Rozdział XXII
Czuję się, jakby przejechał po mnie tir. A potem betoniarka. A na koniec jeszcze pociąg.
Po prostu czułem się beznadziejnie. Serio, nie poznacie tego słowa znaczenia, puki nie przejdziecie tego co ja.
Leżę sobie w swoim łóżku w Szkole Morderców... Jakby to zdanie nie brzmiało wystarczająco beznadziejnie. Należy jeszcze dodać, że moja brzytwa, którą cholera jasna rzuciłem w Eartha z nadzieją, że pozbędę się tego żelastwa, leży sobie na szafce nocnej i patrzy na mnie z wyrzutem, jakby mówiła "i po kiego diabła rzucałeś mnie w pizdu, skoro i tak wracam?". Wiem, gadam z brzytwą. Ale czasami jest lepszym słuchaczem, niż żadnym.
Noga za nogą zwlekam się z łóżka. Potykam się o coś i zaraz leżę, twarzą polerując podłogi. Z przekleństwem na ustach patrzę, która rzecz martwa uwzięła się na mnie i z lekkim zaskoczeniem stwierdzam, że to nie rzecz martwa, ale istota żywa. Na dodatek, obudziłem ów istotę.
- Hell...? - mruczy Artmate przecierając oko. Marszczy brwi i chwilę mi się przygląda.
- Uderzyłeś się w nos? - pyta, a ja tylko miażdże go wzrokiem. Potem wstaję z ziemi.
- Idę się myć - mówię szybko. Artmate jednak łapie mnie za nadgarstek.
- Czy nie chcesz poga...
- Nie.
- Ale nie wiesz o co...
- Wiem. Idę. - warczę. Artmate daje za wygraną, ale w jego oczach widzę, że chłopak jeszcze ze mną nie skończył. Potem uśmiecha się jak wariat.
- Jak się umyjesz to zapraszamy na obiad - powiedział i wyszedł z mojego pokoju. Westchnąłem i skierowałem się do łazięki.
Zdjąłem piżame i odkręciłem kurek w wannie. Zwykle brałem orzeźwiający prysznic, ale dziś postanowiłem wypróbować tą wielką wannę. Kiedy woda napełniła wannę w 3/4 powoli zamoczyłem się w ciepłej wodzie.
Wydałem z siebie cichy jęk przyjemności, kiedy gorąca woda zadziałała na każdy mój mięsień.
Właściwie to co tam robił Artmate? Czuwał nade mną? To nawet możliwe.
Zanurzam się, aż wystaje mi tylko głowa nad taflę wody.
Powinienem krzyczeć, wrzeszczeć i być wszystkim przerażony. Jednak nie dam tej satysfakcji Earthowi. Z resztą wiem co się wydarzyło w tamtym budynku.
Earth chciał mnie do czegoś zmusić. Użył osób na których mi zależy, aby to osiągnąć. Uderzył nisko, a oddałem mu jeszcze niżej.
Nie mam nawet wyrzutów sumienia. Gordona chciał zginąć. Mam nadzieję, że zakończył swoj żywot w szczęściu. Był moim przyjacielem i jedyną osobą, która miała odwagę się do mnie zbliżyć. Zasłużył na lepszy koniec. I mówię to ja - dziecko piekła, pomiot Sztana, ulubieniec Śmierci. Po prostu Hell.
Co jeszcze muszę przemyśleć? Może słowa Deana? Tego wspaniałego dupka? Bał się. Nic więcej nie potrzeba do dodania. Na dodatek musiał być katowany. Widziałem z kąta ile cierpienia biło z jego oczu. Nie wiedział, że celuje w Gordona, więc jego reakcje na rozkaz Eatha mogę uznać za szczerą. Byłem na początku wściekły. Ale potem wściekłość mi minęła i została troska o życie przyjaciela.
Wstrzymuje oddech i znaurzam głowę. Zaraz wyjmuję ją z wody, a potem wychodzę z wanny. Wycieram ciało miękkim ręcznikiem. Krople wody skapują mi po mokrych włosach. Przepasałem się ręcznikiem i podszedłem do wielkiego lustra i długiego blatu z umywalką i kilkoma niezbędnymi przyborami. Przez chwilę wpatrywałem się w swoje odbicie. Szybka jednak straciłem zainteresowanie swoją osobą i po prostu wysuszyłem włosy.
Otarłem twarz ręcznikiem a na bieli pozostała ciemnoczerwona smuga mojej krwi. Ciekła z nosa. Pewnie od tego wycierania twarzą podłogi - pomysłałem. Nie miałem humory na inne komentarze. Źle się czułem. Głowa mi pękała, a moje szwy na rękach szczypały mnie nieznośnie. Nie bolały. Ale dawały o sobie znać.
Ubrałem się w byle jakie jeansy i jakąś koszulę w kratę. Zgarnąłem też brzytwe, aby mieć zapewniony... spokój.
Ziewając niemiłosiernie wyszedłem z pokoju i ruszyłem do salonu. Tam na kanapie siedział Tyr i - nie zgadniecie - czytał książkę.
(Jak ktoś zgadł to ma ode mnie internetową kawę i ciacho.)
- Czołem - przywitałem się i minąłem go idąc do kuchni. Stamtąd wziąłem zapiekanki, które leżały na talerzu i czekały, aż ktoś je zeżre. Potem wróciłem do salonu i zaległem na fotelu, kładąc nogi na stoliczek. Przerzuwałem w spokoju moje śniadanie, które było obiadem, gdy jedniooki podniósł na mnie wzrok z nad książki.
- Odstrzelić ci nogi, czy sam je zdejmiesz ze stolika? - zapytał tonem sugerujacym, że nie żartuje. Wzruszyłem ramionami i noga za nogą zdjąłem je ze strefy zakazanej.
- Po co te groźby? - zapytałem. Tyr odłożył książkę i spojrzał na mnie z powagą.
- Bo tak. Zdjąłeś nogi bo ci zagroziłem.
- Potrafię odróżnić prawdziwą groźbę od... - machnąłem ręką. - Tego - zauważyłem. Tyr pokiwał głową.
- Rozumiem. Chciałem ci tylko powiedzieć, że mordercy są bardzo wrażliwi na groźby i pragnę, abyś zrozumiał sytuację Deana i...
- Ludzie! - przerwałem mu. - Dlaczego ubzduraliście sobie, że nie rozumiem sytuacji Dean?! - krzyknąłem. Tyr znieruchomiał. Chwilę patrzył na mnie, a potem dziwinie się .
- Dean nie będzie szczęśliwy - wyznał.
- Dlaczego? - rzuciłem. Tyrowi zrzedła mina. Zmieszał się trochę.
- Mordercom zdarza się być szantażowanym, ale bardzo rzadko. Choćby dlatego, że z zewnątrz ludzie nawet nie wpadli by na taki pomysł. Dopiero ktoś spoza kraju robi coś takiego jak Earth. A za każdym razem kiedy coś takiego ma miejsce, Dean mówi... - westnął - ... że on nie dał by się tak podejść - wyjaśnił.
Podrapałem się w kark i skończyłem zapiekankę.
- Cóż - wzruszyłem ramionami. - Idę do Dean, aby oświecić temu idiocie, żeby nie zgrywał niezniszczalnego - stwierdziłem. Tyr z wrażenia otworzył usta. Gdy zorientował się co zrobił, zaraz je zamknął, ale i tak widok był bezcenny.
- Twoja ignorancja osiągnęła zenit - jeknął. - Czy ty nie rozumiesz, że trochę wkurzyłeś Deana? Poczuł się słaby. Zniszczyłeś świat, w którym jest niezwyciężony - powiedział z lekką pretensją. Otrzepałem koszulę z okruszków i wstałem.
- No to może mnie nazywać swoim terapeutą. Nic nie chciałem niszczyć, a jego logika jest bardziej pokręcona niż świński ogon - skwitowałem krótko. Ruszyłem do drzwi, gdy zatrzymał mnie hałas uderzania czegoś ciężkiego o stolik. Odwróciłem się i zobaczyłem potężną splówę leżącą przed Tyrem.
- Wiedz, że nie żartowałem z odstrzeleniem kończyn. Nie wolno kłaść nóg na stół - poinformował mnie zimno. Zadrżałem i zrobiło mi się nagle gorąco. Zapomniałem, jak Tyr potrafi być przerażający...
Czym prędzej opuściłem nasz pokój.
Nie wiem co android ma do roboty w ogrodzie, ale cały czas spotykam tu Alice.
- Cześć, widziałaś Deana? - zapytałem. Android z warkoczami przekrzywił głowę, przypatrując mi się z zastanowieniem.
- Nawet jeśli wiem, gdzie on jest, to nie chcesz go teraz widzieć - powiedziała mechanicznie. Wywróciłem oczami.
- Rozczula mnie twoje oprogramowanie troski, ale chcę wiedzieć gdzie on jest - powiedziałem uparcie. Alice uniosła brew.
- Oprogramowanie troski? Długo nad tym myślałeś?
- Raczej improwizacja - wzruszyłem ramionami z uśmiechem skromności. - Ale nie zmieniaj tematu!
- Dean pracuje - powiedziała krótko, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Nie zamierzałem odpuścić.
- Mam to gdzieś. Muszę się z nim zobaczyć. Gdzie on jest? - powtórzyłem. Alice nie zmieniła swojego wyrazu twarz.
- Hell, zdecydowanie powinieneś przestać robić za rozpieszczonego bachora - powiedziała tonem twardym i pozbawionym emocji. Zabolało. Chciałem coś odpowiedzieć, ale Alice zaczęła mówić.
- Zachowujesz się katastroficznie. Niczego nie respektujesz. Zapominasz się. Nie jesteś tu jakąś gwiazdą. Albo się opanujesz, albo skończysz jako worek treningowy dla morderców i wspomnisz moje słowa - powiedziała. Zamrugałem. Speszyłem się trochę. Sporo było w tym prawdy i chyba właśnie to najbardziej bolało. Może faktycznie przesadzam? Powinienem trochę spuścić z tonu i... przestać zachowywać się jak rozpuszczony dzieciak.
- Masz rację - przyznałem w końcu. Alice delikatnie uśmiechnęła się w wyrazie triumfu.
- Ja zawsze mam rację. Moje oprogramowanie nie pozwala na błędy - zauważyła. Przewróciłem oczami, ale postanowiłem tego nie komentować.
- No dobra, to gdzie jest Dean?
- Pracuje.
- Alice! - krzyknąłem w końcu. Android wzruszył ramionami.
- Mogę cię do niego zaprowadzić, ale nie sądzę, aby spodobało ci się to co tam zostaniesz - wyjaśniła znirzając głos. Poczułem lekki powiew chłodu towarzyszący tym słowom, ale to mógł być tylko wiatr. Taa... to na pewno był wiatr.
Alice ruszyła przez ogród w stronę budynku Szkoły. Szła dumna i wyprostowana. Miała wysoko uniesione czoło, a lekko zadarty nosek wyglądał wręcz uroczo na takiej poważnej twarzy.
Ktoś kto stworzył Alice musiał mieć niezły wzór.
- Alice... - zacząłem z zastanowieniem. - A kto tak właściwie cię... poskładał? - zapytałem ciekaw. Alice uśmiechnęła się jakby wspominając stare, dobre czasy.
- Dyrektor. Jest genialnym wynalazcą. Jako jeden z pierwszych ludzi na świecie wykorzystał sztuczną inteligencję w maszynie. Stworzył mnie na podobieństwo swoich uczniów. Nie mam sumienia, bo jestem androidem, ale nie mogę zabijać.
- Czemu? - zdziwiłem się. Alice popatrzyła na mnie z powagą.
- Zasada maszyn myślących: nie wolno zabijać ludzi. Jesteście moimi panami. Gdybym zaczęła zabijać... jestem niezniszczalna. Trochę mielibyście ze mną problemów - wyjaśniła. Zaśmiałem się nieśmiało.
- Ja bym sobie z tobą nie poradził? - powiedziałem dumnie. Alice zlustrowała mnie wzrokiem i spojrzała sceptycznie.
- Nie poradził byś sobie. Nie ma szans - zapewniła mnie. Przewróciłem oczami, ale zaśmiałem się mimo woli.
Weszliśmy do piwnicy. Tak, piwnicy. Było zimno, szaro, a lampy choć nie były drżaniące, były nieprzyjemne.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem Alice. Dziewczyna była ubrana w krótki rękaw, ale nawet nie zadrżała. Jej śniada cera nie zmieniła barwy, ani nie pojawiła się na niej gęsia skórka. To wszystko zdradzało jej zimne, mechaniczne wnętrze.
- To katownia - odparła. - Pracownia Deana - dodała.
Wysiliłem swoje szare komórki. Z lekcji historii, której uczyłem się jeszcze przed Szkołą, niewiele wynosiłem. Jednak pamiętam, że w czasy średniowiecza były przepełnione torturami, katami, dynami, krwią i przemocą...
Katownia była inną nazwą sal tortur. Drżałem. Nie mogłem opanować drgania kończyn.
Potem, kiedy zobaczyłem Deana przy pracy, zacząłem się pocić.
Alice wprowadziła mnie do małego, prostokątnego pomiesczenia, śmierdzącego wybielaczem i krwią. Było czysto. W ścianie była długa szyba ciągnąca się od przeciwległej ściany do drzwi prowadzących do kolejnego pokoju. Spojrzałem przez szybę zobaczyłem Deana. Ale tego prawdziwego Deana. Nastoltniego mordercy bez skrupułów i genialnym umyśle kata. Stał nad jakimś mężczyzną przywiązanym do metalowego stołu.
- Kto to jest? - zapytałem cicho Alice, jakby z obawą, że może mnie usłyszeć Dean. Alice wpatrywała się obojętnie w poczynania Deana.
- Ojciec Julie. Dziewczynka nie dobiła go więc postanowiliśmy przwesłuchać go w sprawie głosu Julie. A od przesłuchań mamy Deana - wyjaśniła, po czym dodała - nie martw się, to lustro weneckie. Puki nie włączę głośnika, Dean nas nie usłyszy - uspokoiła mnie. Jednak wtedy uspokajanie nie miało większego sensu.
Dean bawił się ostrym skalpelem i z uśmiechem podchodził do mężczyzny.
- No, no, noo... - Przyłożył ostrze do gardła faceta i niebezpieczne blisko krtani zaczął kręcić piruety skalpelem.
- Nie chcesz mówić - zgadł, a potem wzruszył ramionami. - Obejdzie się bez słów. I tak dostałem niedawno pozwolenie, aby cię zabić - powiedział z zimnym uśmiechem. Mężczyzna zaczął wierzgać się i rzucać.
- Nie... nie!
- Za to co robiliście małej Julie... zamiast odwalić to rękoma, postanowiłem użyć moich zabawek - zapowiedział. Mężczyzna nadal się wyrywał, choć chyba już wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowny jak Dean podniusł ze stolika pod ścianą dziwną, metalową gruszkę. Na dłonie naciągnął rękawiczki, które przypominały mi te, używane przez lekarzy. Z szatańskim uśmiechem rozciął nożycami koszulę mężczyzny odsłaniając zaniedbany brzuch. Zbliżył ostrą końcówkę gruszki do pępka mężczyzny, jakby się przymierzając do...
- Czy on...
- Tak. - Alice odpowiedziała dokładnie w momencie kiedy Dean wbił z rozmachem gruszkę w brzuch mężczyzny. Głośny i przepełniony bólem krzyk. Zakołysałem się i ledwie ustałem na nogach. Jego pasja w oczach kiedy wbijał to coś...
Potem Dean chwilę kręcił gruszką w brzuchu mężczyzny. Widać, że sprawiało mu to niewytłumaczalną przyjemność. Jego oczy śmiały się szaleńczo, a w kąciku ust zalśniła kropla śliny. Gdy gruszka była w połowie wsadzona do ciała mężczyzny, Dean nacisnął jakiś mały guziczek, na który wcześniej nie zwróciłem uwagi.
Cały szpikulec gruszki, który tkwił w ciele otworzył się, rozprówając brzuch ofierze.
Wrzask. Błaganie o litość. Wykrzykiwał, że zrobi wszystko, jeśli tylko da mu żyć. Zapłaci każdą cenę. Jednak Dean to nie obchodziło. Zamknął ramiona gruszki i nieśpiesznie wyjął szpikulec z brzucha faceta.
Zrobiło mi się niedobrze. Wydawało mi się, że zaraz zwrócę. Widok strumieni krwi na rękach i twarzy Deana. Jego radość. Rozejrzałem się za koszem na śmieci, albo choćby jakąś reklamówką. Nic. Potem znów spojrzałem na Deana.
Coś w jego szaleństwie, było pięknego i pełne majestatu. Może jego ruchy? Jego uwaga poświęcona każdej kropli krwi, która wypłynęła z wielkiej dziury ziejącej w ojcu Julie. Cały czas wpatrywał się w każdą z ran.
Dean odłożył opływającą we krwi gruszkę i wymacał na oślep obcęgi. Czyste, wielkie i przerażające narzędzie. Nie wiem czy mężczyzna już nie żył, czy był tak skonany, że nawet nie wydał z siebie dźwięku. Dean zbliżył obcęgi do lekko uchylonych ust mężczyzny.
Alice poruszyła się nagle przypominając mi o istnieniu świata po za Deanem.
- Koniec zabawy - powiedziała bardziej do siebie i włączyła mikrofon.
- Dean. Choć tu - wydała polecenie. Dean odwrócił na chwilę wzrok od swojej "zabawy". Spojrzał w lustro weneckie jakby z zawodem.
- Alice, nie bądź taka! - jęknął jak małe dziecko, któremu mówi się, że już powinno iść spać. Teraz ja stanąłem przy mikrofonie i przmówiłem:
- Dean, proszę... muszę ci coś... - Ruch był tak szybki, że ledwie do zajerestrowania. Skalpel rzucony przez Deana rozbił lustro, niszcząc jego idealną powierzchnię. Przestaszony, zapomniałem o tej ochronie i zacząłem się cofać, aż w końcu upadłem do tyłu.
Dean wszedł przez drzwi do pokoju. Był blady, zły i cały we krwi mężczyzny (który chyba był już martwy...). Przeklinałem siebie w duchy za ten upadek. Teraz wyglądało to katastrofalnie - Dean stojący nade mną, a ja wpatrzony w niego jak przerażony szczeniak w wielkiego wilka. Alice odsunęła się w najdalszy kąt, jakby udając, że jej tu nie ma.
- MUSISZ mi coś powiedzieć? - powtórzył zimno.
- Ja... ja...
- Musiałeś też nic mi nie powiedzieć, o twoim planie? Musiałeś też poświęcić Gordona, udając, że to ty sobie strzelasz w łeb? Musiałeś mi pokazać jaki jestem słaby!? - wrzasnął naprężając każdy mięsień. Wyglądał, jakby się miał zaraz na mnie rzucić i zagryźć.
Hell, zrób coś... cokolwiek...
- Ja... muszę... Cię... przeprosić - wykrztusiłem.
Tak, gratulacje dla największego idioty na świecie! Nagrodę pacana roku zdobywa...
- Nie przepraszaj - jęknął Dean.
Co...?
Upadł na kolana i spuścił głowę. Musiałem zamrugać i trzy razy przemyśleć co się stało.
W końcu zdecydowałem sie go przytulić. Chłopak musiał być nieźle zdziwiony bo jego ciało było naprężone i gotowe do ataku. Po kilku sekundach mięśnie zaczęły się rozluźniać, aż w końcu całe napięcie opuściło chłopaka, jak powietrze opuszcza przedzurawiony balon. Tą dziurę stworzyłem ja.
Dean odwzjemnił uścisk.
- Każdy z nas jest słaby - rzekłem najszczersze słowa. Dean chwilę milczał, a potem zadrżał. Śmiał się.
- Filozof z ciebie Hell - wyszeptał mi do ucha.
Podświadomie zacząłem mieć ochotę na oddalenie się od Dean, choćby przez jego podejrzanie szybką zmianę nastawienia do mnie. Odsunąłem się od niego, ale nadal był trochę za blisko jak na mój gust. Odwróciłem wzrok.
- Jak zdołał cię przekonać do zawarcia umowy?
- Kiedy spotkaliśmy go po raz pierwszy. Obiecał mnie nie zabić jeśli zrobię coś dla niego w przyszłości. I zrobiłem. Nie sądziłem... że zajdzie to tak daleko - wyznał. Poklepałem go po ramieniu.
- Też się tego nie spodziewałem. To całe przedstawienie z Gordonem... to był jego pomysł. Chciał umrzeć. Zrobił to. Nic innego niż śmierć mu nie zostało - powiedziałem. Dean pokiwał głową. Potem dźwigną się na nogi. Wyciągnął do mnie rękę.
- Dla jasności: nadal jestem na ciebie trochę zły - poinformował mnie. Złapałem jego rękę i skorzystałem z pomocy przy wstawaniu.
- Okej. Tylko... - spojrzałem na swoją rękę, która teraz też była brudna od krwi. - Może nie zapraszaj mnie do "zabawy" - poprosiłem. Dean uśmiechnął sie chytrze, ale już nic nie dodał.
Echem... może lepiej...
[Perspektywa Eartha]
Boli jak cholera. Mały smarkacz ma niezłe oko.
Ale najbardziej zaskoczył mnie jego plan ucieczki, który ostatecznie powiódł się w stu procentach. Hell, jednak jest genialnym mordercą i popapranym psychopatą.
Ale ta cholera jest mi potrzebna. Muszę tylko umieścić to w sytuacji, gdzie nie będzie mógł znaleźć wyjścia...
- Ale, sir... - przemówił niepewnie jeden z wynajętych przeze mnie obcokrajowców. - Po co panu ten dzieciak, kiedy możemy schwytać długowiecznego. Przecież serum nie czyni go niezniszczalnym - zastanowił się. Odłożyłem kolejne opatrunki przesiąknięte krwią na bok.
- To prawda. Ale Tyr nie zdradzi mi serum dobrowolnie. A Hell jest synem Mii. Pamiętam jak jeszcze w czasach mojej nauki, Tyr był blisko tej psychopatki. Sądzę, że z Hellem również się dogaduje... musi mu ją przypominać - rzekłem. Potem spojrzałem przez zakurzone okno mojej kryjówki.
- Niestety Hell jest podobny do matki.
#Rozdział - jest. Teraz trzeba wyjaśnić kilka spraw:
- Podziwiam was trójka muszkieterów, którzy zaspamowali rozdział XXI prośbami o ożywienie Gordona.
Powiem to raz.
Raczej nie powtórzę.
TAK, SPECJALNIE DLA GORDONA ZROBIĘ BONUSOWY ROZDZIAŁ.
nie wiem tylko kiedy. Ale kocham was za te komentarze!
Teraz w dużym skrócie :
- Ostatnimi czasy telefon jest mi konkwiskowany. Mam mało czasu na pisanie, a moją wena pojechała na święta wielkanocne do rodziny w Nibyladnii. Serio.
Tak więc nie wiem kiedy ukaże się następny rozdział. Ale mam pomysła co się już ogółem będzie w nim działo.
Tak, możecie się bać.
A teraz moje pytanie :
Nie było za krwawo? Bo to taki leciutki opisik i nie wiem czy rozwijać się w tym kierunku, czy tak zostawić.
Okej.
A jak rozdział?
Hę?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top