Rozdział XXXII

Hotel był piękny. Poważnie, może rzadko bywałem w hotelach, ale ten tutaj bił wszystkie na głowę.
Umieszczony w centrum drugiej największej metropolii w tym niewielkim państewku, był zarazem powalająco nowoczesny, jak i zachowany w starym stylu.
Zaraz po przekroczenia granicy miasta, Kornelia zameldowała rozjazd. Przyjąłem tą informację i obserwowałem w lusterku jak motocykl z dwiema postaciami zjeżdża w bok. Niestety panna Jones nie była łaskawa zdradzić mi, co takiego planowała, ale mogłem się spodziewać zaiste wszystkiego.
Jechaliśmy więc z Mefistofelesem i Iskrą przez zatłoczone ulice, pełne niczego nie spodziewających się ludzików, żyjących w swoich idealnych światach. Trochę to było dołujące, kiedy wzrok padał na w sumie szczęśliwe rodziny. Wiedziałem, że żyli w okrutnej iluzji, bańce mydlanej prawdziwego życia, ale nawet jeśli zdawałem sobie z tego sprawę... To chyba im trochę zazdrościłem tej niewiedzy.
Pomyślmy, gdybym kilka lat temu, nie bał się tak Szkoły, gdybym wtedy nie rzucił się przerażony na Alice, która robiła mi badanie, prawdopodobnie tak czy inaczej skończył bym w klatce Dyrektora, jako jedna z jego marionetek.
Jednak gdybym nigdy nie miał chipu? Gdyby wszystko wyglądało tak jak w to wierzyłem, czyli moja matka nie żyje, macocha mnie kocha, ojciec też, ma przyjaciela... Jak bym skończył? Nigdy przenigdy nie poznał Deana, Artmatego, Zectora, Tyra, Sky, Zary, małej Julie...
Kornelii, Vogela, czy nawet Mefistofelesa...
Nigdy nie skończyłbym w Szkole, nie musiał patrzeć na śmierć moich przyjaciół, na to jak odchodzą, na to jak mi grożą...
Otrząsnąłem się, rozbawiony.
Głupi, zanudziłbym się na śmierć.

Zjechaliśmy z głównej ulicy i zaparkowaliśmy pod hotelem. Zdjąłem kask i unosząc głowę, oceniłem ile ten piękny hotel może mieć pięter. Niewiele, może z sześć. Ale i tak wydawał masywny i potężny.
- Poczekajcie tu chwilę - rzuciłem do pozostałem dwójki Wykonawców. - Zamelduję nas.
- Pośpiesz się - poprosił Mefisto. - Dużo tu ludzi...
- Biedny Felek, boi się tłumów? - zapytałem, ostentacyjnie robiąc dziubek. Przez ciemną osłonkę kasku nie widziałem miny mojego kuzyna, ale mogłem być pewny, że skrzywił się okrutnie.
- Boję się, że w tym tłumie czai się prawdziwy wróg - wymruczał, a milczenie Iskry wskazywała na to, że przyznała mu rację. Lekko uniosłem brwi, przekrzywiając głowę.
Nie musiałem widzieć jego twarzy, czy znać go całe życie, by wiedzieć, że coś jeszcze jest na rzeczy jego niechęci, ale postanowiłem to uprzejmie przemilczeć.
Zdjąłem nogę z motocyklu i zostawiłem kask na siedzeniu, ruszając w stronę wejścia do hotelu.
Złote, dwuskrzydłowe drzwi najbardziej na lewo, zostały mi otworzone przez pracownika hotelu w przedziwnym uniformie. Na jego "Dzień dobry, panu", poczułem jak dawno nie odwiedzałem prawdziwej cywilizacji i dopiero po kilku chwilach zdałem sobie sprawę, że wypadałoby odpowiedzieć.
- Dzień dobry - skinąłem głową, zachowując profesjonalny wyraz twarzy.
W holu stało kilka fotelu, które zajmowali pojedynczy goście, bądź oczekujący na wymeldowanie. Co jakiś czas pod ścianą przemknął kolejny pracownik hotelu, pchając wózek z bagażami. Drzwi widny, również złote, nieprzerwanie otwierały się, bądź zamykały, wydając z siebie cichy dźwięk.
Przy recepcji utworzyła się już niezła kolejka oczekujących na uwagę kobiety w uniformie, która krzątała się po swoim stanowisku pracy jak szalona. Dołączyłem na koniec kolejki i rozejrzałem się po holu ponownie. Wszyscy goście wydawali się nerwowi, tak samo jak obsługa hotelowa. Kobieta w ciasnej sukience, z wielkim kapeluszem na głowie i ciemnych okularach cały czas rozmawiała przez telefon, dość skrzekliwym głosem, który podrażniał moje bębenki. Nie mogłem jednak wyłapać pojedynczych słów, czy zdań, ponieważ bliżej mnie, inny mężczyzna głośno żalił się swojemu towarzyszowi na brak klimatyzacji w swoim pokoju. Opowiadał jaki to żar nie pozwolił mu spać, a potem jeszcze zdenerwowany zrelacjonował jak potraktowano go w sklepie z garniturami.
Wszyscy byli przejęci, a dodatkowo mogłem przypuszczać, że wszyscy byli gośćmi zaproszonymi na bankiet w Morcorpie.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytał nagle ktoś obok mojego ucha i musiałem się z całej siły powstrzymać, przed ustawieniem w pozycji obronnej. Hell, to normalny świat, tutaj ludzie nie atakują uprzejmej, zapracowanej recepcjonistki.
- Emm... Przyjechaliśmy odebrać rezerwację dla zaproszonej na galę, Elektry, wraz z zespołem ochroniarzy...
- No tak, czekaliśmy na państwa - uśmiechnęła się tak uprzejmie, aż mnie zmroziło. - Czy panienka Elektra już czeka?
Uśmiechnąłem się lekko, choć w duchu właśnie tarzałem się ze śmiechu.
- Nie, dołączy do nas tuż przed galą. Chciałem odebrać pokoje dla ochrony, byśmy mogli się przygotować - wyjaśniłem. Recepcjonistka wydała się lekko zawiedzona nieobecnością głównego celebryty, czy raczej - celebrytki - jednak pokiwała głową i wstukując coś w klawiaturę komputera odczytała z ekranu numery pokoi. Obróciła się i z jednej z setek szufladek za swoimi plecami wyjęła dwie karty magnetyczne.
- To karty do pokoi ochrony. Zapowiedziano przybycie czwórki, więc tyle miejsca przygotowano. Gdy przybędzie zaproszona Elektra jej także zostanie zdana karta - wyjaśniła. Skinąwszy głową odebrałem karty.
- Bardzo pani dziękuję. Parking jest za hotelem?
- Tak, w cenie zaproszenia - upewniła mnie i już całą swoją uwagę poświęciła kolejnemu gościowi hotelowemu.
Wróciłem do pozostawionych przed hotelem Wykonawców i spotkałem się z ich wyczekującymi spojrzeniami. Pokazałem im karty do pokoi.
- Zaparkujemy i zaczniemy przygotowania - oświadczyłem, a oboje morderców założyło bez gadania kaski.
Przełożyłem nogę przez maszynę i sam założyłem kask. Ruszyliśmy z pod hotelu, prowadzeni znakami wielkiego "P", z dopiskiem "dla gości".

Tak jak przeliczyłem już wcześniej, Hotel Temida miał sześć pięter. O ile się zorientowałem, Elektra jako gość honorowy miała apartament na samym szczycie, a my jaki jej ochroniarze zajmowaliśmy dwa mniejsze pokoje.
Stanęliśmy na środku pustego korytarzu, przyglądając się drzwiom, oznaczonym złotą tabliczka "Elektra".
- Szczerze mówiąc, sądziłem iż zaprosili ją tylko dlatego by zapełnić listę gości - wyznała Iskra. Skinąłem głową.
- Też nie sądziłem, że to taka gwiazda - przyznałem jej rację, a potem spojrzałem na mojego kuzyna, który po prostu tępo wpatrywał się w tabliczkę z nickiem Vogela.
- W sumie mnie to śmieszy - stwierdził tylko i odwrócił wzrok z dziwnym zmieszaniem.
Śmieszy go? A wygląda jakby zaraz miał zacząć strzelać do drzwi. Biedne dębowe drewno takiej jakości nie powinno tak skończyć.
- Iskra, bierzesz kartę i z Mefisto ogarnijcie czy nas sprzęt został dostarczony. Zajmę drugi pokój - rozdzieliłem, podając Egipcjance kartę magnetyczną. Iskra spojrzała na mnie nieprzekonana do mojego polecenia.
- Nie chcę mieć pokoju z Roszpunką... - jęknęła, na co przewróciłem zirytowany oczami.
- To nie jest cholerna wycieczka szkolna, tylko misja. Marsz do pokoju, bo nie dostaniecie deseru, dzieciaczki - warknąłem wskazując drzwi. Mefistofeles prychnął i ostentacyjnie wyrwał kartę z dłoni Iskry, przykładając ją do czytnika na ścianie obok drzwi.
Pojawił się komunikat, aby wybrać nazwisko, które miało być przypisane tej konkretnej karcie.
- Zachary Smith, Lauren Harrison, Kornelia Jones i Gordon Phillips... - odczytał z ekranu. Wykrzywiłem usta w niechętnym uśmiechu.
- To wasze tożsamości. Zachary i Lauren. Kornelia nie musi używać fałszywki, a Gordon... To ja.
- Widziałam to nazwisko na cmentarzu - zauważyła Iskra, zerkając na mój dziwny uśmiech. - To ktoś ważny?
- Kurewsko ważny - zapewniłem, kończąc temat i wcisnąłem na ekranie dwa pierwsze nazwiska.
- Vogel mówił o tym systemie zabezpieczeń - przypomniał Mefiasto. - Zapowiedzianych czterech gości, więc karty tylko tych czterech zakodowały z listy. Przy pierwszym użyciu wybiera się docelowych użytkowników karty.
- Czyli jednak słuchałeś co mówił - zdziwiła się szerzę Iskra. Mefisto wywrócił oczami i wszedł do środka, mrucząc coś pod nosem.
Rozbawiony obróciłem się do drugich drzwi i gdy rozbłysły pozostałe nazwiska na ekranie, wcisnąłem je. W zamku kliknęła zapadka i drzwi otworzyły się prawie bez mojej pomocy.
Pokój był urządzony skromnie. Dwa łóżka, miła wykładzina i zasłony od sufitu do podłogi. Wszystko urządzone w jasnej kolorystyce, bez zbędnych bibelotów. Na łóżku leżały dwie paczki, wyglądające zupełnie nie podejrzanie.
Z lekkim uśmiechem zbliżyłem się do większego pakunku, zaadresowanego do Gordona.
Zabawne, że do prawdziwego Gordona żaden kurier jeszcze na cmentarz nie zajrzał.
Wyciągnąłem brzytwę z kieszeni kombinezonu motocyklisty i wbiłem ją w karton, przecinając plastikowe taśmy. Ah, te firmy kurierskie, pakują każdą paczkę jakby w środku przewożona była bomba.
Choć w moim przypadku, nie wiele się mylili.
Gdy rozciąłem dwa skrzydła paczki, odłożyłem na bok brzytwę i otworzyłem paczkę. Na samej górze powitał mnie widok mojego ochroniarskiego garnituru, wraz ze słuchawką i ciemnymi okularami. Odłożyłem to wszystko na bok i zajrzałem głębiej. Dwa pistolety, magazynki, moje ukochane noże do rzucania...
Zawahałem się na widok drewnianego pudełka z ozdobnymi literami imienia i nazwiska.
"Mia Aliquid".
Wiedziałem, co znajdę wewnątrz tego pudełka. Postanowiłem jednak poczekać z ponownym dotknięciem tych narzędzi śmierci.
Westchnąłem i wyjąłem z drugiej kieszeni elektrody od Deana. Chyba muszę je zacząć przyczepiać. Światło zza kotar wyraźnie wskazywało na zachód, za czym idzie... Zbliża się bankiet w Morcorpie.
Podszedłem lekko zadumany, do zasłon i rozsunąłem je, zamaszystym ruchem. Światło oślepiło mnie, na co zmrużyłem oczy. Promienie uderzały w moją twarz, a wzrok powoli przyzwyczajał się do słońca.
Zamyśliłem się nad pewną tezą. Przyjmijmy, że światło słoneczne to psychopatia. Morderstwa, przekręty, oszustwa, manipulacja... Wszystko co złe. Więc jeśli psychopatia to światło słoneczne, to czy można się do niego przyzwyczaić, tak jak oczy przyzwyczają się do promieni, uderzających w siatkówkę? Czy możemy przywyknąć, do otaczającego nas mordu, kłamstw i ludzi, którzy nam wierzą, choć okłamujemy ich na każdym kroku?
Po raz drugi, dzisiejszego dnia zaśmiałem się sam ze swoich rozmyślań.
Może i wzrok może się przyzwyczaić, ale promienie UV nadal będą nas zabijać. Suma summarum, morderca jest czasem bardziej narażony na śmierć, niż jego ofiara.

[Perspektywa Iskry Abaza]

- Mefistooo - jęknęłam z łazienki, w dłoniach trzymając kolejną gumkę do włosów, która śmiała pęknąć w moich dłoniach.
W drzwiach pojawiła się poirytowana głowa, długowłosej cioty, która miała mnie dość, a mnie to guzik obchodziło.
- Co znowu, do jasnej cholery? - warknął. Skrzywiłam się, pokazując mu swoje włosy.
- No co? Twoje włosy łonowe uciekły na głowę?
- Nie mogę ich związać. Są zbyt... gęste i sprężyste - powiedziałam zirytowana. Mefisto westchnął ciężko, patrząc na mnie z dezaprobatą.
- I myślisz, że akurat ja wiem, co z tym zrobić? - zapytał cierpko, na co miałam przygotowaną już idealną odpowiedź.
- Po prostu pomyślałam, że ktoś z tak długimi włosami musi mieć wprawę w związywaniu ich - odparłam, uśmiechając się słodko, do niego. Diamentooki wywarczał coś pod moim adresem, ale wszedł do łazienki, chyba decydując się udzielić mi pomocy. Bo nie widziałam innego powodu, dla którego chciałby wleźć do mnie do niewielkiego pomieszczenia.
Stanął za moimi plecami i nim złapał za gumkę, do ręki wziął grzebień. To było głupie, mając na uwadze moje skręcone włosy, które od ponad dekady nie chciały słuchać moich próśb o ułożenie się. Faktem jest, że nigdy nie miałam nikogo do pomocy w tym temacie... Zawsze byłam sama. Mścicielka Egiptu, zabójczyni. Teraz uczennica Szkoły Morderców. W Szkole mogłam liczyć na pomoc Sky... Tak, ona zawsze była gotowa mi pomóc. Czy byłam w niej zauroczona? Głupie zmiany tematu, których używał Mefisto, namąciły mi w głowie, bardziej niż chciałam okazać po sobie, ale kiedy już ktoś powiedział to na głos... To musiałam zacząć poważnie rozważać swoją słabość. Miłość.
Spojrzałam w lustro, na postać za mną. Skupiony wzrok mordercy, siłującego się z moimi lokami, był bezcennym widokiem, na co uśmiech sam wpełzł mi na twarz, niczym okropny insekt, którego nikt nie chciał tu widzieć.
Blondyn był już po części ubrany, choć marynarka musiała zostać w pokoju, a krawat wisiał mu bezwładnie na szyi, niczym sznur na karku skazańca.
- Już - oświadczył. - Masz ślicznego warkoczyka - burknął, jakby wiele obchodziło go jakie gniazdo mam na głowie. Skrzywiłam się pośpiesznie, maskując uśmiech.
- Super... - skinęłam głową, a potem spojrzałam na jego kudły. - Może tobie też by się przydał taki piękny warkoczyk? - zaproponowałam. Mefistofeles zmarszczył brwi i spojrzał na mnie, jakbym co najmniej zaproponowała mu pójście na lody i karuzelę.
- ... Co?
- No chyba nie pójdziesz tak na elegancką galę? Wyrównam rachunki i tobie też zrobię warkoczyk - powtórzyłam.
Chłopak długo patrzył na mnie, jak na wariatkę, ale w końcu, po kilku chwilach, westchnął ciężko, a potem oddał w moje ręce grzebień.
- Tylko nie ciągnij włosów - warknął. - Bo cię zabiję.
- Dobra, dobra... - mruknęłam uspokajająco powoli zatapiając grzebień w jego włosach. - Nie mam nawet nożyczek, by spróbować ci je skrócić - zauważyłam, co Mefisto zamiast docenić, podsumował prychnięciem.
Ignorant.
Powoli czesałam jego włosy, w odcieniu ciemnego blond. Były grube i gęste. Bardzo silne, jak na taką długość, choć końce były paskudnie rozdwojone. Dziwnie było czesać tak długie włosy, wiedząc, że są faceta.
- Masz zniszczone końcówki - doniosłam. - Od jak dawna ich nie ścinasz? - zapytałam, choć to pytanie od dawna chodziło mi po głowie. Chłopak milczał chwilę, a odezwał się dopiero gdy ujęłam włosy przy jego karku, zaczynając pleść prostego warkocza:
- Chyba odkąd psy zagryzły moje ojca - odpowiedział tonem, pozbawionym emocji. Mimo woli, poczułam żal, na dźwięk tego nienaturalnie wypranego głosu.
Ugh, zajebista ze mnie zabójczyni, którą poruszyło coś takiego.
- To długo. Nie ścinasz ich, by uczcić jego pamięć?
- Cóż... Można tak powiedzieć - zawahał się, na co zwróciłam uwagę. Nie był pewien czemu to robił, czy może... nie powiedział mi całej prawdy?
- No dobra, ale... Co ci z tego, że je trzymasz takie długie? - zmarszczyłam brwi, dalej po prostu plotąc tego warkocza. Naprawdę, przezwisko "Roszpunka" do niego pasowało.
- Iskra, nie pierdol, proszę - użył nawet magicznego słowa. - Nie powinno cię to obchodzić - dodał, już ciszej. Przekrzywiłam ponownie głowę, ale coś mi mówiło, że naprawdę nie powinnam drążyć.
Założyłam gumkę, na samym końcu warkocza. Nim zdążyłam powiedzieć "skończyłam", chłopak już odwrócił się w moją stronę, chcąc jak najszybciej wyjść. Nie pozwoliłam mu na to, łapiąc za krawat, przerzucony na razie przez jego kark. Bez słowa zaczęłam go wiązać poprawnie, mimo oburzony wyzwisk chłopaka.
Naprawdę, słyszałam obelgi już w każdym języku.
- Wiesz, myślałam sobie ostatnio o tym co mi powiedziałeś... No wiesz, w twoim domu - wyznałam. Mefisto zamilkł, unosząc brwi.
- To o twoim zauroczeniu?
- Bardziej o odpuszczaniu - mruknęłam, dając mu znak wzrokiem, by nie zaczynał. Uśmiechnął się cierpko.
- I co?
- Naprawdę myślisz, że można odpuścić, kiedy tylko się chce? - zapytałam. Mimo iż początkowo myślałam, że odpowie mi niemal natychmiast, teraz milczał. Kilka włosów przecinało jego twarz, patrzącą z góry jak moje ręce wiążą mu powoli krawat na szyi, jak kat nakładający sznur.
- Myślę, że to nie łatwe... Ale tak, odpuścić można zawsze. Sądzę nawet, że sztuką jest zrozumieć, kiedy nadszedł odpowiedni czas by tego dokonać - wyznał, z dziwną szczerością, która zaskoczyła mnie. Szczery Mefistofeles... No tak, to pewnie przez nadchodzącą misję.
- Wiesz co? - zagadnęłam wesoło, wychodząc z łazienki. - Kiedy wrócimy do Szkoły, odpuszczę sobie.
- Odpuścisz? Z czym? - zapytał dość sucho, unosząc lekko brwi. Również opuścił łazienkę, podnosząc z krzesła pistolety i chowając je do kabur na klatce piersiowej. Magazynki schowane za pasem, inne zabawki chowaliśmy na własną odpowiedzialność.
- Z zabijaniem - odparłam. - Skupię się na... Życiu. Na jakiś czas. Spróbuję, czy nadaję się do niego - wyjaśniłam, na co Mefistofeles parsknął zimnym śmiechem.
- Jak chcesz, lesbo - mruknął, za co normalnie by oberwał.
Jednak byłam zbyt zachwycona widokiem zza okna, gdzie noc zaczynała już przejmować niebo.
- Nie wyzywaj mnie, bo się zmęczysz - rzuciłam, przez ramię. - Helluś pewnie czeka, zakładaj słuchawkę i ruszamy - zadecydowałam, żegnając się z widokiem.

[Perspektywa Sabriny Winkler]

Obserwowałam bąbelki uciekające z szampana i uśmiechałam się z lubością, zerkając po drugiej stronie kieliszka na twarz Nicole, zajętej czytaniem gazety, którą zabrała z sali odpraw, na lotnisku. Nie zwracała na mnie uwagi, odkąd wsiadłyśmy do prywatnego odrzutowca należącego do Rządu. Sam start jak zawsze sprawił, że na chwilę żołądek podszedł mi do gardła, jednak po chwili wszystko było już normalnie i mogłam w spokoju popijać słaby alkohol w oczekiwaniu na lądowanie.
Oblizałam suche wargi i leniwie wyjrzałam za okno, gdzie rozpościerał się widok na ocean złożonych z białych chmur...
Chryste, jakie to nudne!
- Nicooole - jęknęłam, przekładając nogę na nogę. - Nudno mi!
- Rozbierz się i pilnuj ubrania - odpowiedziała blondynka, suchym tonem, nawet nie zastanawiając się nad słowami. Oczy za okularami, nadal były utkwione w tekst, więc nie zauważyła, gdy uśmiech rozciągnął mi się po ustach.
- To zaproszenie do seksu? - upewniłam się, siląc głos na ciekawość. Musiałam znieść gromiąc wzrok, oliwkowych oczu mojej towarzyszki.
- Sabrina, do jasnej cholery, możesz się uspokoić? - zaproponowała warcząc. - Mamy misję, ten lot jest jej częścią - dodała. Wywróciłam oczami i upiłam w końcu szampana z kieliszka.
- Nie uważasz, że Dyrektor nie był zbyt precyzyjny w przekazywaniu nam tego zadania? - zagadnęłam. - No wiesz, rozumiem, że we dwie jesteśmy najlepsze, ale cholerka, potrzebujemy więcej danych - zauważyłam, z pretensją. Nicole nie zaszczyciła mnie już wzrokiem.
- Wydaje mi się, że powiedział wystarczająco wiele - skwitowała.
Odburknęłam ponownie, coś w stylu "aleś gadatliwa", a potem znów spojrzałam za okno, na nudne widoki. Jak ludzie mogli się zachwycać czymś takim? Że to niby daje poczucie dominacji nad innymi ludźmi? Wysokość?
Dziwni są ci ludzie. Ja czuję, że dominuję za każdym razem jak mieszam zwłoki z błotem.
- No nie wiem... - wymruczałam. - Coś o ochronie, coś o niebezpieczeństwie i tajności misji...
- Sabrina, jesteś po prostu debilką - skwitowała Nicole, choć nie przeszkadzały mi wyzwiska. Lubiłam, jak wypowiadała moje imię, w ten seksowny sposób.
- No to wyjaśnij mi - zaproponowałam. - Naucz mnie Nicooole... - miauknęłam, nie umiejąc się powstrzymać przed podtekstem.
Dziewczyna odłożyła gazetę i spojrzała na mnie zza okularów.
- Jesteś niemożliwa... - mruknęła na wstępie. - Lecimy do Niemiec, by mieć oko nad rodziną Vogel, ponieważ bardzo zła organizacja ma w garści tchórzliwego dzieciaka ze Szkoły, który może się przydać - streściła mi.
Uśmiechnęłam się słodko.
- Teraz już wszystko rozumiem, kotku...
- Nie nazywaj mnie tak - ucięła stanowczo. Wywróciłam ponownie oczami, a wzrok ponownie skierował się za okno.
Dech utknął mi w gardle, gdy w końcu zobaczyłam coś ciekawego na horyzoncie, pełnym chmur. Wszystkie moje emocje wyparowały, w jednej chwili przemieniając mnie z ciekawej i chętnej życia w wypłukaną z emocji zabójczynię.
- Kotku...
- Sabrina, mówiłam...!
- Kotku, bierz spadochron - warknęłam, podnosząc się z wygodnego fotela. - Ktoś nas przejrzał i po lewej stronie właśnie leci odrzutowiec, gotów wystrzelić rakiety - dodałam. Nicole również zerwała się i w mniej niż w minutę byłyśmy już gotowe do opuszczenia samolotu.
- Na co cholera czeka?!
- Na przekroczenie granicy morskiej. Gdy znajdziemy się nad Atlantykiem- odparłam rzeczowo. - Gdy wystrzeli, wyskoczymy. Niech myśli, że się nie zorientowałyśmy...
- Idiotka - warknęła na mnie. - On tylko na to czeka. Wyskakujemy teraz - zarządziła otwierając drzwi. Strumień powietrza uderzył mnie w twarz, a czerwone światełko nad drzwiami zaczęło migać jak szalone. Złapałam się jednej z wystających ozdób dopinając spadochron i patrząc jak kieliszek, którym jeszcze niedawno bawiłam się w dłoniach wylatuje wraz z czasopismami z kabiny. Spojrzałam na Nicole i łapiąc ją za rękę rzuciłyśmy się przez drzwi.
Nasz uścisk został rozerwany przez wiatr, który rozdzielił nas i popchnął w dwie różne strony. Spadając w dół, uniosłam głowę tak wysoko jak tylko dałam radę i obserwowałam jak odrzutowiec zbliża się do naszego samolotu. Pilot musiał nie zauważyć jak wyskoczyłyśmy.
Odwróciłam wzrok i przybierając odpowiednią pozycję zaczęłam spadać z większą prędkością w stronę morza. Z daleka widać było plażę wybrzeży New Jersey.
Odnotowałam, by ochrzanić zdrowo Dyrektorka, za niepowodzenie misji i mojej próby zaliczenia Nicole.
Ktoś nas wsypał, a mordercy nienawidzą kretów.
















#Zobaczcie kto ożył. Ano, ja :P

A tak szczerze to wiecie, udało mi się zdobyć klawiaturę. No i... staram się dodawać rozdział. Znaczy się mamy trochę zapie*dziel w szkole więc wiecie... Jakiekolwiek dodawanie rozdziałów będzie skrajnie trudne. No ale cóż.
Do miłego :*

#Capricorn

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top