Rozdział XLV
Wyszedłem na balkon i spojrzałem w dal na las odgradzający Szkołę od reszty świata. Wypuściłem powietrze z płuc i spojrzałem jak para wiruje w powietrzu. Grudzień... W tym roku dość ciepły. Miałem na sobie tylko bluzę, a nie marzłem zbytnio. Dłońmi bawiłem się napoczętym pudełkiem papierosów.
Patrzyłem w dal i rozmyślałem o wszystkim. O zabiciu dyrektora.
Dzień później kiedy odpoczywałem po akcji na stolicę, przybyli do nas jacyś sztywniacy z urzędu z obstawą kilkunastu ochroniarzy. Musieliśmy wtedy obgadać kilka ważnych rzeczy, a przede wszystkim wyjaśnić w ogóle co się tam wydarzyło. Pierwszy dyrektor specjalistycznego zakładu o zaostrzonym rygorze dla psychicznie chorych, później nazwanego Szkołą Morderców zginął z rąk jednego z uczniów, który wedle prawa nie powinien istnieć. Złamaliśmy setki przepisów, ale to nie było naszym największym problemem. Problemem była sama Szkoła.
- Zbyt wiele osób wie o jej istnieniu i położeniu. Każdy się jej boi, a teraz prezydent już wie, że filozofia strachu nie ma sensu. Musimy zlikwidować tą placówkę - orzekł urzędnik. W pomieszczeniu byliśmy tylko ja, moja matka, Tyr i pan Honest i wszyscy jak jeden mąż zaniemówiliśmy.
- Szkoła to nasz dom. Nie można jej zlikwidować - powiedziałem ostro. Chyba to ja najczęściej zabierałem głos w tych rozmowach i nie ma się czemu dziwić. Tylko ja nie byłem tutaj w pełni mordercą. Choć zdanie tego, który na oczach Rządu i prezydenta zamordował dyrektora i zbezcześcił jego zwłoki, niewiele może znaczyć. Ich problem.
- Będziecie musieli zginąć - powiedział urzędnik lekko zaniepokojony moim uniesieniem. Czym on się niepokoił?! Po jego obu stronach stali napakowani faceci z okładek pism kulturystycznych! To ja powonieniem być zaniepokojony - właśnie skazał wszystkich uczniów i przyjaciół na śmierć. Stałem jednak dziwnie spokojny. Po mojej prawej, powstała z krzesła także moja matka.
- Pieprzycie bzdury - zaklęła tonem, na dźwięk którego, niski mężczyzna w garniturku aż zadrżał. - Nie możecie zniszczyć Szkoły. To wasza elitarna i jedyna w kraju jednostka bojowa. Psychopaci są waszą ostatnią nadzieją jeśli państwo zostanie zaatakowane. Nie zabijecie tych dzieciaków. To od nich w przyszłości zależy wasze życie - powiedziała. Uniosłem szczerze zaskoczony jej postawą. Być może nie była taka jak myślałem. Może ją zmieniło życie wśród normalnych? Może... zmieniłem ją ja?
Urzędnik jednak nie wydawał się tak poruszony jak ja.
- Nawet jeśli mamy oszczędzić tych kilku wariatów to co zrobimy ze...
- Podajcie mediom, że Szkoła została zniszczona - wzruszył ramionami Tyr. - Kłamiecie i tak jak najęci, niech coś wyniknie z tych kłamstw - uśmiechnął się wrednie. Miałem wrażenie, że siłą się powstrzymuje od rzucenia się urzędasom do gardeł. Nic dziwnego. Ja również miałem taką ochotę.
- Ale....Nie ma nawet dyrektora, który miałby zarządzać tą placówką! Ktoś musi donosić Rządowi o waszych poczynaniach...
- Nie widzę problemu - parsknęła Mia. - Mianujcie nowego dyrektora - stwierdziła. Urzędnik spurpurowiał. Widocznie nawet nie oczekiwał takiego obrotu spraw.
- Muszę....To przedyskutować z prezydentem - wydukał i wraz z gorylami wyszedł przed gabinet.
Spojrzałem po pozostałych w pomieszczeniu.
- To jak? Ciągniemy słomki, kto zostaje nowym dyrektorem...?
Najdłuższą słomkę....Nie, no dobra, żartuje. Wybraliśmy dyrektora sprawiedliwie, ze względu na jego przywiązanie do szkoły, do uczniów, a także oddanie Rządowi...
- Hell? Siedzisz tu sam? - zdziwił się Artmate wchodząc na taras i stając obok mnie. Wzruszyłem ramionami na jego słowa.
- A no jak widać... - obrzuciłem go wzrokiem i zaraz znów wróciłem do gapienia się w horyzont.
Nudziło mnie to martwienie się wszystkich o mnie. Zostałem jedynym powiernikiem serum, przez pieprzony chip dyrektora. No właśnie - zabiłem dyrektora. Na oczach całego Rządu. Mój poziom adrenaliny był tak niebotycznie wysoki, że nie dość, że wyskoczył po za skalę, to od takiej ilości powinienem zginąć. A teraz wszyscy chodzą dookoła mnie i mi matkują. Choć nawet moja matka nie jest tak troskliwa.
- Palisz? - zdziwił się kolorowy wskazując paczę papierosów w moich dłoniach. Pokręciłem głową.
- Matka dała mi je dziś rano. Należały do mojego ojca...
- A palenie nie jest zabronione u normalnych? - zdziwił się na głos. Znów wzruszyłem w odpowiedzi ramionami.
- Widoczne nie był tym za kogo się zawsze podawał... - burknąłem.
- Tatoo....- zapłakany stałem naprzeciw potężnej sylwetki ojca. Spojrzał na mnie z góry.
- Tak?
- Nikt mnie nie kocha tato - zachlipałem. Mężczyzna odłożył gazetę na bok i usadził mnie sobie na kolana.
- Dlaczego tak myślisz mały? - zapytał unosząc brwi. Wytarłem rękawem zagubione łezki.
- Nikt mi nigdy nie powiedział, że mnie kocha... - wyjaśniłem wstydliwie. Ojciec przekrzywił głowę.
- Czasami trzeba dobrze odczytywać gesty ludzi, a nie ich słowa - powiedział z ojcowską cierpliwością. Podniosłem na niego oczy.
- Gesty?
- Tak....Jak drapiesz rany na rękach to co mama robi byś przestał?
- Trzepie mi po włosach szmatką... - powiedziałem krzywiąc się. Nigdy nie bolało, ale wiedziałem, że mama jest na mnie zła.
- To jest gest. I ty wiesz już co oznacza - posumował. Pokiwałem z wolna głową.
- A jak poznać gest "kocham cię?" - zapytałem z powagą w głosie. Tata uśmiechnął się do mnie z czułością i objął ramionami, mocno przytulając. Chętnie wtuliłem się w tatę.
- Już wiem....- pisnąłem nadal wtulony w silne ramiona ojca.
- Tęski....
- Nie chcesz zaczynać tego tematu - zapewniłem go. Kolorowy zachichotał. Sam także uśmiechnąłem się. On samym przebywaniem obok mnie rozweselał.
- No dobra... Dlaczego nie byłeś na ceremonii pasowania Mii na dyrektora? - zapytał z ciekawością. Ściągnąłem usta.
- Nie chciałem być przy tych wszystkich urzędach. Chyba niezbyt dobrze im się kojarzę - westchnąłem drapiąc się po karku.
Tak, to moja matka została wybrana jako nowa dyrektorka Szkoły Morderców. Długo nie musieli jej przekonywać - w końcu zabiła Eartha, należy jej się jakaś nagroda. Choć osobiście postrzegałem tą posadę bardziej jako klątwę. Ale to tylko moje skromne (jedyne prawdziwe) zdanie.
Chwilę staliśmy tak z Artmate, patrząc w las i niechętnie co jakiś czas spoglądając na cmentarz. Cmentarz Szkoły Morderców nie należał do najprzyjemniejszych. Śmiem twierdzić, że jest to najstraszniejszy cmentarz, jaki kiedykolwiek moje oczy jeszcze zobaczą. Przede wszystkim - był pełen duchów. Niesprawiedliwie osądzonych dusz, błąkających się po ziemi. Tych co nie trafiają ani do Piekła, ani do Nieba, tylko dlatego, że są psychopatami.
Dla mnie psychopata przestał oznaczać mordercę. Psychopata to tchórz, ale także człowiek jak każdy inny. Ba. Psychopata to człowiek o innym sposobie patrzenia na świat. Nasze spojrzenie jest zakrzywione, przez chore umysły. Czasem uleczalne, a czasem nie. A najczęściej czyniące psycholi najciekawszymi, oraz najbardziej pojebanymi ludźmi na ziemi.
A ja gdzieś po środku. Niby normalny, ale jednak psychol. Niby psychopatyczny morderca, ale jednak mam sumienie i kompas moralny. Więc... kim jestem w tym chorym świecie?
- Muszę odejść ze Szkoły - rzucam nagle. Artmate odwrócił się w moją stronę.
- Odejść...?
- Matka wie. Po prostu ci mówię - wzruszyłem ramionami. Brwi kolorowego zadźwięczały od kolczyków.
- Na jak długo?
- Na zawsze Artmate. Nie mogę tu zostać. Muszę być ciągle w ruchu. Sam wiesz ile osób pragnie dostać serum długowieczności... Zadecydowaliśmy z matką, że tak będzie lepiej...
- Zwariowałeś?! Tak całkiem sam? Hell to...
- Chore? Widocznie mój psychopata ma urodziny, bo mam same chore pomysły - parsknąłem. Odwróciłem się w stronę wyjścia z tarasu.
- Wiecie, że jesteście dla mnie kochaną, ale zjebaną rodzinką, prawda? - upewniłem się. Znów usłyszałem śmiech Artmate.
- Wiemy Hell. Jesteś częścią tej rodzinki. Zawsze - zapewnił mnie. Uśmiechnąłem się słabo i wróciłem do środka...
KONIEC TOMU I
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top