10.
Connor Anderson nie pojawił się w pracy już trzeci dzień, jednak i tak nie był tam oczekiwany. Zwolniono go. Otrzymał jedynie esemesa od Richarda, który przestrzegł go, by nie pokazywał się Amandzie przez najbliższy czas. Nie pisałby do niego, gdyby nie znał swojego brata na tyle, by wiedzieć, że po stracie roboty mógłby pojechać na posterunek i zrobić raban o decyzji przełożonej. Richard jednak nie musiał się martwić. Connor nie miał ochoty walczyć o pracę. Nie chciał widzieć ani pani kapitan, ani brata, ani tym bardziej byłego partnera. Sam już nie wiedział, co o nim myślał. Gdy w jego głowie pojawiało się imię androida, czuł tylko żal i ucisk w sercu. Było mu głupio przez swoje zachowanie, brak cierpliwości. Nie był zły na Hanka, tylko na siebie. Nie mógłby spojrzeć mu w oczy, nie zasługiwałby na to. Za każdym razem, gdy wspominał ich bezsensowną kłótnię, miał ochotę wydłubać sobie oczy.
Ostatnie dni miał ciężkie. Nie sądził, że przebywanie z samym sobą może być tak trudne. Że Connor Anderson jest tak pojebany, że nie miał ochoty na siedzenie samemu w domu. Nigdy nie miał tyle wolnego czasu, a nawet jeżeli dostawał urlop, zajmował się pracą, nigdy swoimi myślami. Omijał rozważania o własnej egzystencji na tyle mocno, że przed snem na siłę się upijał albo masturbował, by przestać marzyć o słodkim odejściu. Łapał się często na myślach o tym, co by było, gdyby umarł. Jakby przejechał go samochód. Jakby zginął podczas akcji. Jakby podciął sobie żyły w wannie. Jakby złapała go śmiertelnie niebezpieczna choroba. Albo jakby po prostu zniknął z Detroit, a dopiero wtedy się zabił. Myślał o tym codziennie, nawet w drodze do sklepu. Nie potrafił przestać. Dręczyło go to od bardzo dawna i zaczynało już denerwować. Z jednej strony czuł się zbyt silny i wspaniały na takie bzdety jak jebana depresja, którą przecież potrafi zwalczyć sam. Z drugiej zaś zawijał się wieczorem w koc i albo pił, albo płakał. Albo oba naraz. Praca pomagała mu odejść od takich myśli, a bez niej czuł się jak zwykły, słaby śmieć. Wtedy ktoś na nim polegał, mógł coś fizycznie zdziałać, rozwikłać zagadkę jak jego ulubiony serialowy Holmes. Przynależał gdzieś. Miał nawet przyjaciela.
No i oczywiście musiał to sobie odebrać. Wszystko cokolwiek pozytywnego wydarzyło się w jego życiu - musiał to zepsuć. Każdy związek zakończył on. Miłe osoby go irytowały, więc je odtrącał, bo wydawały mu się fałszywe. Potrafił nawiązać jakąkolwiek relację z dupkami własnego kalibru, bo dopiero tacy ludzie wydawali mu się szczerzy. Przynajmniej nie obrzucali go słodkimi kłamstwami.
Zapewne dlatego polubił się z Hankiem. Android był inny niż wszystkie inne maszyny kroczące po Detroit. Hank potrafił się kłócić, sprzedać liścia w twarz, wybić okno w jego domu i wrzucić spitego do wanny. Podczas akcji podejmował samodzielne decyzje w ciągu ułamka sekundy. W tak krótkim czasie zadecydował, że uratuje życie Andersona, a nie dogoni ściganego przestępcę. Zamiast ukończyć misję, chwycił wiszącego nad ziemią detektywa za rękę i wciągnął go na dach, by nie spadł. Co z tego, że sam mógł się podciągnąć? Potrafiłby, a ten durny robot i tak wybrał życie przyjaciela zamiast quest od pani kapitan.
Aktualnie siedział w barze. Spędził w tym miejscu prawie całe trzy doby, marnując swoje ostatnie pieniądze. Barmani mieli to gdzieś, chętnie usługiwali zrozpaczonego człowieka. Były detektyw nie miał pomysłu na siebie. Nie widział nic przed sobą. Stracił jedyną pracę, którą lubił, a o którą nie chciał znów walczyć. Nie chciało mu się walczyć o siebie. Więc co miało być potem? Dał się porwać chwili obecnej i nie myślał o tym. Starał się nawet udawać, że mu się to podoba. Jest przecież wolny, no nie? Już nie musiał wstawać do biura, nikt na niego nie krzyczał i nie mijał z kwaśną miną. Był tylko on i szklanka bourbonu. Misje? Nie potrzebował tego, wypełniania papierów tym bardziej.
Leżał na otwartej dłoni oparty ramieniem o ścianę i przysypiał. Pod zamkniętymi powiekami w głowie nadal czuł szum alkoholu we krwi, który przywoływał mu dziwne sny. Nie starał się ich odpędzać, posłusznie poddawał się halucynacjom. Widział różne wizje, głównie przerysowane wspomnienia. Zawroty głowy wcale nie pomagały mu wyklarować snów na jakiś konkretny tor, czuł się coraz bardziej beznadziejnie. To był już ten stan, gdzie alkohol powodował w nim nieprzyjemne mdłości, a nie mrowiącą ulgę. Zastanawiał się nad kolejnym drinkiem do dobicia się, jednak jego rozważania szybko przerwał człowiek, który nagle usiadł naprzeciwko niego. Zauważył go od razu, jednak musiała minąć chwila, by zareagował na tę napaść na jego samotność.
– Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę – mruknął nietrzeźwo Connor do uśmiechającego się mężczyzny, z którym ostatnio rozmawiał na parkingu. Wciąż wyglądał zniewalająco dobrze, nie to co on - worek nieszczęść. Wolałby się schować pod stół, niż z nim rozmawiać, ale pozostawił w sobie udawaną pewność siebie i obojętność wobec faceta.
– Ja żywiłem taką nadzieję, jednak, szczerze mówiąc, nie sądziłem, że nastąpi to w takim miejscu.
– Mnie to niespecjalnie dziwi. Co ty tu robisz, jeśli już o tym mowa? Też hobbystycznie pijesz przed weekendem? – parsknął cicho Connor, przejeżdżając dłonią po twarzy. Zdrętwiała mu, alkohol uśpił nerwy. Mężczyzna, którego imienia Connor nie zapamiętał, uśmiechnął się.
– Powiedzmy, ale ja nie wyglądam po tym tak tragicznie jak ty.
Connor prychnął i podziękował.
– Nie żartuję. Coś się stało? Nie powinieneś być w pracy?
– A co cię obchodzi moja praca? Może mam wolne – warknął i przyłożył szklankę do ust, jednak nie miał czego upić. Rozmówca nie uśmiechał się już.
– Wywalili cię – nie spytał, stwierdził fakt. Szatyn nie odpowiedział, co było wystarczająco wymowne. Nadal-bezimienny mężczyzna zwilżył w zastanowieniu wargi, patrząc na spiętego Andersona.
– Pies ich jebał, wiesz? Co się przejmujesz? – zaczął, jednak Connor zgromił go spojrzeniem.
– A co ci do tego? Nie wtrącaj się w moje życie. Przylazłeś tu i bez proszenia przysiadłeś, a jeszcze dopytujesz o rzeczy, które nie powinny cię interesować. To moja pieprzona sprawa, czy mnie wywalili z roboty, czy nie i jak to znoszę. Chcesz czegoś jeszcze, czy już spierdalasz? – patrzył mu prosto w oczy, jednak ten nie ugiął się pod naciskiem brązowych tęczówek. Mierzyli się oboje, jednak na usta bezimiennego powrócił uśmieszek.
– Chyba zapach tej meliny ci nie służy. Chcesz iść do mnie? – spytał, jednak przez twarz byłego detektywa nie przebiegł żaden cień. Wciąż patrzył na niego, jakby zastygł w swoim poprzednim przemówieniu. Facet się jednak nie wycofał i wciąż patrzył na niego tak samo zachęcająco, oczekując odpowiedzi. Anderson, jako normalny człowiek, powinien czuć się urażony, że facet, z którym rozmawiał raz w życiu, wtrąca się w jego sprawy i jeszcze proponuje mu coś tak zuchwałego. Nikt jednak nie powiedział, że był normalny. Spodobało mu się to. Minęły dobre dwie minuty ciszy, aż Connor bez słowa podniósł się z krzesła, zabrał manatki i chwycił szatyna za dłoń, kierując ich do wyjścia z baru.
***
Hank chciał zająć się prowadzonym śledztwem sam, jednak kapitan Amanda stwierdziła, że jako android prototyp nie będzie na własną rękę prowadził sprawy. Nie mógł się kłócić, więc dołączono mu Jeremy'ego, tego młodego policjanta, z którym ostatnio współpracował wraz z Connorem. Nie był to nieznośny człowiek, jednak białowłosy trzymał dystans z posterunkowym. Zresztą ze wzajemnością. Heere okazał się typem samotnika, który lubił przesiadywać przed komputerem w ciszy. Nie różnił się w tym wielce od Andersona, jednak Hank i tak przez te ostatnie trzy dni nie miał zamiaru nawiązywać bliższych relacji z nowym partnerem. Zajmował się papierkową robotą przy swoim stoliku, a Heere przy swoim. Śledztwo nie ruszyło ani o krok, ponieważ pani kapitan stwierdziła, że priorytetem sprawy nie jest odnalezienie i ukaranie Jasona Deana, tylko zaopiekowanie się jego ostatnią ofiarą oraz ewentualnie pozostałymi, które mogłyby się znaleźć. Hank bawił się więc w opiekunkę społeczną dla hiszpańskiego nastolatka zarabiającego w wolnym czasie na ulicy. Okropnie deprymował go fakt beztroskiej wolności gwałciciela, a jeszcze bardziej dobijał go brak Connora. Po ich kłótni nie potrafił dojść do siebie. Gdy zamknął za sobą drzwi domu detektywa, nie potrafił zrobić kroku naprzód. Stał na ganku i gapił się na służbowy samochód, jednocześnie słuchając stłumionego płaczu przyjaciela przez drzwi.
Przetarł oczy. Nie, Hank. Nie pora na wspominanie tamtego dnia. Jego dioda prawie bez przerwy jarzyła się czerwienią, jednak nikt nie zwrócił mu na to uwagi. Na szczęście. Zauważał w sobie coraz więcej niepokojących zmian i zaczął cicho przyznawać przed sobą, że coś było nie tak. Przeżywał kłótnię z Connorem. Stresował się pracą. Był przybity i zagubiony w nowej sytuacji. Opuścił go profesjonalizm, zaczął się denerwować na ludzi, przed którymi powinien zachować kulturę i spokój. Starał się to ukrywać, bo zdawał sobie sprawę z tego, że jego dewiacja mogła doprowadzić do śmierci.
Nie potrafił jednak ukryć wszystkiego.
Wieczorem, chcąc opuścić komisariat i skierować się do siedziby Cyber Life, by podładować poziom tyrium w swoim robotycznym ciele, drogę zastąpiło mu dwóch ochroniarzy androidów oraz Richard Anderson. Spojrzał na tę trójkę, dioda automatycznie zmieniła kolor na czerwień. To zatrzymanie wyglądało na umyślne. Zachował jednak spokój. Spojrzał beznamiętnie na policjanta.
– Czy coś się stało, panie Anderson? Kieruję się właśnie do Cyber Life – schował ręce za plecami, jednak pozostał czujny. Rozejrzał się ukradkiem, nad sobą dojrzał kamerę. Richard skrzyżował z ostrym uśmiechem ręce na piersi.
– Czy aby na pewno, Hank? Nie idziesz się przypadkiem spotkać z moim bratem? – spytał ironicznie. Twarz Hanka nie wskazała żadnej emocji.
– Nie widziałem się z pańskim bratem od trzech dni.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Powiedziałem, że udaję się do Cyber Life – odparł cierpko białowłosy. To nie mogło być zwykłe spotkanie. Nie zwracano tu uwagi na androidy i nie zaczepiano ich ot tak, chyba że był jakiś problem. Hank czuł smród problemu na odległość.
– Spokojnie, przecież ja tylko pytam. Nie zdenerwowałeś się chyba na mnie, co, Hank?
A więc o to chodzi.
– Nie, podporuczniku. Nie zdenerwowałem się – ze słodką satysfakcją użył tytułu Andersona. Mimo że Connor został zdegradowany z pozycji porucznika na detektywa, brat nie dostał jego fuchy. Wciąż gnił „pod". Ich krótka wymiana zdań niby nic nie wnosiła, a jednak w powietrzu unosiło się napięcie i ciężkie oczekiwanie. Hank nie uczynił żadnego ruchu, to nie do niego należała tura. Jeżeli Richard stał mu na drodze, musiał mu jej odstąpić.
– Czy podporucznik czegoś potrzebuje? Jeżeli nie, proszę mnie przepuścić – dopytał, czując się coraz mniej komfortowo w sytuacji uwięzienia. Szatyn przybrał poważniejszy wyraz twarzy.
– Nigdzie nie pójdziesz, Hank, a na pewno nie samemu. Nadszedł koniec twojego etapu próbnego, przechodzisz na emeryturę, zastąpi cię w końcu nowy model.
– Moje źródła wskazują, że HK900 ma wejść do użytku dopiero za miesiąc, podporuczniku – odparł spokojnie, choć coś zaszumiało mu w panice w głowie. Przyszli, by go skasować. To już ten dzień. Zacisnął za plecami pięści, Anderson uśmiechnął się pobłażliwie.
– To nic nie szkodzi, pora się pozbyć starego modelu. Okazałeś się wadliwy i niespełniający oczekiwań. Pójdziesz teraz z nami.
– Teraz? Jest późny wieczór, nie lepiej by było przełożyć tę pracę na jutro?
– Nie. Idziemy teraz. Bierzcie go – nakazał Richard. Androidy postąpiły krok w stronę Hanka, jednak ten szybko cofnął się. Spojrzał błagalnie na mężczyznę.
– Zaczekaj. Mógłbym się chociaż z kimś pożegnać, skoro już chcecie mnie kasować? – wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście, co tylko dobitnie zdradzało uczucia, które go teraz przytłaczały, a których nie powinny się w jego systemie pojawić. Wizja odejścia na zawsze bez przeproszenia i pogodzenia się z Connorem była dla niego zbyt okropna. Richard zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
– Co, masz na myśli Connora? Nie warto myśleć o moim bracie moment przed śmiercią, szkoda marnować tak wyniosłą chwilę. Nie utrudniaj tego. Wykonaj rozkaz i chodź z nami, Hank – patrzył na białowłosego z groźbą. Android nie postąpił ku niemu nawet kroku.
– Hank, wykonaj rozkaz. Idziesz z nami.
– Nie chcę.
– Jak to „nie chcesz"? Masz mnie słuchać i iść ze mną.
– Nie mogę iść w tej chwili do kasacji, nie załatwiłem wszystkich rzeczy. Prowadzę śledztwo.
– I co, i chciałbyś się czule pożegnać z Connorem? Jesteś tylko maszyną, Hank. Nie potrzebujesz tego, tak samo jak Connor nie potrzebuje twojego pożegnania. Nie odgrywaj tu teraz jego najlepszego przyjaciela, tylko chodź ze mną. Natychmiast – Hank zmarszczył brwi, jego myśli krążyły szybciej niż kiedykolwiek. Czuł się zagubiony. Nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Uciekać? Walczyć? Kłamać? Już się nie dało, Richard wiedział. Bez przerwy powtarzał sobie jego słowa: „jesteś tylko maszyną". Należał do Cyber Life. Był własnością ludzi. Powinien ich słuchać. Powinien być posłuszny. Powinien zapomnieć o Connorze i iść na śmierć. Powinien nic nie czuć. Ale czuł. Nie chciał iść z Richardem. Chciał żyć. Nigdy nie był niczego tak pewien jak tego, że nadal chciał żyć i zobaczyć się chociaż raz z Connorem. Poczuł przypływ energii i spojrzał wyzywająco na Andersona.
– Nigdzie nie idę.
– Tak myślałem – mruknął i szybko wyciągnął schowany za mundurem pistolet. Wymierzył w Hanka i pociągnął za spust, jednak android zdążył się uchylić. Podbiegł do podporucznika, by wytrącić mu broń z ręki, jednak dwoje ochroniarzy rzuciło się na niego. Wymierzył cios jednemu z nich w krtań, jednak nie zrobiło to na nim wrażenia. Był przecież robotem. Szarpał się pomiędzy dwoma androidami, starając się wydostać, jednak jeden z nich założył Hankowi dźwignię. Unieruchomiony, dostał butem w brzuch raz, drugi i trzeci. Richard przyglądał się, jak zostaje powalony na ziemię i dalej kopany. Białowłosy skulił się i przyjmował bezradnie ciosy. Starał się zanalizować jakiekolwiek sensowne wyjście z tej sytuacji, jednak nie potrafił się skupić. Dostał butem w głowę, jego obraz zamazał się na moment. Każde rozwiązanie było zbyt ryzykowne. Pociągnął bez namysłu za nogę jednego z napastników, by go przewrócić, jednak drugi nacisnął grubą podeszwą na palce Hanka. Chrzęst łamanych syntetycznych kości rozniósł się po całym pomieszczeniu. Hank nie zabrał jednak dłoni i i tak pociągnął mocno za nogę androida. Zgodnie z oczekiwaniem przewalił się, ale na niego. Został przygwożdżony do posadzki, a ochroniarz, wstając prędko na kolana, sprzedał Hankowi mocny cios w głowę, nokautując go.
Przestał stawiać opór, gdy go zabierali.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top