Rozdział XLIII

[Perspektywa Artmate Rickardsona]

Cicho skradałem się, a za mną Tyr - odrobinę mniej cicho.
- Przestań - syknąłem już zirytowany.
- Co się stało? - zapytał szczerze zdziwiony. Przewróciłem oczami.
- Przestań tak głośno oddychać - warknąłem. - Równie dobrze mógłbym nas oznaczyć na Google Maps. Zaraz nas zdradzisz...
- Kto was zdradzi?
Podskoczyłem i ustawiłem gardę będąc gotowy na odparcie i odparowanie ataku. Wyjrzałem zza pięści i okazało się, że przed nami stał... Azrael?
- Ale...
- Wróciliście z tej tajnej misji? - zapytał się z ciekawością w głosie. - Modliłem się o wasze powodzenie solennie, każdego wieczoru i przy każdym posiłku. Mam nadzieję, że Bóg Ojciec, wysłuchał moich błagań - dodał tym swoim anielskim zwyczajem.
- Dzięki Azrael - oparłem. Nawet się nie wahałem z odpowiedzią. Odstawić na bok strach, zaskoczenie i próby zrozumienia co tu się dzieje. Chyba nawet to nie zmieni tym im jestem.
Nie jestem jak Hell, którym kierują emocje. Mną kieruje instynkt...
- Azraelu, co się tu działo...? - zapytał Tyr siląc się na spokój. Usłyszałem w jego głosie to minimalne drżenie.
- Boisz się czegoś...? - zapytałem bezgłośnie, ledwie otwierając usta. To w końcu nie była wiadomość dla Tyra, czy Azraela, ale chyba do mnie samego.
- Nic. Odpoczywaliśmy po Dniu Ustawy i prosiliśmy o pomoc Boga Ojca. Usłyszałem od pana Honesta, ze dyrektor niedawno wyruszył by was wesprzeć w misji. Minęliście się?
- Tak jakby... - mruknął niechętnie Tyr. - Zajęcia trwają normalnie?
- Oczywiście. Dlaczego nie? - spytał zdziwiony najwyraźniej  jego poddenerwowaniem.
Wymieniliśmy spojrzenia z Tyrem. Niema kłótnia "Mówić mu, czy jeszcze nie" mogłaby trwać przez wiele godzin i skutkowała by u mnie trwałym zezem od wpatrywania się w jedno oko Tyra. Przerwałem ją jednak, szybko się tym nudząc.
- Azrael, byłeś kiedyś w gabinecie dyrektora? - zapytałem udając zaciekawienie. Gra aktorska - coś co czyni cię idealnym zabójcą.
Samozwańczy anioł zdumiał się długo.
- Nie... Lecz widziałem kiedyś  jak Zara wychodziła z jakiegoś pokoju, na końcu tego ostatniego korytarza...
- Ostatniego korytarza?
- Tego oddalonego od wszystkich sali i pokoi - objaśnił, a ja w myślach walnąłem się otwartą dłonią w twarz. Bardziej oczywistej kryjówki nie mógł już znaleźć. Za jego własnym portretem jest osobisty loch, a ostatnie drzwi w ostatnim korytarzu to jego gabinet.
- Dzięki za pomoc - pokiwałem głową, a on zrobił znak krzyża.
- Bóg z tobą, Artmate...
- Jemu też podziękuj za pomoc - zaśmiałem się swoim zwyczajem i pognałem korytarzem.
Kilka chwil później dołączył do mnie Tyr, krzywiąc się strasznie w biegu.
- Arti... czy... możesz...
- Stanąć? - wyśmiałem go. - Nigdy! Jestem jak rekin! Nigdy wstecz, zawsze w przód!
- Ty... Nic nie... robisz tylko... patrzysz... wstecz - wydyszał.
Stanąłem gwałtownie, a Tyr hamując poślizgnął się na posadzce i uderzył bokiem o zimny kamień. Zakaszlnął i już chciał wstawać, ale uniemożliwiłem mu to klękając mu na płucach.
- Patrzę wstecz?
- Artmate...
- Nigdy tego nie robię! - krzyknąłem mu w twarz. Znów chwile się krztusił nim cokolwiek zdołał wydusić.
- A twoje ataki...? - rzucił. - Albo twoje opory co do Hella? Patrzysz w przeszłość i to wciąż...! - charknął jednooki.
Zamarłem.
Czyżby to była prawda? Cały czas wpatruje się w przeszłość? Przecież to ja cały czas mówiłem, by nie patrzeć wstecz.
Cały czas.
Cały czas o tym...
Nie...  Cały czas obwiniam tylko tego uśmiechniętego wisielca. Cały czas wspominam swoje pierwsze morderstwo. Rodziców. Cały czas wspominam jak dyrektor oskarża Hella i przeszukuje w pamięci każde podejrzane wydarzenie związane z Hellem.
Boże, jestem idiotą...
Złapałem się za głowę i pociągnąłem się za włosy. Ból pobudził moje myśli, moje ciało przebiegł delikatny dreszcz. Nie krzyczałem, za dobrze znałem ból by krzyczeć, ale zrobił swoje. Poczułem wolno jak napływa adrenalina, reagują  na ból. Serce zaczęło mi szybciej bić, czułem jak oskrzela się rozszerzyły. Krew szumiała mi w uszach, a mój mózg zaczął pracować w przyśpieszonym tempie. Adrenalina jest jak narkotyk, dlatego też, nie przychylnie patrzy się na jej nadużywanie. Hakowanie własnego organizmu jest uzależniające, a dla morderców, którymi przede wszystkim nie kierują uczucia, a pierwotne instynkty... To jest zło często konieczne.
Tyr potrząsnął mną.
- Uspokój się Arty - mruknął. Wziąłem głęboki oddech.
- Musiałem pomyśleć... - sapnąłem z lekką nutką wstydu.
- Pośpieszmy się - przerwał mi i ruszył korytarzem. Pokiwałem głową i karnie ruszyłem za nim.
Doszliśmy do końca korytarza i stanęliśmy przed drzwiami. Gabinet dyrektora.
Bez dłuższego wstępu Tyr popchną drzwi.
Kiedy to zobaczyłem, nawet do mojego rozszarpanego serca, przepełnionego pustką, zapukało przerażenie.
Sky. Naga, kuląca się w kącie. Jej strzaskane okulary leżały gdzieś dalej.  Drżała, chyba z zina, choć nie miałem pewności. Jej długie blond  włosy były brudne i tłuste. Cała była brudna. Gdzieniegdzie widziałem zaschniętą krew na jej skórze. Zakrywała piersi ramionami, a oczy miała utkwione w podłogę.
Tyr musiał zareagować podobnie do mnie, bo jego mina przedstawiała szok.
Zdjąłem z siebie za dużą bluzę, zostając w samym podkoszulku i podszedłem do Sky.
- Hej...
- ZOSTAW MNIE! - ryknęła tak niespodziewanie, że prawie się zląkłem. Prawie - w końcu jestem mordercą.
Założyłem jej przez głowę bluzę i z ulgą stwierdziłem, że nie opierała się. Niepewnie dotknąłem jej ramienia.
- Hej... To wszystko wina tego uśmiechniętego wisielca... - wyszeptałem pierwsze co przyszło mi na myśl. Efekt zaskoczył nie tylko Tyra stojącego mi za plecami, ale też mnie samego. Sky uniosła na mnie swoje czekoladowe oczy.
- Naprawdę...? - pisnęła. Była tak blisko, że mogłem liczyć jej piegi na twarzy. Mimo napuchniętego oka, prawdopodobnie od uderzenia, jej twarz nadal była delikatna.
- Naprawdę - pokiwałem głową uśmiechając się.
Uśmiech. Jedyne co mnie wyróżniało wśród morderców. Umiałem się bez przerwy uśmiechać. Czas by jakoś tą zdolność wykorzystać.
- Uśmiechnięty wisielec... - wyszeptała. Znów pokiwałem głową z coraz szerszym uśmiechem.
- Tak, tak... Nie ty jesteś winna, ale on, prawda?
- Tak...
- Więc nie bój się. Winnych spotka kiedyś kara - zapewniłem ją. Dziewczyna nadal patrzyła mi w oczy. Mogłem się tylko domyślać jakie okropieństwa wyczyniał jej ojciec. Wyglądała na ofiarę gwałtu, a to nie jest łatwe pod żadnym względem. Jeszcze te zadrapania. Krew głównie sączyła się z krocza, ale widziałem zadrapania dość głębokie także na ramionach i karku.
- Pójdziemy do szpitala i tam się tobą zajmie dobra pani, okej? - zapytałem cicho. Sky nie odpowiedziała, ani nie kiwnęła głową, ale jej oczy krzyczały "pomóż".
- Obiecuję, że...
Już coś obiecywałem. Hellowi. Obiecałem bezpieczeństwo. Nie powinienem jej też tego obiecywać...
- To znaczy... Chodź, wezmę cię na ręce... - wyrwałem się w końcu z pauzy. Znów brak reakcji ze strony Sky.
Złapałem ją pod kolanami i za plecy, delikatnie unosząc do góry. Mimo że nie byłem siłaczem, a dokładniej byłem strasznie chudy, to bez problemu trzymałem Sky w ramionach. Chlipała cicho, ale już przynajmniej nie drżała.
Spojrzałem na Tyra, który przeglądał notatki pozostawione na biurku przez dyrektora.
- Pójdę z nią do szpitala...
- Tak, dobrze - wymruczał zajęty notatkami. Jego wyraz na twarzy był jednoznaczny.
Było źle.

[Perspektywa Zectora Rickardsona]

Zara, Tyr, profesor Honest i ja. Mogliśmy założyć jakiś zespół potępionych w takim składzie. Artmate został w szpitalu, wraz ze Sky. kiedy opowiedział o jej stanie...
Czułem coraz większe obrzydzenie myśląc o dyrektorze. Zgwałcić własną córkę... Gdybym odczuwał żal, prawdopodobnie zacząłbym płakać nad małą, bezbronną Sky.
Tam gdzie ni Ziemia ni Piekło rady nie dało, niech już się Niebo nie pcha.
Po wyjaśnieniu przez Tyra pokrótce jak się sprawy mają, profesor zamilkł na dobre kilka minut. Wyglądał jak zawieszony komputer, który spotkał się z informacją nie do obejścia. Ja w tym czasie przyjrzałem się pozostałym. Honest nic się nie zmienił, cały czas ten trochę szalony profesorek, który na pirotechnice i planowaniu zna się jak nikt.
Tyr i Zara cały czas się trzymali za rączki.
Rany zaraz im coś zrobię. Obrzydlistwo.
- Czyli... Mia, wraz z Deanem są właśnie na tropie dyrektora i Hell, którzy zmierzają wprost do...
- Stolica. Dyrektor chce zmusić Hella by wybił cały rząd - dokończył Tyr. Honest zamyślił się znów.
Sytuacja była delikatnie rzecz ujmując nieciekawa. Jeśli Hell wybije rząd, to chyba oczywiste, że cała Szkoła Morderców znajdzie się na celowniku nie tylko tego kraju, ale i sąsiadów obawiających się ataku armii psycho-morderców. Nie dziwię się.
Gdybyśmy znali jakikolwiek sposób, dzięki któremu powiązanie między Hellem, a dyrektorem mogłoby zostać zerwane...
- A co z Earthem? - wypalił nagle profesor. Zamrugałem kilka razy.
- Jest chory, pewnie zdycha gdzieś w jakimś rowie...
- A gdzie jest Julie?
Po tych słowach zapadła martwa cisza. Mała Julie...
- Zaginęła?!
- Byłem pewien, że ze swoimi umiejętnościami została wysłana wraz z wami...
- To jeszcze dziecko! -pisnęła Zara, a w jej głosie rozpoznałem dawną twardość. Tym razem się na to nie nabiorę...
Zacząłem znów się zastanawiać. Gdzie jest w takim razie mała Julie? Jej głos jest faktycznie niezwykły, mówimy na niego "syreni śpiew". Piękny głos syren uwodził żeglarzy, by wpadali na mielizny, albo skały, a tam zdradliwe stworzenia rozrywały je na strzępy. Podejrzanie podobne...?
Póki co, pan Honest utrzymywał, że mała wyrośnie z tego głosu. Mały, anielski głosik jest spowodowany sporym natężeniem hormonów w jej rosnącym ciałku i według profesora - gdy mała skończy dojrzewać, skończy się i jej głos.
Jednak teraz jest u szczytu sił, więc...
- Dyrektor...
- Nie sądzisz, że Hell mu wystarczy w zupełności...? - zauważył Honest, jednak Tyr pokiwał głową na moje słowa.
- Zector słusznie prawi. Gdyby dyrektor chciał wtargnąć tam tylko z morderczą machiną, rządzący uciekli by z sali obrad gdy tylko usłyszeli by alarm. Potrzebuje Julie by wejść do środka nie zauważonym. Jeśli mała zacznie śpiewać, cały jego plan spali na panewce - zauważył. Honest potarł skroń. To zdecydowanie przewyższało jego kompetencje, ale jednocześnie był naszym jedynym obecnym szefem u steru.
- No dobra... - zatarł ręce. - Nie mam zamiaru pchać się jeszcze dodatkowo do stolicy. Nikt nie powinien. Cała nadzieja w Deanie i Mii...
- Myśli pan, że zatrzymają Hella? - spytała z lekkim niedowierzaniem w głosie Zara. Honest zatrzymał swoje zimne oczy na dziewczynie.
- Nie wiem co myśleć. Póki co zajmę się ochroną pozostałych uczniów.
I tymi słowami kończąc, wstał od stołu.
Spojrzałem na nauczyciela z szacunkiem. Mimo, że nie ufam nigdy nikomu w pełni... Co do niego mogłem się mylić.

[Perspektywa Hella Aliquid]

Cały czas jazda. Za oknem widzę jak mkniemy autostradą. Wszystko mnie boli, głównie głowa. Jestem rozdarty. Między dwoma obrazami. Przypominałem sobie te dwa sny. W jednym wszyscy zgięli na moich oczach, a w drugim było tak słodko i uroczo, że aż niepoprawne.
Zacząłem się zastanawiać, który ze światów, które tam widziałem podobał się bardziej. W jedym nie musiałem się o nikogo martwić, mogłem wreszcie być sobą i nie patrzeć na konsekwencje. wszyscy byli bezpieczni.
Bo wszyscy byli martwi.
Natomiast ten drugi... Przesłodzony, sztuczny i tak nieprawdopodobny, że aż boli. Cały sen czułem, że coś nie gra. Ale wszyscy żyli... Gordon, Hariet, Casper, nawet Gumi. Byli szczęśliwi.
Ale narażeni na niebezpieczeństwo. Śmiertelne niebezpieczeństwo z mojej strony. To musiało się skończyć tak.
Ja, jadący mordować innych.
Ja, pod rozkazami tyrana, nie umiejący się wyrwać.
Ja, niezdecydowany. Nie wiedzący co się dzieje, ani co powonieniem zrobić.
Ja...
- Braciszku...?
Wstrzymałem oddech. Sprawdzałem cały wóz, nikogo tu nie było! Więc czyj to był głos?  Czyżbym już tracił resztki władzy nad ciałem?
- Braciszku...! - Stłumiony krzyk. Tylko gdzie jest jego źródło?!
- Braciszku... - kolejny pisk coraz słabszy. Dźwięk wydawał się dochodzić spode mnie. Czyżby... z samych czeluści Piekła...?
- Braciszku... - głos tak niewyraźny, mówił ostatkiem sił...
Chwila, na czym ja siedzę, ta w ogóle?
Poderwałem się z miejsca prawie waląc głową z dach furgonetki i spojrzałem na skrzynię, na której siedzę od początku podróży. Skrzynia! Jak ja nie mogłem jej zauważyć?!
Szybko kucnąłem i otworzyłem ją.
Rude włosy, mały nosek i słodkie usteczka, oraz dziecięce spojrzenie, pozornie niewinnych i ufnych oczu.
- Julie...?
- Braciszku! - rzuciła mi się na szyję. - Bałam się, że mnie już nie usłyszysz... - pisnęła w moje ramie.
Zesztywniałem. Mała Julie. To jeszcze dziecko.
Wszyscy jesteśmy dziećmi.
Ale wtedy oprócz tego, że poczułem jak serce mi mięknie, coś sobie uświadomiłem.
Julie nie wystąpiła w moim śnie, gdzie wszyscy giną.
Pamiętam, że w tym radosnym śnie była wymieniona jako adoptowana siostrzyczka Deana, ale w pieszym moim śnie... Nie zginęła.
Mała Julie...
Moja mała nadzieja.
- Braciszku...?
- Tak?
- Uratujesz nas?
Chwilę się zawahałem. Ale tylko chwilę.
- Tak Julie. Uratuje...




#Jest? Jest.
To ja idę pisać dalej.
Pa paa! :3

@Capricornuss

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top