Rozdział XXVII
Kiedy koleś padł, dogoniłem Hariet.
- Jakieś wstępne spostrzeżenia?
- Nie chcą rozlewu krwi. To nie są najemnicy, o których mówił Earth... - Przywarła do mnie plecami i odcięła napastnikowi rękę, jednym, silnym cięciem. Ja za to nieudolnie strzeliłem z bata bardziej odstraszając hałasem niż krwią na rękach.
- To kim oni są w takim razie? - zapytałem wyjmując trzy małe noże i trzymając między palcami rzuciłem je w odsłonięte miejsce na kolanie, gdzie najbardziej wrażliwy jest mięsień.
- Prawdopodobnie... to normalni. Członkowie rodzin, które ucierpiały w Dzień Ustawy - powiedziała, a w jej głowie dało się słyszeć ból. Sam zamrugałem.
Oszołomiony zapomniałem o kłębiących się wokół ludziach z bronią. Jeden właśnie na mnie biegł z nożem i ryczał wściekle. Chwilę później na twarzy miałem kawałki jego mózgu rozpaćkanego w skutek celnego strzału snajpera. Dean pewnie uratował mi życie.
- Jak to normalni? - wyszeptałem.
Czyli zabijamy niczego winnych normalnych ludzi...? Których jedynym przewinieniem jest chęć zemsty.
- Raczej tak... - odparła jednym tchem i i uchyliła się od pocisku. Pognała w tamtą stronę i zatopiła ostrza w brzuchu strzelca. Z dala dostrzegłem coś lśniącego na jej twarzy.
Łzy - Hariet płakała. Ona też była załamana, ale tego nie okazywała.
Choć nie potrafiłem przyzwyczaić się do Hariet bez uśmiechu na twarzy. Coś wybuchło w oddali. W ostatniej chwili schyliłem się zanim oderwało mi rękę. Dostrzegłem tylko kolorową czuprynę i zrozumiałem, że to Artmate musiał wykorzystać jeden ze swoich granatów.
Otrząsnąłem się. Strzeliłem z bata i znów zacząłem wymachiwać nim, lecz tym razem z gracją.
Do cholery z tym, że to normalni. Wtargnęli na nasz teren. Zginą.
Usłyszałem krzyk Alice, nienaturalnie wzmocniony.
- Wtargnęli na halę!!! - powiadomiła. Najeźdźcy krzyknęli triumfalnie. Mieli przewagę. Byli niczym wściekłe psy, które rzucają się na właściciela.
Ale to w moim ręku jest bat na psy.
W moim polu widzenia znalazł się jakiś gostek. Biorąc rozmach machnąłem batem w jego nogę. Cieniutkie linki oplotły mu nogę w kostce, a haczyki zatopiły się w jego skórze. Użyłem siły rozpędu i przewróciłem go. Zacząłem rzucać nim na prawo i lewo, przewalając wszystkich w pobliżu. Jego wrzaski bólu zlały się z moim śmiechem. W końcu linki i haczyki odcięły mu stopę i człowiek spadł gdzieś dalej. Odrzuciłem nogę która zaplątała się w bat i wolnym krokiem, machając batem dookoła siebie raniłem i przelewałem krew niewinnych.
Ha, śmieszne - oni chcieli rozlać moją krew.
Widziałem jak ludzie padali jak muchy tracąc kończyny, albo kawałki skóry. Ich mięśnie były wyciąganie na wierzch przez haczyki.
Śmiałem się. Rechotałem. Moją twarz splamiła krew. Moje ręce były w całości czerwone od szkarłatu.
Nagle ktoś do mnie podbiegł i wbił mi sztylet w nogę. Ledwie poczułem. Szybkim ruchem wyciągnąłem pałkę i włączyłem ją w ułamku sekundy. Uderzyłem prądem o jego szyję. Facet przez chwilę drgał w nienaturalny sposób, a po chwili poczułem zapach spalonej skóry. Widziałem błysk elektroniczny, a potem mężczyzna padł. Jeszcze skwierczał jak skwarka zajęta z patelni. Na chrupiąco.
[Perspektywa Hariet Collins]
Nie wiem, co Hell sobie myśli, ale zdecydowanie zwariował. Byłam święcie przekonana, że po tym jak mu powiedziałam swoje obawy zaraz zginie. A na razie wygląda na to, że nasz maluszek radzi sobie, aż nieprzyzwoicie dobrze.
Musiała się na chwile wycofać na tyły i zostawiłam czwórkę morderców na froncie. Azrael nadal zawodowo ścinał kosą, jak prawdziwy Anioł Śmierci. Tylko Hell zachowywał się nie poważnie rechocząc z każdą ofiarą rzezi, coraz głośniej i bardziej przeraźliwie.
Stanęłam obok Deana.
- Weź ogarnij swojego chłopaka, czy coś, bo mnie niepokoi - warknęłam do bruneta. Wyciągnęłam pistolety i jeden po drugim zdejmowałam najeźdźców. Dean prychnął.
- Hell to nie mój chłopak...
- No to kochanek, narzeczony, męska dziwka. Wisi mi kim dla ciebie jest. Ma się ogarnąć, bo jak tak dalej pójdzie to skończy jako śliniący się bez mózg - zauważyłam, zresztą słusznie. Dean oddał kolejny strzał i milczał. Wiem, że snajperka wymaga ciszy i skupienia, ale mógł by zwrócić na mnie uwagę?!
- Wal się Hariet. Hell ma swój sposób - powiedział w końcu. Zachciało mi się go kopnąć, ale wyładowałam się na jakimś gościu, wciskając w niego pięć kulek. Marnotrawstwo, ale było warto.
- Taak, swój sposób. Kur** nie żartuj. Chce pozabijać nas wszystkich? - Wściekła schyliłam się i na ugiętych nogach podbiegłam do Alice.
- I jak? Co u tych na hali?
- Ogarnęli sprawę. Kiedy zaczęli strzelać z moździerzy wojskowych, tamci pouciekali.
- A moje przypuszczenia...?
- Sprawdziłam. Miałaś rację. To normalni. Strzelają, ale cały czas chybią. Trzeba być bardzo zdolnym, by nie trafić ani razu - powiedziała.
Znów rozejrzałam się po polu walki. Czy możliwe, by wśród tych ludzi, byli na przykład rodzice?
Otrząsnęłam się szybko. Spojrzenie padło na naszego świrusa.
- A co z czubkiem?
- Jego poziom adrenaliny jest tak wysoki, że zaraz zabraknie mi skali. Ale jego poziom wytrzymałości już dawno temu przekroczył skalę - uśmiechnęła się pod nosem. - Po ostatnich badaniach Hella, dyrektor śmiał się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Eksperyment może się powieść - powiedziała. No taa... ten ściśle tajny i tajemniczy eksperyment, o który nie wolno pytać. Przewróciłam oczami.
Schowałam pistolety i z powrotem wyjęłam sztylety.
- Idę pomóc Artmate - rzuciłam i pognałam do kolorowego ninja. Skakał właśnie jak małpa w cyrku, wymachując karabinami i praktycznie nie zdejmując palca ze spustu.
- Opanuj się troszkę - zaproponowałam. Artmate zaśmiał się sucho i tylko schylił się, bym mogła przeskoczyć i wybić się na jego plecach. Skoczyłam zdezorientowanemu mężczyźnie na barana i zatopiłam ostrze w czubek głowy najeźdźcy. Kiedy padł, znów stanęłam obok niego.
- Czegoś taka agresywna, blondi? - spytał. Prychnęłam.
- Mam zły dzień, bliżej-nieokreślony-kolorze - odparłam. Artmate znów zaśmiał się sucho.
- Jak każdy Hariet. Ty nigdy nie jesteś w nastroju.
- No Ameryka, Kolumbie - parsknęłam. - Jak według ciebie mam być w nastroju, siedząc tutaj i zbijając?! - ryknąłem. Jakaś kobieta podbiegła na tyle blisko, że wzięłam ją sobie za cel. Wysoko wyrzuciłam nogę kopiąc ją w szczękę. Potem zdzieliłam ją w pięścią w brzuch, a potem prawym sierpowym znokautowałam ją w nos. Ach te rękawice z metalowymi płytkami na palcach...
- Zluzuj Barbie, bo nic z nich nie zostanie...
- Spadaj cioto. Leje się krew, a ty mi piep***sz o luzie - odwarknęłam. Artmate zmieniał magazynki, a ja go kryłam.
Nagle go zobaczyłam.
- Przybyła gwiazda imprezy... - powiedziałam wskazując w oddali tą znajomą maskę gazową.
Earth.
- Chce go zabić - mówię szczerze. Artmate syknął cicho.
- Nie wolno. My nie mamy z nim szans.
- Zabiłam tłumy ludzi. Taki klaun w masce nie sprawi mi problemu - odwarknęłam i zaczęłam biec blisko ziemi w stronę tego cholernego parszywca.
Słyszałam krzyk Artmatego i rozkazy Alice w słuchawce. Jednak wszystko to zignorowałam. Leciałam przed siebie jak na skrzydłach ucieleśnienia Mordu. Czułam się jak Pani Zniszczenia - Niezniszczalna.
Kiedy miałam już czystą drogę, wyciągnęłam pistolet i zaczęłam strzelać do zbiegłego mordercy. On... po prostu się uchylił. Nawet wrażenia na nim to nie zrobiło. Furia zapłonęła w moich żyłach. Odrzuciłam gnaty i wyjęłam zza pasa moje sztylety.
- Giń! - ryknęłam. Zasłonił się rękawem w którym musiał mieć jakiś metal, bo coś brzdęknęło głucho i mój sztylet odskoczył.
Chciałam go dobić główką drugiego ostrza, ale on obronił się drugim rękawem. Główka przywarła do jego rękawa.
- Metalowa rączka? Widzisz, to co mam pod materiałem to silny magnes - powiedział jedwabiście i z pogardą. Nie zdążyłam się odsunąć i Earth zdzielił mnie kolanem w brzuch. Zakrztusiłam się własną krwią, gdy dobił mnie w twarz wolnym rękawem. Zatoczyłam się do tyłu i upadłam na ziemię. Ten rękaw... Cały jego strój był oblany jakąś substancją. Zrobiło mi się słabo, a obraz zamazywał mi się.
Earth chciał się mnie definitywnie pozbyć, ale coś mnie obroniło. Ktoś.
Azrael łupnął drzewcem swojej kosy w maskę Eatha. Wyraźne niezadowolony morderca, oderwał mój sztylet z magnesu i wbił go w ramię chłopaka.
- Nie... - wyszeptałam. Azrael przewrócił się, tak jak ja. Ostatkiem sił zerwałam się na nogi i jedynym sztyletem jaki mi został ozdobiłam klatkę piersiową zdrajcy.
Poczułam chłód na skroni i wystrzał.
Ciemność nadeszła zbyt szybko...
...
[Perspektywa Hella Aliquid]
Zobaczyłem tylko Hariet opadającą bezwładnie jak szmaciana lalka. Wszystko zatrzymało się w tej jednej chwili. Blondynka o morskim spojrzeniu wbija sztylet w pierś Earthowi, a zaraz słychać wystrzał i niewielki pocisk przeszywa głowę dziewczyny na wylot. Dziewczyna upada, a jej krew plami ziemię.
- Nieee...! - Już wiem, dlaczego w filmach zawsze jest to spowolnione. Mózg nie nadąża z przetwarzaniem informacji, dlatego dla nas czas się wydłuża.
Dobiegłem do Eartha i wskoczyłem mu na barana. Oplotłem bat wokół jego szyi i ciągnąłem. Czułem się jak na rodeo, kiedy wściekły, dziki koń chce zrzucić ujeżdżającego. Zaparłam się nogami i z całej siły ciągnąłem za metalowe linki. Dłonie mi krwawiły, a nowiutkie rany piekły i szczypały. Wrzask, który wydobył się z mojego gardła był na wpół wrzaskiem bólu, a na wpół wrzaskiem wściekłości.
Nagle Earth zrobił gwałtowny ruch. Spadłem z jękiem na plecy, a metalowe linki bicza zatopiły się w moich dłoniach. Widziałem, że Earth z trudem oddycha. Wrzeszczałem na siebie w duchu: "Dlaczego on jeszcze ma głowę?!", ale już nie mogłem ruszać dłońmi.
Earth, chciwie łapiąc powietrze patrzył na mnie, a potem nacisnął coś przy uchu.
- Koniec akcji. Cel nieosiągnięty. Mam inny plan - wycharczał słabo.
Potem, ciężkim butem walnął mnie między oczy.
Mimo woli odpłynąłem.
...
...
Zobaczyłem światło. Potem błysnął mi jej uśmiech. Taki szczery i miły. Jakby mówił mi: ŻYJ. Jej blond włosy zalśniły w bieli i po raz ostatni rzuciła mi to szalone spojrzenie.
...
...
Obudziłem się w swoim łóżku. Cały obolały i w większości miejsc zabandażowany. Było mi ciepło. Od razu poznałem miękki materiał moich spodni od piżamy i futerko bluzy z kocimi uszami. Często tak chodziłem do południa, gdy nie chciało mi się wychodzić z pokoju.
Obróciłem głową.
Po drugiej stronie łóżka siedziała jakaś postać. Zmarszczyłem powieki i podniosłem się trochę, uważniej przyglądając się postaci.
- Dean? - zapytałem, ledwie rozpoznając swój głos. Chłopak obrócił się gwałtownie na dźwięk swojego imienia. Nie miał prawie żadnych opatrunków.
- Hej Hell.
- Jak długo ja...
- Siedem dni - odparł. Odwrócił głowę i zapatrzył się w widok za oknem.
- Podczas operacji straciliśmy się raz, na prawie pół minuty - wyrzucił z siebie. - Między innymi dlatego nie chcieli cię budzić na pogrzeb...
- Czyj pogrzeb? - zapytałem ochryple. Dean przygryzł wargę.
- Pogrzeb Hariet. Oddała życie na polu walki - powiedział z powagą w głosie. Spuściłem głowę. Wszystko sobie przypomniałem. Spojrzałem na swoje dłonie. Ledwie mogłem nimi ruszać.
- Próbowałem ją ratować - wyznałem cicho.
- Wiem Hell. Wszyscy to wiemy - zapewnił mnie.
Chwilę milczeliśmy, aż znów robiło mi się ciemno przed oczami.
- Chyba mi słabo...
- Powinieneś odpoczywać. Spokojnie, śpij. Ja będę czuwał - powiedział miękko.
- Przysuń się - poprosiłem sennie. Dean bez słowa usadowił się po drugiej stronie mojego wielkiego łóżka. Opadłem na nogi chłopaka i uśmiechnąłem się, gdy ciepło bijące od niego zaczęło ogrzewać mi twarz. Najpierw wszystkie jego mięśnie napięły się, ale rozluźniły się równie szybko, nie wyczuwając zagrożenia. Dłonią zaczął mnie głaskać po włosach.
- Zobacz co to - powiedział nagle. Uchyliłem powieki i zobaczyłem coś małego i zielonego przed nosem.
- Koniczynka? - zdziwiłem się.
- Pierwsze roślinki, które wyrosły na Suchym Polu - wyjaśnił, a ja uśmiechnąłem się, na wspomnienie Hariet odchodzącej ku światłu.
/Masz ciekawą tendencję do przeplatania słodyczy ze skrajnym smutkiem. Powagi z sarkazmem i tak dalej.../
#Mówię na to "życie". W każdym razie, podobało się? Ja tam jestem dumna! Serio, jak już tyle czasu odkładałam ten rozdział na później, tak dziś jestem z niego dumna.
A wasze opinie?
#Capricorn
/Gordon, który nic tu nie zrobił :P/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top