Rozdział XXX

Gdy tylko słońce rzuciło pierwsze swoje promienie na ziemię, ja już stałem pod pokojem gdzie mieszkał niejaki Roger Honest. Zastanawiałem się, czy warto pukać, ale ostatecznie naprawę mi się nie chciało, więc wszedłem do pokoju bez słowa.
Powitał mnie wszechobecny bajzel i lekki stęchły smrodek. Jakby coś właśnie miało zaraz umrzeć. Prawdopodobnie pizza, kupiona miesiąc temu, która leżała pod moimi stopami.
Jak słodko.
- Honest? Gdzie się schowałeś skunksie? - zawołałem, nie mając zamiaru stawiać nogi w tym bałaganie. Ostatecznie, wolałbym zginąć w walce, a nie przygwożdżony górą śmieci. Po za tym, ta zielona breja przy kanapie nie wyglądała zachęcająco. Jeszcze musiałbym pertraktować z cywilizacją, która się tam rozwinęła.
Poczułem oddech na karku, a następnie leciutkie ukłucie gdzieś między kręgami. Chciałem się obrócić, ale moje ciało odmówiło posłuszeństwa.
- Ty...
- Mogłeś zapukać - odparł Honest, mijając mnie. Był w szlafroku, druciane okulary na nosie były brudne, a w dłoniach miał cholerną igłę do apunktunktury.
- Kiedy minie paraliż? - zapytałem, próbując rozluźnić mięśnie, które za nic nie chciały się mnie posłuchać. Mój stary nauczyciel westchnął zawiedziony.
- Za moment. Nie zostawiłem igły w twoim ciele, więc mięśnie za moment się rozluźnią - wyjaśnił i przeszedł przez swój bałagan do kanapy, gdzie odłożył igłę. - Czego chciałeś?
- Dziś wyjeżdżamy...
- Co mi do tego? - wzruszył ramionami, zupełnie niezainteresowany.
- W biurku na sali wykładowej zostawiłem pracę uczniów do odczytania - wyjaśniłem. - Mógłbyś to zrobić za mnie? - poprosiłem. Profesor spojrzał na mnie tym razem.
- A jeśli jakaś mi się nie spodoba...?
- Masz wolną rękę, wariacie - zapewniłem. Honest skrzywił się.
- Masz spory tupet by mnie tak nazywać... - warknął, na co uśmiechnąłem się lekko. Udało mi się już poruszyć ręką, więc kręcąc nadgarstkiem próbowałem ją pobudzić.
- Moja matka cię tak nazywała - przypomniałem. Mina Honesta nie wskazywała żadnej zmiany.
- Skąd wiesz...? - zapytał sucho. Uśmiechnąłem się lekko, czując rosnące rozbawienie. Uwielbiałem Honesta jako nauczyciela, ale wkurzyć go tym chciałem już od bardzo dawna.
- Pokłóciłem się ostatnio z Dyrektorem o to ile ukrywam - zacząłem, rozmasowując ręce kiedy były już w ruchu. - Dość długo ukrywałem, że wiem kim dla mnie jesteś i kim byłeś dla mojej matki. Wychowałeś się z nią, przyjaźniłeś, a potem prawie w ogóle nie obchodziła cię jej śmierć?
- Co ci naopowiadała ta stara wiedźma? - wywrócił oczami. Uśmiechnąłem się.
- Że ojciec był katolikiem. I że miałem chrzest, podczas którego nie było tylko duchownego i rodziców...
- Powiedziała ci?
- Że namówiła cię byś był moim ojcem chrzestnym? Zadzwoniła w siedemnaste urodziny, po mojej ucieczce - pokiwałem głową.
Honest najpierw wpatrywał się we mnie z wahaniem, a następnie parsknął śmiechem. Po parsknięciu, zaczął chichotać, ale niedługo później już śmiał się w najlepsze. Pokręciłem załamany głową.
- Już przestań, jak się dowiedziałem, spadłem z fotela - mruknąłem, co Honest wyśmiał jeszcze szczerzej. - Choć się domyślałem jeszcze kiedy tu byłem - dodałem.
Po tych słowach, Honest zamilkł prawie natychmiast.
- Domyślałeś się? Niby po czym? - zmarszczył brwi. Uśmiechnąłem się już z trochę mniejszym entuzjazmem.
- Ubierz się staruchu. Coś ci pokażę.

Kiedy ten okrutny szok po apunkturze miną i mogłem się ruszać, a Honest założyć na siebie przynajmniej bieliznę (żartuję, ubrał się normalnie, uspokójcie wyobraźnię). Wyszliśmy do ogrodu, ale szybko skręciłem w stronę cmentarza. Mina Honesta nie wskazywała żadnej konkretnej emocji, ale jeśli Zara jest mistrzynią aktorstwa, to Honest był zdecydowanie jej nauczycielem.
- Tyr wyjaśniał mi kiedyś jak trafiła tu moja matka - zacząłem. - Kiedy była mała, a Szkoła Morderców jeszcze nie była aż tak znana, lekcje trwały tu prawie tak jak teraz. Pierwszy przyjmował wszystkich, którzy się nadawali, a poprzedni nauczyciele ich szkolili... Wszystko działało prawie normalnie.
- Jeśli kiedykolwiek Szkoła Morderców była normalna - wtrącił rozbawiony Honest. - Ale masz rację. Mia była tu od maleńkości. Ja zostałem przysłany z domu dziecka w wieku siedmiu, za brutalne zachowanie - wyjaśnił. - Od razu złapaliśmy wspólny język. Choć Mia była ode mnie silniejsza, pewniejsza siebie i zdolniejsza, byłem gotów za każdym razem stać w jej obronie...
- Kochałeś ją - skończyłem za niego. Honest zachłysnął się tymi słowami, a potem roześmiał. Charakterystyczny śmiech, kiedy wspominasz coś ze swojej przeszłość z czego nie jesteś do końca dumny.
- Może troszkę...
- Kiedy dowiedziałeś się, że ma syna z normalnym, chciałeś go zabić.
- To akurat bujda... A przynajmniej nie do końca prawda.
- Honest, daj spokój - parsknąłem. - Ja wiem... Wiem, że byłeś ważny dla matki, wiem, że dla ciebie była także ważna... A skoro oboje to wiemy, to znaczy, że oboje wiemy, że Robert Stigmatus kochał ją szczerzej niż jakikolwiek morderca - westchnąłem.
Mój nauczyciel pochylił głowę, a na jego ustach nadal widniał lekki uśmiech.
- Tutaj masz akurat rację... - westchnął. - Więc wyciągnąłeś mnie tutaj o tej barbarzyńskiej godzinie tylko po to bym się z tobą zgodził?
- Nie, ale to naprawdę spora satysfakcja - przyznałem, zatrzymując się przy grobie znajdującym się na najdalej wysuniętym krańcu cmentarza. Honest parsknął.
- Nie mów mi, że nadal tu...
- Przychodzę tu - uciąłem. - Obecność Gordona pomaga mi myśleć...
- Rozmawiałeś ostatnio z Septimusem? - zgadł Honest. - Gadasz zupełnie jak on. Proszę przestań bo doprowadza mnie to do białej gorączki, a złość szkodzi mojej cerze - wymruczał, a ja powstrzymałem śmiech.
- Kiedy obecność Gordona naprawdę mi pomaga - podjąłem temat raz jeszcze. - Był moim jedynym przyjacielem, nadal jest. Tak jak Mia była twoją...
- Do czego zmierzasz? - wtrącił, krzyżując ręce. Uśmiechnąłem się i dotknąłem wierzby płaczącej, która skrywała grób Gordona w cieniu. Chwilę wodziłem palcami po pomarszczonej korze, gdy znalazłem wgłębienia, które mnie interesowały.
- Inicjały - odpowiedziałem. - R.H. i M.A. czyli Roger Honest i Mia Aliquid. Dwójka przyjaciół, których zawsze widywano razem. Partnerzy w zbrodni, najlepsi w tym co robią...
- ... A ich zaufanie tak głębokie, że zatracasz się w zadumie- dokończył Honest. - Tyr, ty kurewska paplo...
- Nie wiń go, chciał się mnie tylko pozbyć - wyjaśniłem. - Przynajmniej potwierdziłem swoją teorię...
- I co ci to dało? - prychnął. - Owszem, byliśmy blisko, ale po ucieczce twojej matki, po twoich narodzinach kontakt się urwał...
- Ale gdy została Dyrektorką, nie byliście sobie obojętni - zauważyłem, przechodząc w końcu do sedna. - Honest, tylko ty wiesz co ją zabiło, prawda?
Wiatr, który zerwał się niespodziewanie, poruszył gałęziami, które wygięły się kierując swoje liście w stronę ciemniejszej pozostałości po nocnym niebie. Trawa za moimi plecami zmierzwiona i gdzieniegdzie spalona od słońca poruszała się lekko. W powietrzu zdawało się słyszeć wycie duchów, dochodzące z cmentarza, aż wszystkie włosy na karku zjeżyły się, a mięśnie napięły. Przez brudne od odcisków palców okulary mojego nauczyciela błysnęły oczy, które od zawsze napawały mnie przerażeniem.
Oczy człowieka, który widział już dość wszystkiego.
- Wiem - zgodził się po dłuższej chwili milczenia, gdy wiatr osłabł. - Ale nie mogę ci tego powiedzieć, Hell.
- Niby dlaczego? - obruszyłem się. Honest spojrzał na mnie, a uśmiech zniknął. Nie podobała mi się ta jego twarz bez wyrazu.
- Obiecałem coś Mii. Obiecałem, że nie pozwolę, byś dowiedział się o tym jak zginęła. Ta informacja przekracza wszystko co wiesz, sam tego nie rozumiem, ale wiem jak bardzo matka chciała cię chronić przed tą wiedzą...
- Czyli nic mi nie powiesz? - prychnąłem. - Nawet jeśli powiem, że chcę pomścić osobę, którą kochałeś? - dorzuciłem. Honest uniósł brwi, zaskoczony moją postawą.
- Oj Hell, nie zauważyłeś, że jedyną osobą, którą kocham, jestem ja sam? - zaśmiał się. - Nie polegam na nikim innym, gdy wiem, że sam w sobie jestem doskonały - dodał i cofnął się, zostawiając mnie samego w cieniu wierzby. Spojrzałem na niego, uspokajając się trochę.
- Faktycznie cholerny narcyz z ciebie Honest.
- Możliwe. Ale nawet moje wady są zajebiste - zauważył wzruszając ramionami i po prostu odchodząc. Zawahał się jednak po kilku krokach.
- Hell?
- Hm?
- Co jeszcze mówiła o mnie twoja matka? - zapytał, niby obojętnie. Uśmiechnąłem się pod nosem, opierając się o drzewo.
- Że jesteś cholernym wariatem. Ale jej wariatem - odpowiedziałem, zgodnie z prawdą.
Dostrzegłem jak mięśnie twarzy unoszą się w uśmiechu. Mężczyzna ponownie ruszył, tym razem nie zatrzymując się już dłużej.
Sam także uśmiechałem się, patrząc na plecy mojego nauczyciela. Potem przeniosłem wzrok na Gordona i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
- Oj przyjacielu, żałuj, że cię tu nie ma. Szykuje się naprawdę dobra zabawa...

Dziewiąta. Za godzinę powinienem zaczynać zajęcia, które dzisiaj poprowadzi za mnie Roger Honest, ponieważ ja w tym czasie będę przemierzał szosę na motocyklu, prowadząc niewielki konwój.
Ubrany już w odpowiedni kombinezon, stałem przed głównym wejściem do Szkoły, oparty o całkiem sporą maszynę. Kask spoczywał jeszcze na siedzeniu.
Na podjazd wjechał kolejny jednoślad. Nie znam się ani trochę na markach, ani na motocyklach, ale mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że to była jedna z tych maszyn, za które ludzie mogą zabić.
Kierowca jej zdjął kask, a wodospad kasztanowych włosów rozsypał się na ramiona Korneli Jones. Ona też miała już na sobie kombinezon.
- Przyznam szczerze, że ta misja już mi się podoba - zauważyła z szerokim uśmiechem. Uniosłem brwi.
- Fanka motoryzacji?
- Raczej zapalona hobbystka - sprostowała. - Na tyle zapalona, iż wiem co za potęga skrywa się w silniku maszyny, o którą się tak niedbale opierasz.
- Mhmm... A mojego silnika nie chcesz sprawdzić? - zapytałem niby od niechcenia. Kornelia uniosła wysoko brwi.
- Czy ty...
- Owszem.
- Hell, podziwiam twój upór, ale takie sztuczki na mnie nie działają, już ci mówiłam - westchnęła pani komendant, na co tylko parsknąłem śmiechem.
- Wiem, ale nie zabronisz mi być zainteresowanym tobą, słońce - zauważyłem. Panna Jones zlustrowała mnie wzrokiem, a potem po prostu odjechała kawałek dalej, ze swoim zadziornym uśmiechem na ustach.
Podążałem za nią wzrokiem, aż ktoś nie uderzył mnie w ramię.
- Ziemia do Piekła...
- Spadaj - żachnąłem się i spojrzałem na Mefistofelesa, gotowego do jazdy, z kaskiem pod pachą. - Ty zmieścisz te kudły pod kaskiem?
- To już mój problem - warknął, na co pokręciłem głową.
- Stary, Jezus dzwonił, żebyś mu już oddał fryzurę - zauważyłem cierpko. - Nie uważasz, że czas się wybrać do fryzjera?
- Jeśli ja jestem Jezus, to ty Jan Chrzciciel - mruknął. - Idź się utop w Jordanie.
- Żarty religijne? Poczekajcie, już idę - zaśmiała się Iskra, faktycznie do nas podchodząc. Mefisto wywrócił oczami wyraźnie zdenerwowany.
- Zejdź mi z oczu. Nie ma szans, bym wytrzymał z tobą całą drogę...
- Uwierz, jestem tego samego zdania - zapewniła, ale jej pogoda ducha nie zmalała ani trochę w zderzeniu z chłodem mojego kuzyna. Uniosłem rozbawiony brwi, patrząc na tą dwójkę.
- Nie zabijcie się, błagam was...
- Nic nie obiecuję - wymruczał w odpowiedzi Mefisto.
Iskra chciała już coś dodać, ale ktoś na nią wpadł. Vogel, w dopasowanym kombinezonie, który bardzo smutno wyglądał na chudym ciele chłopaka, zderzył się z Iskrą, nie bardzo chyba nawet zdając sobie z tego sprawę.
- K-Kornelia?
- Pudło, knypku - odparła. - Co się stało?
- Soczewki mi się skończyły... - wydukał. - Od dawna już nie starczały mi na moją wadę, ale bez nich już ledwie widzę...
- My za to ciebie widzimy doskonale, to jest równie przykre - stwierdził Mefistofeles. Powstrzymałem śmiech, by jeszcze bardziej nie dołować Vogela i spojrzałem na jego lekko załzawione oczy.
- A gdzie masz okulary?
- Nie mam ich.
- Jak to? - zmarszczyłem brwi. - Nie zabrałeś ze sobą?
- Kiedy po mnie przyszli nie miałem czasu by cokolwiek... - urwał wahając się, a ja już domyśliłem się o co chodzi. - Iskra, czy możesz mi pokazać, gdzie stoi panna Jones?
- A mogę cię wziąć na barana?
- Jaja sobie robisz?! - krzyknął oburzony, na co Egipcjanka wybuchnęła śmiechem, łapiąc Niemca za ramię.
- Jesteś chudszy niż mój pies Kader, kiedy przymieraliśmy głodem! Ile ty ważysz, czterdzieści kilo?
- Po prostu mnie poprowadź! - ponowni poprosił, a Iskra w końcu ruszyła z naszym krecikiem w stronę gdzie stała Kornelia.
Do momentu, aż oddalili się na kilka metrów, powstrzymywałem się, ale potem zaśmiałem się szczerze pod nosem. Mefisto jednak nie miał nastroju do śmiechów.
- Czemu urwał? - zapytał rzeczowo.
Rajusiu, kolejny, co zaraz wybuchnie z powagi.
- Bo przy tobie nie można powiedzieć wszystkiego, Jezusie - odparłem, powoli panując nad śmiechem. - Jest kilka rzeczy, których Vogel raczy nie mówić przy tobie i tyle - dodałem w ramach sprostowania.
Widziałem po minie kuzyna, że nie pasowała mu taka odpowiedź, ale nie miałem ochoty wymyślać lepszej. Ostatecznie, to że Vogel nie chciał powiedzieć dawnemu wspólnikowi, dlaczego zostawił go samemu sobie na misji, było już jego sprawą. Nie czułem się upoważniony by jakkolwiek wciskać się w te ich wojny.
A gdy uniosłem wzrok nad ramię Mefistofelesa, miałem jeszcze dodatkowy powód, by opuścił mnie mój dobry humor.
- Dyrektor wyszedł nam na pożegnanie - mruknąłem. - Jak słodko...
- Idziesz? - zapytał, unosząc brwi. Uśmiechnąłem się chłodno.
- O tak, z przyjemnością pójdę i mu przyłożę - zapewniłem i tak jak powiedziałem, tak zrobiłem.
Zresztą i tak czułem, że powinniśmy dokończyć kilka spraw.
Dean zauważył z daleka, że do niego zmierzam. Uśmiechał się lekko, choć nie tak pewnie jak wcześniej. Co ciekawe nie miał a sobie garnituru. Zwykła koszulka, jeans... Przypominał Deana, którego znałem.
Nie byłem pewien co wywołało taką zmianę w tym gościu. Był jak cholerna chorągiewka na wietrze, a do tego niezmiennie nie wiedziałem, czy w końcu na mnie leci, czy co. To było irytujące i naprawdę, ale to naprawdę miałem tego dość.
- Gotowy? - zapytał unosząc brwi, kiedy zbliżyłem się na tyle by go słyszeć. Prychnąłem.
- Na własną śmierć jestem zawsze gotowy.
- Nawet tak nie mów - mruknął, na co kąciki ust mi zadrżały.
- Chcesz coś ode mnie? - zapytałem, ruchem głowy wskazując na resztę mojej grupy, która już czekała na mnie, naśmiewając się dość donośnie ze ślepoty Vogela. Dean chwilę tylko mi się przyglądał, a następnie zmniejszył dzielący nas dystans. Wyciągnął zaciśniętą dłoń i pokazał zestaw elektrod. Spojrzałem na niego z większym niezrozumieniem niż zazwyczaj.
- O co...
- Chciałem ci je przykleić do stroju, potajemnie - wyznał. - Ale skoro nie mam mieć tajemnic, byś mi zaufał... - westchnął, i wcisnął mi niewielkie kółeczka w dłoń. - Przyklej je do ciała. Dzięki nim Alva będzie mogła cię monitorować, gdyby... No wiesz, odbiła ci palma...
- Myślisz, że może do tego dojść? - zapytałem. Dean skrzywił się.
- Nie wiem, ale właśnie dlatego chcę się przed tym ubezpieczyć - odparł niechętnie.
Spojrzałem na elektrody w mojej dłoni. Nie były połączone żadnymi linkami, więc sygnał z nich musiał bezpośrednio być odbierany.
Można było to nazwać... Troską.
- Dziękuję... - mruknąłem i schowałem elektrody do kieszeni na kombinezonie. Gdy chciałem unieść wzrok, napotkałem wyciągniętą dłoń Deana.
- Nie mam noża w rękawie, przysięgam - zapewnił, ale i tak zignorowałem jego rękę. Odtrąciłem ją i spojrzałem mu po prostu w oczy.
- Nie potrzebują uścisku dłoni Dyrektora - warknąłem. - A uścisku dłoni od Deana nigdy nie chciałem.
- A całusa?
- Dean...
- Dobrze, już dobrze - westchnął rozbawiony, chowając dłonie do kieszeni. - Po prostu wróć cały. Nie przeżyłbym, gdyby coś ci się stało...
- Słyszałem, że Trzeci Dyrektor ma tylko dwie słabości...
- Zgadza się - skinął głową. - Jedna nazywa się Hell, a druga Julie. Obie słabości kocham, każdą na inny sposób, ale bez nich żyć nie umiem.
- Jakże poetyckie.
- Napisałbym ci wiersz, ale nie mam długopisu - odparł wzruszając ramionami. - Jedź już. Będę na słuchawce - rzucił tylko cofając się w stronę budynku Szkoły. Skinąłem głową i sam także się wycofałem, ale w stronę motocykli.
Uniosłem nogę, wsiadając na swoją maszynę. Mefisto także już był gotowy do drogi, choć nadal miał wielce niepocieszoną minę, podobnie jak jego pasażerka.
Vogel wcisnął już na swoją małą główkę kask i zamknął przesłonę. W sumie, czy ją miał, czy nie to niewiele zmieniało przy jego obecnym stanie. Kornelia przyglądała mi się za to z ciekawością.
- Czego chciał?
- Powiedzmy, że dał nam błogosławieństwo... - odparłem z drwiącym uśmiechem. Mefisto zaklął pod nosem.
- Znowu jakiś żart religijny!?
- Nie denerwuj się już - wywróciłem oczami i sam założyłem kask na głowę. Gdy zasłoniłem przesłonkę i odpaliłem motocykl włączyłem mikrofon i głośnik w kasku.
- Słychać mnie?
- Głośno i wyraźnie. - To powiedziała panna Jones.
- Nawet za głośno.
- I za wyraźnie. - To musiały być moje słoneczka szczęścia Mefistofeles i Iskra.
- Jedźmy po prostu. - To burknięcie musiało chyba należeć do Vogela. Jego markotność zaniepokoiła mnie, ale tylko przez chwilę. Ostatecznie, nie bardzo się przejąłem.
- No to w drogę... - mruknąłem, ale wszyscy w głośnikach chyba mnie usłyszeli, bo rzucili coś w odpowiedzi, co i tak zostało zagłuszone, przez silniki motocykli.

















#Zaczął się rok szkolny, więc rozdziały postaram się dodawać raz w tygodniu (szaleństwo).
Jak tam rok szkolny? Zastanawiam się nad pobudzeniem grupy założonej przez Ship_Monsters na fb... ktoś by zaglądał?

#Capricorn

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top