12.
Po szybkim obiedzie zjedzonym na mieście zajechał do brata. Odpuścił sobie poszukiwania Hanka, skoro Richard miał mu coś do powiedzenia w tej sprawie. Zresztą nie wiedział, gdzie mógłby szukać.
Mieszkanie Richarda było nieduże, w dodatku wynajmowane, jednak samotnie doskonale się tu mieścił. Nigdy nie powiedział Connorowi w twarz tego, że był okrutnie zazdrosny o dom, który przekazała mu mama, ale sam się tego doskonale domyślał. Miał co prawda większy czynsz do zapłaty, ale wolał chodzić z lżejszym portfelem niż z poczuciem niesprawiedliwości. Matka bliźniaków nigdy nie faworyzowała któregoś z nich, oj nie. Była dobrą kobietą i opiekowała się nimi tak samo czule, jednak to Connor był tym potulnym, a Richard zbuntowanym. Po prostu lepiej dogadywał się z mamą, los zadecydował. W czasach szkoły średniej, gdy jeszcze w miarę się z bratem lubili, Connor nie raz widział bliźniaka na haju ze swoimi beznadziejnymi kolegami. Starał się go od nich odciągnąć przez dobrych kilka miesięcy, aż sam nie trafił do podobnej paczki rok później. Richard pod koniec liceum ogarnął się i zdał szkołę z wyróżnieniem, a Connor trafił na swój pierwszy odwyk oraz do szpitala psychiatrycznego za próbę zabicia się. Później miał jeszcze dwie. Mama o wszystkim wiedziała i starała się wspierać syna ze swoimi problemami. Skoro Richard radził sobie doskonale sam, a Connor ledwie wiązał koniec z końcem, otrzymał fartownie dom.
Spojrzał raz jeszcze na numer drzwi przed sobą. Wziął głębszy oddech i zapukał. Klatka schodowa bloku była schludna i całkiem ładna. Nie wstydziłby się mieszkać w takim miejscu. Nie zdążył rozejrzeć się zupełnie, a drzwi mieszkania zostały otworzone. Spojrzał na wyższego od siebie faceta.
– Connor.
– Richard.
– Chodź – machnął głową i wpuścił gościa. Mieszkanie zmieniło się trochę odkąd tu był. Ściany korytarzu zmieniły kolor z bieli na cynober. Po prawej wciąż stała duża, biała szafa, a po lewej mniejsza, do butów. I na tym korytarz się kończył. Po lewej znajdował się salon, jednak Richard zaprowadził ich do kuchni naprzeciw. Była urządzona tak, by w niej wygodnie siedzieć i rozmawiać. Connor zajął miejsce na białej ławce przy stole, kiedy Richard włączył ekspres do kawy. Zajął się przygotowywaniem dwóch filiżanek. Nie odzywali się do siebie. Connor w ciszy oglądał pomieszczenie, które zadziwiało go gamą kolorów. O ile nie zdziwił go jaskrawo czerwony korytarz, tak lawendowo-zielone ściany kuchni przykuły uwagę. Cały ten pokój brzmiał w tych dwóch barwach. Nad stołem jadalnym wisiał zegar ozdobiony lawendami, z takim samym wzorem znalazł również drewnianą taczuszkę na zioła na parapecie. Hodował tam zadziwiająco dużo ziół. Richard krzątał się przy białym blacie, za nim stał ogromny, żółty kredens i lodówka zapełniona magnesami. Poczuł się jak w jakiejś świątyni, w bardzo prywatnym wnętrzu swojego brata. Richard zawsze był prosty, zmanierowany, całkiem cichy. Kuchnia wyrażała coś zupełnie innego.
Po chwili otrzymał filiżankę cappuccino z cynamonem. To jeszcze bardziej go zdziwiło. Cynamon. Ładnie uprószony cynamon.
– Naplułeś tu?
– Tak – odparł gospodarz całkiem poważnie i upił łyk swojej kawy. Connor, nie uśmiechając się, również się napił. Trwali w krótkiej ciszy. Connor wcale nie musiał się odzywać, by brat nie wyczuł jego wzroku pytającego dobitnie: „po co mnie tu zaprosiłeś?". Richard odetchnął, odstawił filiżankę na lawendowy spodek i spojrzał na niego.
– Zaprosiłem cię tu w charakterze nieoficjalnym, jednak mam zamiar mówić o rzeczach związanych właśnie z moją pracą. Przejdę do konkretów. Tak jak mówiłem, mogę udzielić ci pomocy w odnalezieniu nowej pracy. Mam kontakty w i poza Detroit, więc znalezienie czegoś dobrego nie byłoby dla mnie żadnym problemem. W zamian chcę jedynie przesłuchać cię.
Connor zmarszczył brwi, dopijając łyk wybornej kawy. Spojrzał na brata nieufnie.
– Jak to przesłuchać? W jakiej sprawie?
– W sprawie Hanka, oczywiście. Wiedziałeś, że stał się defektem. Ukryłeś to – rzucił lekkim tonem. Anderson zbladł. Przebadał wzrokiem twarz brata, jednak nie wydawało mu się, by kłamał. Był pewny swoich słów.
– Skąd to wiesz?
– Byłeś bardzo nieuważny. Wiesz przecież, że mamy kamery z podsłuchem w biurze. Rozmawialiście o tym wprost. Sami się wygadaliście kilka dni temu, dlatego musiałem usunąć Hanka.
– To ty go usunąłeś?! – krzyknął wściekle, zaciskając palce na kruchym szkle filiżanki.
– Oczywiście. Tylko ja zauważyłem w nim te niepokojące zmiany, także pozbyłem się problemu. Do zamknięcia sprawy potrzebuję już jedynie twoich zeznań w tej kwestii. Wciąż nie wiemy, jak działają defekty i jak one powstają. W znacznej większości błąd rodził się w agresywnym otoczeniu, gdzie roboty „czuły się" zagrożone. Hank jednak nie miał prawa stać się błędem z tego powodu. Jestem go bardzo ciekaw, a ty możesz mi wszystko opowiedzieć. Przebywałeś z HK800 najwięcej czasu, w dodatku również zauważyłeś w nim pojawiające się emocje. Musisz mi to opowiedzieć – Richardowi zapaliły się iskierki w oczach. Connor patrzył na niego z obrzydzeniem.
– Myślisz, że mam ochotę opowiadać ci o przyjacielu, którego mi sam zabiłeś? Mam go teraz wydać? Jeżeli tak, możemy skończyć na tym rozmowę, bo na pewno nic ci nie powiem. Nie mam ochoty na ciebie patrzeć. Budzisz we mnie nic więcej, tylko wstręt.
– Przesadzasz – parsknął.
– Nie, nie przesadzam. Nie ostrzegłeś mnie, co chcesz uczynić z Hankiem. Dowiedziałem się o jego śmierci od jakiegoś kretyna z wydziału, kiedy ty milczałeś. Miałeś mnie gdzieś, a teraz chcesz się o nim wszystkiego dowiedzieć? Nie ma mowy. Nic ci nie powiem – odparł dumnie. Nie ruszał już kawy. Richard przybrał twarz biznesmena, który złapał swojego klienta na błędzie.
– Ależ opowiesz, bracie. Chciałem iść z tobą na spokojny układ, ale widzę, że muszę zacząć grozić. To jest twój obywatelski obowiązek, Connor. Ukrywałeś defekta przez nie wiadomo jak długi czas, co nie jest takim sobie postępkiem. Czekają cię konsekwencje. Nie chcesz gadać, to cię zwyczajnie w świecie aresztuję i zacznę pisać do sądu z tą sprawą. Chcesz się w to bawić, czy wyznasz mi tu i teraz, bez sędziów, co wiesz? – uśmiechnął się ohydnie słodko. Connor nie wiedział, co myśleć. Schwytał go. Zamknął w tej kuchni kilkoma słowami. Czuł się osaczony z każdej strony. Zapach lawendy i cynamonu dusił go. Wzrok bliźniaka wiercił w nim dziury. Poczucie winy zalewało niczym zimna, oceaniczna fala. Podział spojrzenie gdzieś między twarzą Richarda a nicością. Nie mógł sobie niczego sensownie poukładać. Jedyne myśli, które miał w głowie brzmiały „PRZESŁUCHANIE" i „HANK". Gospodarz nie pospieszał go. Ucztował widokiem spanikowanego brata. Spiął się boleśnie i spojrzał na swojego oprawcę niejednoznacznie.
– Skąd pomysł, że powiem ci prawdę? – spytał, chwytając się niczego. Richard zobojętniał.
– Bo musisz. Jeżeli stwierdzę, że nie jesteś do końca szczery, to i tak cię pozwę i tak, a przed ławą przysięgłych nie będziesz mógł ot tak skłamać. Wyjdzie na to samo, braciszku.
– Spierdalaj z tym swoim „braciszku" – prychnął i zgarbił się nieco. Miał ochotę rzucić się na niego, wydrapać te jego radosne, niebieskie oczka, kopnąć w odbyt i uciec jak najdalej od tego świra. Chciał przeklinać i rzucać przedmiotami, wrzeszcząc na świat, jaki jest niesprawiedliwy, ale siedział cicho na tyłku i coraz bardziej popadał w marazm. Nie miał wyboru. Wszystkie ścieżki prowadziły do tego, by wyznał Richardowi prawdę. Spojrzał więc na brata z rezygnacją, upił łyk kawy i zaczął opowiadać. Hankowi to już nie zrobi różnicy, skoro był martwy.
***
Po skończeniu nieformalnego przesłuchania, które trwało nieco ponad godzinę, Connor od razu wyszedł z mieszkania Richarda. Nie miał ochoty przebywać z nim dłużej, niż było to potrzebne. Gospodarz zresztą też nie oferował mu więcej w gościnie. Rozstali się w ciszy. Rich zachłannie przeglądał swoje notatki i zeznania, nie zwracając już nawet uwagi, czy jego brat na pewno zamknął drzwi, gdy wychodził. Zamknął, jednak tak cicho i ostrożnie, jakby dźwiękiem tym miał zaburzyć istnienie kruchego świata - albo własnego wnętrza. Wsiadł do samochodu, jednak zamiast ruszyć w drogę do domu, oparł się czołem o kierownicę. Przymknął oczy i po prostu cicho westchnął. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przeżywał podobny smutek. Siedział spokojnie i w milczeniu, nawet jego zazwyczaj chaotyczne myśli melancholijnie przepływały przez umysł byłego detektywa. Wiedział, co się stało i na czym stał, a to właśnie najbardziej go dobijało. Hank nie żył. Nigdy więcej go nie zobaczy, nie przeprosi go już za swoje kretyńskie zachowanie. Nawet mu nie poda dłoni na pożegnanie. Nie zdążył, bo był wtedy zajęty zalewaniem własnej dupy alkoholem. Zeznał na niego własnemu bratu, opowiedział wszystkie jego sekrety, wyjaśnił zachowanie i powstałe emocje byłego przyjaciela. Równie dobrze mógłby nie zgodzić się i nigdy nie brać udziału w tym gównie i dać się pozwać do sądu, a potem zamknąć w areszcie za milczenie, ale nie widział w tym większego sensu. Nigdy nie robił z siebie bohatera, a skoro Hank już nie żył, nie powinien obarczać się winą za te zeznania. A jednak czuł się źle. Jakby oddał kawałek duszy na poćwiartowanie rzeźnikowi.
Po dłuższej chwili uniósł wzrok i westchnął cicho. Nie miał zamiaru dłużej siedzieć przed blokiem tego sadysty. Odpalił samochód i wyjechał z osiedla. Wjechał na pustą szosę, zamyślony. Mrok owiał Detroit. Były detektyw, mimo że odwiedził brata drugi raz w życiu, znał drogę do domu na pamięć. Gdy minął klub Eden, przestał się skupiać, bo już wiedział, że wystarczyło jechać prosto, na drugim rondzie w prawo, potem w lewo, a po minięciu parku miał być praktycznie w domu.
Miał być.
Skręcając, oślepił go biały blask reflektorów. Zmrużył oczy, nie wiedząc, co to za światło. Przyłożył dłoń do czoła, tworząc prowizoryczny daszek. Kierując jedną ręką, zbliżał się do tajemniczego źródła. Wszystko trwało zaledwie trzy sekundy. Nawet gdyby chciał wyhamować, nie zdążyłby. Gdy zorientował się, że dziwne zjawisko to nic innego tylko światła drogowe jakiegoś kretyna jadącego prosto na niego po jego pasie, było zbyt późno. Otworzył szeroko oczy, chwycił mocno kierownicę i wykonał mocny obrót, niby ratunkowy. Obrócił samochód w taki sposób, że nadjeżdżający pirat uderzył nie w maskę, a w miejsce pasażera. Samochody zderzyły się. Mocno. Hamujący Connor został silnie popchnięty przez tego drugiego, przez co wjechał na to wszystko w lampę. Z jednej strony przygniatał go ciemny Subaru, z drugiej wbijał się w słup. Pękły szyby. Podczas zderzenia Anderson uderzył najpierw w drzwi, potem w kierownicę. Poduszka powietrzna tylko przeszkadzała, stłuczone szkło mocniej wbijało się w ciało kierowcy.
Nie stracił przytomności. Przetarł twarz dłońmi, sprawdzając, co ma na miejscu, a co nie. Twarz cała, szyja cała, lewa dłoń pokaleczona, prawa cała. W piersi tkwiło kilka ostrych skrawków, ale żył. Całkiem nieźle żył. Kręciło mu się w głowie, ale wciąż żył!
Niestety, pomyślał nagle. Przynajmniej miałbym już to za sobą.
Wygramolił się z samochodu, kalecząc się jeszcze bardziej, ale adrenalina odejmowała mu bólu. Chciał po prostu odetchnąć świeżym powietrzem. Tak szumiało mu w głowie, że dopiero po wydostaniu się ze zniszczonego auta zauważył zgromadzonych wokół ludzi. Oparł się niezgrabnie o wygiętą maskę. Ktoś do niego podszedł i zapytał, jak się czuł, ale nie odpowiedział. Był zdezorientowany. Musiało do niego dopiero dojść to, co się wydarzyło. Wypadek. Ktoś w niego wjechał. Kto? Obrócił leniwie głowę w stronę drugiego samochodu, jednak był zbyt zadymiony, by zauważył tam człowieka. Postronne osoby chyba już mu pomagały w wydostaniu się. Złapał się za głowę i przeklął pod nosem. Ból powoli dawał o sobie znać. Usiadł na bruku, powoli spuszczając się plecami o samochód. Zahaczył sobie czymś ostrym plecy, ale bardziej obchodził go kujący ból w głowie niż jakieś tam szkło. Siedząc, rozejrzał się znów. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Ktoś dzwonił po karetkę, ktoś po policję, rodzice zasłaniali oczy dzieciom, nieliczni starali się pomóc poszkodowanym, reszta gapiła się lub, co gorsza, filmowała zdarzenie. Gdzieś wśród tych osób mignęła Connorowi znana sylwetka. Wysoka. Zbudowana. Tęga. Przystojne oblicze o jasnych włosach. Zmrużył oczy, ale piękny widok pełen nadziei zasłonił mu znów ten sam dupek, który pytał go o samopoczucie. Przewrócił oczami i popchnął kolesia, by znów dostać się wzrokiem do mary swojego przyjaciela, jednak zniknął. No tak. Jakże by inaczej. Spojrzał z wyrzutem na „pomocnego" cywila.
– Czuję się zajebiście. Jak nie jesteś lekarzem, to łaskawie spierdalaj. Przeszkadzasz w oddychaniu – warknął, na co facet, stwierdziwszy, że ma do czynienia ze świrem, odszedł. Anderson oparł się wygodnie o samochód i jeszcze raz spojrzał na grupkę ludzi przed sobą. Białowłosego mężczyzny już nie ujrzał. Westchnął ze smutkiem, uznając to jedynie za wytwór swojej wyobraźni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top