Rozdział XVII
[Perspektywa Julii Bonnet]
Przebiegłam przez korytarz. Długie, ognisto czerwone włosy związane w koński ogon powiewały za moimi plecami, skręcając się w serpentyny, kiedy goniłam swój cel. Cel skręcił w boczny korytarz, więc i ja skręciłam.
Skarciłam się za to w myślach, a w głowie słyszałam jak pan Dean tłumaczy mi mój błąd. "Za szybko, jeśli kogoś szpiegujesz musisz być spokojniejsza i podążać za celem, a nie biec...". Zawsze robiłam ten sam błąd i dlatego tatuś był zirytowany przez moje pomyłki. Cały czas się myliłam.
Prawie. Ten jeden raz mogę przekształcić swoją pomyłkę w zwycięstwo. Ostrzegano mnie, że rzadko taka okazja się zdarza, ale jeśli już na nią natrafię, muszę użyć sprytu i ją wykorzystać.
- O, dzień dobry pani Sky! - uśmiechnęłam się pośpiesznie. Kobieta zerknęła na mnie znad okularów.
- Julie? Co ty tu robisz...? Nie powinnaś... - palce kobiety mocniej zacisnęły się na tacy z jedzeniem, którą niosła. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, także łapiąc za tacę.
- Pomyślałam, że pani pomogę. Wygląda pani ostatnio na strasznie zmartwioną - wyjaśniłam ze współczuciem. Kobietę nie uspokoiły moje słowa, więc lekko pociągnęłam za tacę. Palce pani Sky jej jednak nie wypuściły, więc uśmiechnęłam się ponownie, znacznie spokojniej i kojąco, tak jak mnie uczył pan Artmate. "Bo uśmiech pozwala uśpić czujność celu".
- Wiem gdzie to zanieść. I zachowam środki ostrożności. Zresztą... - nie zawahałam się, przed kłamstwem. - Tatuś mi pozwolił!
- Tak? - Sky uniosła brwi. - Jeśli Dyrektor... Ale to niebezpieczne.
- Wiem, że nie lubi pani tam chodzić - wyznałam. - Przecież chcę tylko pomóc... Zdjąć z pani ciężar... - teraz przygotowałam się do przyjęcia zmartwionego wyrazu twarzy. Tak jak się spodziewałam, pani Sky uległa pod moim spojrzeniem. Pan Artmate niejednokrotnie powtarzał, że moje wielkie zielone oczy są równie wielkim atutem.
- No dobrze... Ale zachowaj wszelkie środki ostrożności i nie zapomnij, by po zjedzeniu posiłku od razu zabrać mu tacę, jasne?
- Jak słońce, pani Sky! - odparłam ochoczo i porwałam tacę z jej rąk. - Dziękuję bardzo - dodałam i skocznym krokiem ruszyłam dalej korytarzem.
Podstęp wykonany w stu procentach. Gdybym mogła powiedzieć o nim tatusiowi, na pewno by mnie pochwalił! Ale musiałam pamiętać, że moja misja nadal trwa, jedyną różnicą był tylko cel. Musiałam się pośpieszyć i skupić jeszcze bardziej, bo teraz nie będzie miejsca na naprawienie błędów.
Przeszłam przez drzwi i ostrożnie, schodek po schodku, zeszłam po wąskich, słabo oświetlonych schodach. Więzienie Szkoły Morderców, które nadal śni się po nocy braciszkowi. Wiem, bo pytałam go co o tym miejscu wie.
Staroświecki i groteskowy wygląd - choć nie bardzo rozumiałam te słowa - nadawał więzieniu dziwną aurę tajemniczości i szaleństwa. To miejsce zostało stworzone, by stępić zmysł łowcy. Zimno, oddech zamarzający w gardle, oraz kraty i brak okien - wszystko to sprowadzało się do tego, by osłabić naturalną barierę myśli. W takiej celi, przepełnionej chłodem, nie ma miejsca na okłamywanie samego siebie, czy ludzi dookoła. Działamy naturalnie z własnymi przekonaniami, nie zawsze słusznymi i rozsądnymi.
Opowiedział mi to, a gdy zapytałam, dlaczego tak przebadał to więzienie, odparł w pełnej zadumie i przytłoczony wspomnieniami:
- Chciałem zbadać, czy działanie więzienia mogło by zmusić kogoś do zdrady wobec własnych obietnic... A odkryłem, że w tym więzieniu złamanie obietnicy, to najlżejsze przewinienie jakie może człowiek popełnić.
Rozumiałam wagę tych słów i dlatego jeszcze bardziej zainteresowało mnie to poruszenie wokół więzienia, który zaczął się ledwie dwa miesiące temu. Niedługo przed śmiercią pani Mii i powrotem. Zaczęło się niewinnie. Tego jednego dnia przeniesiono wszystkie lekcje z budynku na salę gimnastyczną, albo odwołano, a dzień później wszystko było już normalnie prowadzone. Oczywistym jest, że w Szkole, po brzegi wypełnionej ludźmi lubiącymi znać przeciwnika, rozgorzeje moda na szukanie wskazówek, albo wyjaśnienia tej nagiej zmiany rytmu dnia. Jednak moda, jak to moda przeminęła.
Ja jednak nie przestałam się tym interesować. Gdy zauważyłam, że pani Sky co jakiś czas pojawia się w tych częściach Szkoły, z mrocznymi tajemnicami, wiedziałam, że to nie jest normalne. A jeśli dodać noszenie tac z jedzeniem? Tajemnica jak się patrzy.
Ja kiedyś byłam taką tajemnicą... dla moich prawdziwych rodziców...
Nie lubię tajemnic...
A w tej Szkole, jest ich za dużo... Chciałabym, by w moim domu było mniej tych tajemnic... Bo Szkoła to mój jedyny dom...
Nawet tatuś mnie oszukuje. Wiem o tym od dawna. Kiedy bałam się spać sama, on mnie przyjął bez zawahania. Kiedy leżałam tak obok tatusia... Zastanawiałam się, kto bardziej potrzebuje tej bliskości. Ja, czy on.
- Słyszę cię - rozbrzmiał czyjś rozbawiony głos. Mimo woli wstrzymałam oddech, choć nie bałam się ani trochę.
- Słyszę twój oddech... - kontynuował głos skryty w mroku, za kratami. - Słyszę jak serce tłoczy twoją krew... Jak bije. Bum bum, bum bum...
- A ja... też słyszę twoje serce! - zapewniłam, nie chcąc być gorsza. - Bije... wolno... - przyznałam, gdy wsłuchałam się w ciszę więzienia. Krople wody, sączącej się z dziury w suficie, zdawały się okropnie głośne, zagłuszały bicie serca mieszkańca celi. Ale po dokładnym wsłuchaniu się, były uderzenia. Wyciszyłam się i wszystkie zmysły nastawiłam na łapanie najdrobniejszych fal, czy drgań. Słyszałam jego serce wyraźnie, sama sobą zadziwiona, jak wcześniej nie mogłam ich wyłapać w ciszy...
Powietrze przeciął dźwięk, raniący moje wyczulone uszy. Pisnęłam cicho z bólu, a taca wypadła mi z rąk. Całe moje ciało przejęły drgawki, a skurcze mięśni, zwaliły mnie na kolana.
Potem ten śmiech. Więzień śmiał się ze mnie. Śmiał się ze mnie, do rozpuku, jakbym była małpką w zoo, skaczącą jak każe treser. Jadowity, niewinny śmiech rozerwał moją czaszkę, moje bębenki i inne kości uszu o jakich uczyliśmy się na lekcjach.
To było straszne.
Ale po kilku minutach ustąpiło. Słuch mi wrócił, tak jak władza nad każdym mięśniem. Poderwałam się na równe nogi, a moje oczy ujrzały potwora.
Między kratami widziałam jego oczy, lśniące od lodowatego błękitu. Były przepełnione ostrymi kawałkami kryształu, może diamentu... Tak, diamentowe oczy!
Cera blada, przecięta przez kilka ran. Włosy zdecydowanie za długie, ścięte chyba jakimś odłamkiem, były nierówne i brudne. Miał na sobie biały kombinezon z rękawami związanymi na plecach. Choć... w Szkole nie używa się ich...
- Bu - szepnął tylko w ciszy, a ja wiedziałam, że muszę uciec. Uciec przed tym diamentowym spojrzeniem.
Cofnęłam się, z niezachwianą równowagą i w panice, puściłam się w stronę stromych schodów.
- Chwila, czekaj! - zawołał za mą więzień w Szkole Morderców, zupełnie innym głosem niż wcześniej. - Mój obiad...!
Nie słuchałam go. Po prostu biegłam, a rękami pomagałam sobie, gdy stopnie były zbyt nierówne i strome.
Jednak największy koszmar miał się zaraz zacząć. W wyjściu z tej piwnicy dosłownie wpadłam na kogoś. Od razu poznałam ten zapach wody kolońskiej, a i nawyk nie dopinania ostatniego guzika koszuli nie był mi obcy.
- Julie?! - krzyknął Dean, patrząc na mnie skołowany. - Co ty tu robisz?!
[Perspektywa Hella Aliquid]
Schodzenie po tych schodach - po tych samych schodach, po których ostatnio wlókł mnie Pierwszy Dyrektor - było najgorszą rzeczą na jaką mogłem się zgodzić. Ale musiałem zobaczyć to o czym opowiedzieli mi Tyr i Dean.
Powód był jasny. Byłem wściekły, podobnie jak wtedy, gdy moja matka zapomniała wspomnieć, że przez szesnaście lat udawała martwą, podszywając się pod moją macochę. Ale już tłumaczę:
Śmiem twierdzić, że byłem wściekły, ponieważ nie powiedziano mi o tym wcześniej. Tak istotna informacja powinna być natychmiast wykorzystana, a ja - powiadomiony. Nie chodziło o to, że mogło mieć to jakieś powiązanie ze śmiercią mojej matki, ale jeśli ktoś taki wpada w ręce Szkoły, a kilka tygodni później ginie kwiat naszej placówki, Druga Dyrektorka, to nie można tego puścić bez podejrzeń. Tym bardziej, że w tej szkole podejrzenia to był nasz chleb powszedni. Chodziło mi jednak o coś zupełnie innego...
Ukrywanie ucznia - szczególnie tego - w podziemiach Szkoły Morderców nie jest rozwiązaniem. Problemu nie da się zamieść pod dywan, a potem o nim zapomnieć. Ale to też jeszcze nie to...
A po poziomie wkurzenia, jaki zaprezentował Dean kiedy wpadła na niego przerażona Julie? To tylko podkreślało moje niepokoje. Jeśli ktoś jest zbyt niebezpieczny by żyć wśród niebezpiecznych, to trzeba przedefiniować nasze znaczenie niebezpieczeństwa.
- Halo? - Czyjś głos sprawił, że aż się poderwałem. Tyr prawie się przewrócił, a Dean po prostu wywrócił oczami. Był nieźle poirytowany odkąd odesłał Julie na zajęcia z panią Sky o wykorzystywaniu swoich zdolności i szanowaniu przełożonych, nieważne jak bliscy oni są. choć nie wiem, czy bardziej irytująca nie była sama nazwa tych zajęć.
Nie odpowiadając na nawoływanie głosu, zeszliśmy na sam dół. Nic się nie zmieniło ku mojej zajebiście wielkiej radości. Mam stąd przecież masę zajebiście fajnych wspomnień. I zajebiście dobrze się tu bawiłem. Poznałem tak zajebistego gościa, a potem go tak zajebiście zamordowałem...
Nadużywam słowa zajebiście?
Mniejsza.
Tylko ostatnia cela miała zamknięte kraty, więc tam ruszył nasz mały orszak. Tyr, trzymał klucze, a Dean miał ręce splecione na piersiach. Ja stałem z tyłu i najwyraźniej robiłem za dekoracje.
Przez kraty wyjrzał młody facet. Chyba nawet nie miał dwudziestki, a jego młodzieńcze rysy nadawały mu tej specyficznej atrakcyjności, której mogłem się doszukać u Deana, czy Artmatego. Rysy psychopaty, albo po prostu bycie zwodniczo przystojnym. Nie mówię, że każdy przystojniak ma być od razu psycholem, ale okaz patrzący na mnie przez kraty, był nim w stu procentach.
Wyglądał prawie, że zabawnie w tym kaftanie bezpieczeństwa.
- Ta mała jest niezła - przemówił nagle. - Ma dobre oczy. Potrafi manipulować zmysłami. Ale brak jej wprawy...
- Bo jest jeszcze młoda - syknął Dean. - Zapomnij o niej. Masz gościa.
- Gościa? - powtórzył, wydając się podekscytowany. - Czy to... On?
- Nazywam się Hell Aliquid - przedstawiłem się, zbliżając się do krat na tyle, by moją twarz oświetliło słabe światło żarówki. Chłopak wewnątrz więzienia, wydał się niesamowicie ucieszony z moich słów.
- Ale się na ciebie naczekałem! - westchnął zadowolony. - To było okrutne! Wiesz jak oni mnie traktowali? Nie widziałem niczego do jedzenia odkąd ta mała upuściła mój obiad! - żalił się, a ja patrzyłem na niego zastanawiając się, po co mi to do informacji.
Kiedy więzień żalił się i żalił, spojrzałem z zapytaniem na Tyra, a ten ściągnął usta. Wzruszył ramionami, prawdopodobnie siląc się na rozluźnienie.
- Ja chciałem ci powiedzieć już dawno...
- O tym, że mam kuzyna? - uniosłem brwi, z lodowatą powagą. - Nikt mi nie powiedział, że mój ojciec ma brata, ale żeby nikt nie wspomniał, że ten brat też ma syna? Błagam... Kto nie chciał bym wiedział? - zapytałem, ledwie utrzymując nerwy na wodzy. Chłopak zamilkł i uważnie obserwował moją twarz.
- Ja - odpowiedział w końcu Dean. - Nie chciałem byś zaraz po przybyciu dowiedział się o nim...
- Oponowałem - dorzucił swoje trzy grosze Tyr.
Ich głosy zaczęły mnie poważnie wkurzać. Spojrzałem to na jednego to na drugiego. Wyrwałem klucze z dłoni jednookiego i rzuciłem wściekłe spojrzenie Deanowi, który nadal z tą obojętnością patrzył się gdzieś w dal. Byle nie na mnie.
- Zostawcie nas samych - powiedziałem, a dopiero po chwili dotarło do mnie, że trudno było nazwać to prośbą. To był rozkaz.
Tyr nie patrzył na mnie długo, ale po skinięciu głową, po prostu odszedł. Bez słowa. Byłem w stanie uwierzyć, że on chciał mi wszystko powiedzieć, zaraz po powrocie ze stolicy, jeszcze przed rozmową z narzeczoną. Tak zauważył wcześniej - tylko on mnie jeszcze nigdy nie zdradził.
Dean za to zwlekał. Ta zwłoka mogła go kosztować życie, bo naprawdę byłem targany wściekłością, oraz ciągłym szokiem. Chciałem to wszystko poukładać, a on stał. Kłamliwy tchórz, który tak mówił, że chce mnie chronić. Który miał setki okazji na powiedzenie mi wszystkiego, powiedzenie, że mam jeszcze rodzinę. W końcu, drgnął. Jakby obudził się z zamyślenia. Po raz pierwszy od zejścia na dół, spojrzał mi w oczy.
Z żalem przepełniającym jego spojrzenie, powiedział:
- Musiałem.
Jakby to jedno słowo mogło usprawiedliwić jego czyny. Żałosna była jego wiara w siłę słowa. Gdyby chociaż powiedział "przepraszam", "wybacz", cholera, cokolwiek innego. Ale on powiedział dokładnie to czego się po nim spodziewałem. Zrzuca winę, wskazuje inny cel, jaki miałbym rozszarpać, tylko nie jego. Zdradził mnie? Earth go zmusił. Oszukał mnie? Musiał.
Błagam, to nie podstawówka. Jeśli ja mam dorosnąć, to niech inni też staną na wysokości zadania. Chyba, że to Szkoła Hipokryzji.
Po moim kiwnięciu głową w stronę wyjścia, chyba zrozumiał, że się niecierpliwie. Odszedł, nie tracąc dumy w swojej postawie.
- Roooozkoszne! - jęknął znudzony więzień.
Zacisnąłem zęby, przypominając sobie, że dopiero teraz zaczyna się ciężka rozmowa, a to co było przed chwilą nie powinno mnie zmęczyć ani trochę. Nie powinno zarysować mojej idealnej tarczy obojętności, podczas gdy praktycznie zmiotło ją z powierzchni ziemi. Posiadanie dwóch natur jest niesamowicie uciążliwe.
- Jak mam cię nazywać? - zapytałem, spoglądając w jego oczy. Chłopak uśmiechnął się wdzięcznie. Z taką twarzą powinien być aktorem, a jego zmiany nastrojów i manipulacja głosem są tylko potwierdzeniem jego aktorskiego talentu.
- Mefistofeles - odparł bez zawahania. Uniosłem brwi.
- Matka była pijana, jak nadawała ci imię?
- Co ty nie powiesz, Hell?
- Nie było pytania - westchnąłem, puszczając to w niepamięć. - Ile masz lat, Mefisto? - zadałem kolejne pytanie. Chłopak uśmiechnął się przebiegle.
- Nie powiem za darmo - powiedział, z błyskiem w oku. - Na początek, może pozwolisz mi w końcu rozprostować ręce? Ten kaftan jest okrutnie niewygodny... - żalił się.
Kalkulowałem niebezpieczeństwo jakie sprowadziłbym na siebie, dając mu się uwolnić. Z moich kalkulacji wynikło, że byłoby cholernie duże, ale chyba nie było sensu tylko przez ryzyko, zaniechać przesłuchania.
Kluczami odebranymi od Tyra dostałem się do środka celi mojego kuzyna. Był ode mnie odrobinę niższy, ale wyższy od tego karzełka Vogela. Patrzył na mnie, pewny siebie. Nie było w jego spojrzeniu wyższości, ani pobłażliwości. Patrzył na mnie, jak na równego sobie, co napawało mnie nie małym przerażeniem.
Wyciągnąłem z kieszeni brzytwę - starą jak świat, brzytwę z którą nadal śpię pod poduszką. Powinienem ją zamienić na coś bardziej poręcznego, choćby pistolet, ale moja towarzyszka do snu sprawowała się lepiej niż pluszowy miś.
Ostrzem rozerwałem materiał kaftana i uwolniłem chłopaka.
Gdy opuścił ręce, jęknął niezadowolony i natychmiast zaczął je rozprostowywać, wymachiwać i prężyć byle odzyskały jakąś sprawność. Gdy je opuścił, rękawy jakie zostały z pozostałości kaftana, zasłoniły mu dłonie swoją długością.
- Mam dziewiętnaście lat - odpowiedział na wcześniej zadane pytanie. - Choć mój ojciec był starszy od wujka.
- Jak się dowiedziałeś, że miał brata? - zapytałem chłodno, starając się zignorować to "wujka". Nadal niewiele rozumiałem.
- Przez przypadek - wzruszył leniwie ramionami. - Kiedy mój ojciec zmarł...
- O, czyli nie żyje? - parsknąłem, wściekły na skąpą ilość informacji jakie mam. Mefisto uśmiechnął się spokojnie.
- Moje kondolencje. Ale nie był za dobrym ojcem, więc wujek też byłby z niego słaby...
- Kim jesteś by to oceniać?
- Jego synem - odparł najzwyczajniej w świecie. - W wieku siedmiu lat już wiedziałem jak zabijać, a i seks nie był mi obcy...
- Wróćmy do tematu - poprosiłem, przecierając oczy, a Mefisto tylko się zaśmiał, kiwając głową.
- Jasne kuzynku... - Zwróciłem uwagę jaką przyjemność sprawia mu wypowiadanie tego "kuzynku". - Kiedy mój ojciec zmarł, Robert Stigmatus stawił się na pogrzebie. Spotkał tam mnie i od razu skojarzył fakty...
- Fakty?
- Matki nie znałem, prawdopodobnie była dziwką, a usuwanie ciąży w tym kraju jak wiesz... jest niemożliwe. Podrzuciła mnie pod drzwi ojca, gdy tylko się urodziłem i tyle by było z mojej więzi z matką - wzruszył ramionami. - Gdy opowiedziałem to wujkowi, nie bardzo wiedział jak się zachować... To było chyba niedługo po twoim przeniesieniu do Szkoły, bo był... przybity.
- M-mój ojciec? Przybity?
- Dokładnie - skinął głową. - Ustaliliśmy, że nie powiemy nikomu, o naszym spotkaniu. Ale wiedziałem, że mam jeszcze jakąś rodzinę...
- Zwlekałeś z ujawnieniem się - zauważyłem, na co nie miał chyba przygotowanej odpowiedzi, bo wzruszył tylko ramionami. Rozejrzał się po celi, a potem jego spojrzenie padło na papkę rozbabraną po kamiennej podłodze.
- Głodny jestem - powiedział, a potem przeniósł wzrok na mnie. - Gdzie dostanę coś na ząb?
- Nie w tych lochach.
- No to chodźmy na górę - zażyczył sobie. - Nakarm mnie! - dodał, z dziecinnym uporem. Chyba już od tamtego momentu wiedziałem, że dogadali by się z Artmate.
- Zgoda. Ale pod warunkiem, że powiesz wszystko o co zapytam.
- Za jedzenie? Nie ma sprawy - przystał, na co prawie parsknąłem śmiechem. Dwa lata różnicy, mówicie? Póki co widzę co najmniej dekadę przed nami.
Ale z tego co powiedział do tej pory wynikało, że zabija już od dłuższego czasu. Czyli ojciec - a mój wujek - musiał go szkolić. Czyli też nie był do końca normalny i chciał przygotować syna na ewentualne odwiedziny ze Szkoły Morderców. Niestety, śmierć przyszła szybciej niż zespół rekrutacyjny. Ma znacznie większe doświadczenie ode mnie, więc cokolwiek teraz sobą reprezentuje, jest na pokaz. Mam trochę przewagi siły, ale co siła może znaczyć dla kogoś kto opanował sztukę zabijania siedzą jeszcze w chodziku?
- No to idziemy na górę... - mruknąłem do siebie i udając, że nie widzę tego uśmiechu, świadczącego, że wszystko idzie po myśli mojego kuzynka.
#Heh... Zapomniałam, jak lubię mieszać w historii. Taki tam zwrocik akcji, a co tam. Powitajmy Mefistofelesa gromkimi brawami i podziękujmy Ariaeel za podsunięcie mi tego imienia :3
Do zobaczenia (nawet długie wychodzą mi ostatnio rozdziały).
Z osobami, czytającymi Azraela - widzimy się o 18 ;)
#Capricorn
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top