Rozdział XLVIII

[Perspektywa Deana Pittersa]

Ból towarzyszący każdemu, choćby najmniejszemu ruchowi był niewyobrażalny, choć i tak mniejszy niż przed wzięciem leków. Teraz przynajmniej mogłem iść z wolna wraz z całą grupą wyznaczoną przeze mnie wcześniej. Grupą złożoną z dzieci i nastolatków, którzy nawet nie wiedzieli do końca co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, a teraz są zmuszani do podążania za swoim Dyrektorem, w stronę stolicy państwa, które je nienawidzi. Nie mieliśmy broni, prócz kilku noży na całą grupę oraz mojego karabinu snajperskiego, który w tej chwili niosła na plecach Alva, nie okazując ani krzty emocji na swojej sztucznej, metalicznej twarzy, przykrytej warstwą silikonowej skóry. 

Miałem ze sobą niewiele. Kilka pudełek z proszkami przeciwbólowymi i znieczulającymi, oraz laskę zrobioną przez Artmate z czegoś z sali gimnastycznej. Nie wiem co to było, ale nie chciałem się nad tym zastanawiać, mogło to być nawet wielkie dildo, ale póki pomagało mi iść, nie miałem absolutnie nic przeciwko.
Czy teraz będzie już tak zawsze? Kaleka do końca świata? Teraz jestem długowieczny, nie dopadnie mnie już arytmia, ani starość, ale przez stałe osłabienie prawdopodobnie by stać na prostych nogach będę już zawsze potrzebował laski. No cóż, kolejna rzecz, która będzie mnie czynić bardziej dystyngowanym.
Przekroczyliśmy granicę kolejnego miasta zmniejszając odległość do stolicy, na szczęście na razie ani razu nie zauważeni. Poruszaliśmy się bocznymi szosami, takimi którymi nawet ciągniki nie jeździły, albo lasem, gdy Alva uznała, że wyczuwa zbliżającą się jednostkę. I choćby był to zwykły bażant, albo inny zająć, zawsze z ostrożności chowaliśmy się w las. Nigdy nie wiadomo było, czy tym razem zamiast zająca, czy jelonka, nie zobaczymy uzbrojonych po zęby rządowych najemników. Być może z tą suką Kornelią na czele.
Kilka razy android podchodził do mnie, ale się nie odzywała. Prawdopodobnie doglądała nas wszystkich, jak opiekun jebanej wycieczki. Najpierw ja - duże, bezużyteczne i schorowane dziecko, potem reszta skołowanych dzieciaków. Milczała w sumie bardziej niż przypuszczałem. Zazwyczaj lubiła dowiadywać się nowych rzeczy o naszych emocjach, przecież często zadawała skomplikowane pytania natury egzystencjalnej, w końcu Vogel zaprogramował jej ciekawość. Teraz jednak nie tylko ja byłem osłabiony...
- Alva? - zacząłem, kiedy android zwolnił by sprawdzić co u dzieci. Jednak gdy usłyszała jak ją przywoływałem, podeszła jak najszybciej.
- Dyrektorze...
- Chcę, byś policzyła prawdopodobieństwo, że nas nie rozstrzelają kiedy staniemy pod Kapitolem - poprosiłem. Android zmarszczyła brwi, zerkając na mnie niepewnie.
- Jest tu wiele zmiennych... Nie wiem czy podołam w tych obliczeniach... Postaram się wyliczyć co w mojej mocy - uznała w końcu, nieco mniej mechanicznie niż poprzednio, co wznieciło we mnie nadzieje. Uśmiechnąłem się też lekko, kiedy dziewczynka - dość drobna, podobna wzrostem i budową ciała do Vogela - zmarszczyła brwi jak jej twórca, myśląc intensywnie nad zadanym jej pytaniem.
Maszyna wykonuje obliczenia. Maszyna dokonuje analizy...
- Biorąc pod uwagę obecność dzieci, oraz fakt, że wejdziemy tam z uniesionymi rękami, prawdopodobieństwo jest niesamowicie niskie - przyznała. Uśmiechnąłem się, nie tyle co z powodu odpowiedzi, a raczej z uzasadnienia ów odpowiedzi.
Maszyna wykonuje obliczenia. Maszyna dokonuje analizy, ale maszyna nie weźmie pod uwagę emocji, uczuć, czy gestów.
- Doskonale - odparłem jednak, nie dzieląc się z resztą moich przemyśleń na temat tego, jak głęboko zakorzeniło się w niej człowieczeństwo. - W takim razie zróbmy postój. Tu jest całkiem bezpiecznie - uznałem i odwróciłem się do dzieciaków. Czas omówić z nimi plan działaniu, pan ataku, plan dywersji, oraz plan, w którym przegrywamy i potrzebujemy kogoś kto przekaże wiadomość reszcie. Czas planowania, to był zdecydowanie mój ulubiony czas.

- Nigdy nie byłem tak daleko od Szkoły - wyznał jeden ośmiolatek. Skrzywiłem się nieco, widząc jego szczere zagubienie w sytuacji. Sam byłem zagubiony, mogłem udawać przed wszystkimi co się dzieje, ale nie dawałem rady udawać przed sobą, że się bałem. Bardzo się bałem, tak niesamowitej ilości rzeczy jaka teraz następowała, że ciężko mi przez gardło przechodziły słowa otuchy dla tych dzieciaków.
- Teraz już tam nie wrócimy - powiedziała ponuro dziewczynka, w tym samym wieku co chłopiec. Obejmowała w ramionach zmęczoną, młodszą koleżankę, krzywiąc się i marszcząc nos z każdym jękiem swoich towarzyszy. Spojrzała po jakimś czasie na mnie, na moją twarz, z niesamowitą przenikliwością.
- Panie Dyrektorze - zaczęła. - Nigdy nikogo nie zabiłam. Trafiłam jednak tam, bo tak chciał Rząd... Uznano, że jestem niebezpieczna i rodzice mnie oddali... Co będzie teraz? Co się z nami stanie? - zapytała, a gula, którą nosiłem w gardle, powiększała się z każdym jej słowem. Emily, bo tak się nazywała dziewczynka, w istocie nie zrobiła nigdy nic złego, oprócz zadawania niewygodnych pytań. Podobnie jak inne dzieci z tej gromady. Nie były takie jak ja, nie zamordowały nikogo, trafiły do Szkoły już po jej oficjalnym zamknięciu. Rząd nadal prowadził swoją groźną grę pozorów ze społeczeństwem, każde dziecko, które wzbudziło niepokój odsyłali do nas, do mnie, pod skrzydła najbardziej chorych ludzi.
Jak straszne to było? Jak makabryczne to musiało być dla tych dzieci? Chodziły do jednej klasy razem... razem z Julie, z prawdziwą morderczynią, bo uznano je za równe jej. Jak bardzo Rząd miał w dupie różnice między psychopatą, a chorym? Jak bardzo nie chciał widzieć tej różnicy? Jak długo mieliśmy jeszcze żyć w tej symulacji?
- Nie wiem, Emily - mruknąłem niechętnie. - Gdy dotrzemy do Kapitolu... Postaram się przejąć władzę nad nimi, nad piątką doradców, oraz prezydentem. Siłą, jeśli będzie trzeba - westchnąłem. - Chcę by to wszystko co trwa od dekad w końcu się skończyło...
- "To"? Czyli co takiego? - zapytał chłopiec, marszcząc brwi, nie wiedząc zupełnie już o czym mówię. Wszyscy wpatrywali się we mnie jak na wariata, którym byłem, więc nie byłem tym początkowo przejęty, ale dopiero po chwili zrozumiałem, że po prostu nie wiedzieli o co mi w ogóle chodzi. Przełknąłem ślinę i spojrzałem na Alvę. Ona tylko wzruszyła ramionami, obserwując moją rozmowę z dziećmi zupełnie bez zainteresowania. Przynajmniej pozornie bez zainteresowania.
- Słuchajcie - zacząłem z powagą, a wszyscy pochylili się bliżej mnie. - To małe państewko, jest rządzone absolutnie i niepodzielnie przez Rząd. Kilka lat temu, Pierwszy Dyrektor z pomocą Eartha i Hella, chciał zabić cały Rząd i samemu zawładnąć tym państwem...
- Tak, pamiętam - przytaknęła Emily. - Powstrzymaliście go wtedy przed zabiciem całego Rządu... - przypomniała, ja z wolna pokiwałem głową.
- Tak, zasadniczo tak... Widzicie, idziemy właśnie zrobić niemalże to samo - przyznałem niechętnie. - Pierwszy chciał wyeliminować Rząd i samemu zająć niepodzielną władzę nad państwem. My... cóż okoliczności się zmieniły, nie idziemy tam zabić wszystkich, ale... Cóż...
- Więc czym Trzeci Dyrektor Szkoły Morderców różni się od Pierwszego? - zapytała Emily, z nutką strachu. - Jesteśmy dziećmi! Idziesz przejąć władzę z pomocą dzieci?!
- Tak - parsknąłem, kręcąc głową. - Tak dokładnie to robię! - przytaknąłem ponownie ze śmiechem. - Pierwszy poszedł tam ze śmiertelną bronią, Pierwszy chciał zarządzać państwem po swojemu, a ja? Ja chcę to państwo zniszczyć! - oświadczyłem i mimo bólu, i zmęczenia, wstałem na proste nogi. - Chcę dla was nowego życia, lepszego życia! Chcę by to wszystko się raz na zawsze skończyło: Szkoła, Rząd, Morcop, mordowanie, i śmierci wszystkich których kocham - powiedziałem śmiejąc się, jednak ból który wżerał się we mnie, powoli mnie pochłaniał. Niemal tak jak wtedy, gdy umierałem, wszystko zaczęło pochłaniać mnie bólem.
Emily wstała za mną. Podobnie jak kolejne dzieci. Dziewczynka patrzyła odważnie w moje oczy, starając się grać nieustępliwą i nieustraszoną, mimo iż inne dzieci w jej wieku bawiły się lalkami.
- Pójdę za tobą - powiedziała. - Nienawidzę ciebie oraz Rządu, Morcorpu, wszystkich Dyrektorów, za wszystko, co przeżyliśmy - mówiła dalej, spoglądają na mnie z powagą, której dziecko w tym wieku mieć nie powinno. - Ale pójdę za tobą, bo chcę mieć dom. Bo wierzę, że... że to co mówisz ma sens - przyznała, ale jej odwaga powoli z niej ulatywała. Coraz bardziej się gubiła, coraz bardziej nie wiedziała czy mi ufać, czy jej nie zabiję, czy Rząd jej nie zabije... Tyle obaw zrzuconych na ramiona ośmiolatki? Ona prawdopodobnie nigdy nie będzie już normalna, ona ani żaden z jej towarzyszy.
- W takim razie chodźmy... - skwitowałem i skinąwszy głową na Alvę, znów ruszyliśmy w kierunku Kapitolu.
Bez żadnych nowych sił, czy mocy, bez żadnego porozumienia, czy zrozumienia. Wszyscy zagrożeni, wszyscy przerażeni, wszyscy osłabieni i obolali, niektórzy ranni. Po prostu ruszyliśmy do wyznaczonego celu. Pogubieni jak nigdy wcześniej.

Nasza tułaczka długo była niezauważona, jednak kiedy weszliśmy do miasta ciężko już nam było się ukrywać. Wiedziałem jednak, że w mieście, wśród ludzi - o ironio - jesteśmy najbezpieczniejsi. Nikt nas nie spróbuje zabić, a nawet jeśli... Wszystkie dzieci, ja, oraz śmiercionośny android potrafiliśmy się obronić. Jednak nie przeczuwałem, by jakikolwiek rządowy wysłannik chciał atakować dzieci i kalekę.
Przeszliśmy przez przedmieścia, a ludzie wytykali nas palcami, jednak nikt nie śmiał podejść. Dzieciaki szły w zwartym szyku zaraz za mną, a Alva, dzierżąc potężny karabin zamykała pochód. Wszyscy byliśmy w tragicznym stanie, wyglądaliśmy się jakbyśmy wytargali się z piekła, a większość zapewne chciała byśmy wczołgali się tam z powrotem. Niedoczekanie, nie po przeszliśmy taki kawał drogi by teraz się poddać i wrócić skąd przyszliśmy.
Gdy weszliśmy na główny plac przed wejściem do Kapitolu, zainteresowały się nami służby porządkowe. Nie próbowali nas jednak zatrzymać, nie... wyglądało to wszystko tak, jakby nas eskortowali i pilnowali, byśmy nie wykonali żadnego niespodziewanego ruchu. Czułem się jak zwierzyna, którą ktoś wypuścił na publiczny wybieg i teraz wszyscy obserwowali nasze poczynania. Żałosne. Nie zasłużyliśmy po tym wszystkim na takie traktowanie. Zasłużyliśmy na wolność i pomoc... Tak, właśnie tak... I na prawdę, na zdjęcie z nas tej bańki niewiedzy co się dzieje wokół nas.
Czy układałem sobie przemowę w drodze do celu? Tak, trochę tak, od wyjścia z obozowiska przy gruzach po Szkole Morderców próbowałem sobie poukładać, czego właściwie oczekuję od Rządu.
Zmian? Nie, na zmiany już za późno. Kolejnej kryjówki? Nie, nie chcieliśmy się dalej kryć. Czego więc chcieli ostatni przedstawicieli Szkoły Morderców...?
Zadałem sobie to pytanie w momencie, kiedy postawiłem pierwszy chwiejny krok na schodach prowadzących do siedziby Rządu. Zacisnąłem zęby z bólu w klatce piersiowej, w całym ciele. Serum nie zniwelowało do końca mojej choroby, ani osłabienia, prawdopodobnie nie zniweluje go nigdy. Zawsze więc będę odczuwał dyskomfort, jakby świat ironicznie śmiał się z chłopca, kata, który okalecza ludzi i teraz sam zostanie na zawsze okaleczony. Komedii dopełniał fakt, że choć oskarżano mnie o brak serca, to właśnie w nie uderzyła choroba.
Wspinaliśmy się zmęczeni po niekończących się schodach, a na plecach czułem oczy wszystkich. Ochrony, milicji, cywili, wszyscy niczego nieświadomi, zbyt zbici z tropu by jakkolwiek zareagować na nasz żałosny pochód.
Weszliśmy do środka i tak jak się spodziewałem, nie zatrzymał nas nikt. Pamiętam kiedy byłem tu ostatni raz, ponad pięć lat temu, kiedy w ruszyłem w ślad za Hellem, który pod wodzą Dyrektora zaatakował tutaj każdą żywą duszę. Białe posadzki zalała krew, podobnie z pięknymi lśniącymi bielą ścianami. Teraz jednak było czysto, oczy bolały od tak jasnego światła, a ochrona nie starała się nas zatrzymać. Wszyscy patrzyli, wszyscy nie dowierzali, wszyscy czekali... czekali na to co się wydarzy.
Znałem drogę do głównego prezydenta i jego doradców. Znałem doskonale drogę do pokoju obrad. Czy gdzieś tutaj czai się Kornelia? Czy ta rządowa marionetka teraz będzie obserwowała mnie w chwili najbardziej tragicznego upadku? Mnie, wielkiego Trzeciego Dyrektora, który teraz kaleki, w żałobie i szaleństwie, idzie stanąć przed swoimi potencjalnymi oprawcami...
Śmiałaby się? Oh, myślę że nic śmiesznego w ostatnich wydarzeniach nie było. Pół mojego życia to tragedia, a drugie pół to próba ratowania go. Teraz, jako długowieczny, nie mogę pozwolić by ta passa trwała dalej.

Czego chcę, czego chcę, czego chcę, czego chcę, czego chcę, czego chcę...?

Dotarliśmy przed zamknięte drzwi, kończące korytarz. Tutaj było znacznie więcej ochrony, na co zmarszczyłem brwi zaniepokojony. Coś się dzieje? Jakiś człowiek stanął naprzeciw mnie, na co stanąłem, zatrzymując i całą naszą gromadę.
- Stać! - oświadczył. Był to ochroniarz, jednak ubrany w nieco inny sposób niż pozostali, może należał do jakiegoś oddziału specjalnego? U jego pasa widziałem kaburę z bronią, jednak nie sięgał po nią, wyciągał tylko do nas rękę, sygnalizując koniec naszej spokojnej drogi.
- W sali obrad zaraz rozpoczyna się transmisja na żywo, orędzie prezydenta - kontynuował, a Alva oraz dzieci za mną musiały mieć co najmniej zaskoczone miny. - Nikt nie może teraz przerywać...
- Myślę, że gdy prezydent usłyszy, że Szkoła Morderców przyszła do niego w odwiedziny, zmieni zdanie - oświadczyłem, krzywiąc się. Tak jak się spodziewałem, wśród okolicznych ochroniarzy zapanowało nieznaczne poruszenie, gdy na głos wypowiedziałem nazwę, która mimo lat, nadal budziła w ludziach strach.
- T-tym bardziej musicie opuścić w tej chwili Kapitol... - próbował do nas przemówić ochroniarz, jednak już go nie słuchałem. Minąłem mężczyznę, kuśtykając i dotarłem do drzwi. Nawet mnie nie powstrzymał, bał się dotknąć kogoś tak trędowatego jak ja.
Weszliśmy do środka, do sali obrad. Tak jak pamiętałem, długi stół dla pięciu doradców, oraz jeden stół dla prezydenta. Wszyscy siedzieli na miejscach, przeglądając dokumenty. Jedyną różnicą była rozbudowana ekipa filmująca, faktycznie przygotowująca się do nadawania na żywo. Nie wiem co mieliby ogłaszać, nie obchodziło mnie to ani trochę. W tej chwili pragnęłam tylko by wszyscy zwrócili uwagę na mnie.
Nasze wejście do sali najpierw pozostało niezauważone, w ogólnym zamieszaniu ekipy filmującej. Jednakże gdy tylko zastukałam laską w posadzkę, echo odbiło się od wysokich ścian, a wszystkie oczy - ekipy filmowej, ochrony, doradców, a także i prezydenta - zwróciły się na mnie.
Na moment zapadła cisza, a wszyscy jakby wstrzymali oddech. W końcu, głowa państwa wstała od swojego stołu, prostując się dumnie. Siwy mężczyzna, o widocznych zakolach, jednak z elegancką fryzurą. Mimo licznych zmarszczek, wyglądał dostojnie i nadal miał w sobie pewien połysk wigoru życia i determinacji. Godne podziwu, w innych okolicznościach na pewno uznałbym go za godnego szacunku. Teraz jednak starałem nie okazywać za wiele ze swojej furii i zmęczenia. Pokerowa twarz, nie okazuj emocji..
- Trzeci Dyrektor Szkoły Morderców, Dean Pitters - zaczął, na co uniosłem lekko brew.
- Cieszę się, że nie muszę się przedstawiać, panie prezydencie - przyznałem, mocno zaciskając zęby by nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Wyprostowana sylwetka sprawiła, że byłem wyższy od siwego prezydenta, jednak nie przeszkadzało mu to w tym by nadal dumnie patrzeć na mnie z góry, jak na śmiecia.
- Ciężko cię nie znać - przyznałem. - Najmłodszy ze wszystkich dotychczasowych Dyrektorów, ten, który najdłużej był skory z nami posłusznie współpracować - zauważył, na co ledwo powstrzymałem skrzywienie. - A teraz przychodzisz tu, z tymi dziećmi, łamiesz wszelkie zasady jakie kiedykolwiek nałożyliśmy na Szkołę i co? Czego oczekujesz? Braw?
- Sprawiedliwości - odparłem chłodno. Położyłem dłoń na ramieniu Emily, sygnalizując, by nie ruszała się z miejsca, a samemu zacząłem wspierając się o laskę podchodzić do prezydenta.
- Sprawiedliwości? - powtórzył mnie mnie, kpiąco. - Czy ktoś taki jak ty zasługuje na sprawiedliwość? Ty, morderca, psychopata...?
- Czekałem, aż pan to powie - przyznałem szczerze i stanąłem przed jego biurkiem. Usłyszałem jak ochrona odbezpiecza broń, celując ją we mnie. Prawdopodobnie na moich plecach znajdowały się czerwone kropki celowników karabinów, jednakże mnie to w tej chwili nie obchodziło. I to nie tak, że nie bałem się śmierci, bo bałem się jak cholera. Miałem tak wiele do stracenia jak jeszcze nigdy - życie, nową przyszłość, Hella...
- Czas z tym skończyć prezydencie - zacząłem. - Szkoła została zniszczona, blisko połowa uczniów nie żyje - doniosłem ponuro, a jeden z doradców, kobieta, bezgłośnie wstrzymała oddech, wyraźnie wstrząśnięta tą informacją. Prezydent jednak nie pokwapił się nawet złożyć kondolencji.
- Więc? Szkoła, to twoje zmartwienie, to ty jesteś Dyrektorem w końcu, prawda? - zauważył, nadal utrzymują swój ton arogancji i wyższości. Czuł się bezpiecznie, bo celowano w moje plecy? Czuł się bezpieczny, bo był na swoim terenie?
- Już nie jest moim zmartwieniem, bo już jej nie ma - oświadczyłem dobitnie. - Nie ma Szkoły, nie ma zasad nie ma praw - kontynuowałem dobitnie. - Nie ma już, rozumie pan? Koniec! Koniec z graniem pod pańskie dyktando - warknąłem, a nerwy mu już puściły. Prezydent cofnął się o krok, patrząc na mnie z uwagą, a nie wyższością.
- O czym mówisz?
- O tym, że już czas skończyć udawać, że świat poza tym miejscem nie istnieje - powiedziałem dobitnie. - Czas skończyć dziecinadę ze Szkołą Morderców, czas skończyć dyktaturę i czas skończyć traktowania nas jak śmieci do umierania - wyliczałem kolejno, z uwalniającą się wściekłością, którą gromadziłem przez całą tą drogę, ba, którą gromadziłem przez cały ten czas bycia na usługach Rządu.
Zacisnąłem zęby, gdy prezydent jedyne co zrobił to uniósł dłoń, a na ten znak karabiny, wszystkie na sali, zostały odbezpieczone. Spojrzałem z furią na prezydenta.
- Pamięta pan, jak ostatnio mierzył ktoś do pana? - wycedziłem, a kilka zmarszczek na twarzy prezydenta drgnęło. - Jak ostatnio był tu inny Dyrektor Szkoły? Jak pewien młody chłopak mierzył do pana, prosto między oczy? - pytałem dalej. - Czy to nie zabawne, że to właśnie tutaj, w Kapitolu, sercu tej prawości i normalności, której tak pilnie bronią wszyscy prezydenci od dekad... tyle krwi zostało już przelanej? - zapytałem, i zmrużyłem oczy spoglądając na starca przede mną. - Wie pan, że ten system jest przegniły od środka, że wielkie korporacje zewnętrzne takie jak Morcorp już od dawna pożerają nas, trują...
- Obejmując to stanowisko poprzysiągłem stać na straży naszego prawa - przerwał mi głosem człowieka na krawędzi załamania. Jego dłoń drżała uniesiona w górze, a wraz z nią, drżało moje życie. Przełknąłem ślinę i spojrzałem z powagą na prezydenta.
- Czasem tak odpowiedzialne stanowisko wiąże się z jeszcze większą odwagą do działania. Nie czuje się pan odpowiedzialny, za te dzieciaki - wskazałem na gromadę za mną, z Emily na czele. - Zostały skazane na Szkołę Morderców, a być może nigdy nikogo by nie skrzywdziły. W Szkole żyli prawdziwi mordercy, psychopaci, ale także tacy jak one, niewinne dusze, które zwyczajnie myślą inaczej niż to chore prawo przewidziało - powiedziałem i skrzywiłem się znacząco. - A poza murami Szkoły czaiło się największe zagrożenie. Morcorp stworzyło dogodne warunki do sprawdzania płatnych zabójców z całego świata, zaatakowali Szkołę, która w waszej bajeczce miała być złem ostatecznym. Teraz Szkoły już nie ma więc... Co jest złem w takim razie? - zapytałem, a mówiąc ostatnie zdanie, oparłem się o biurko, które dzieliło mnie i głowę państwa.
- Nie mogę...
- Może pan - przerwałem nim zaczął śpiewkę o prawie raz jeszcze. - A nawet musi. Musimy uwolnić miliony ludzi z tej bańki, musimy znieść granice i musimy wrócić do reszty świata - wyliczyłem. - I musimy stworzyć ośrodek pomocy takim jak ja. Takim jak inni chorzy psychicznie. Nie jesteśmy tylko morderczymi zabawkami, ani ścierwem, do obwiniania o wszystko... jesteśmy ludźmi, którzy potrzebują specjalistycznej pomocy - powiedziałem stanowczo.
- Przecież to zniszczy system działający już niemal dwa wieki!
- W perspektywie wieczności nie było to nawet mrugnięcie okiem - powiedziałem słabo i spojrzałem zmęczonym wzrokiem na prezydenta. - Zależy panu na obywatelach? Też nim jestem, tak jak miliony żyjących w strachu... Zakończmy to w ten sposób, bez krwi, bez ofiar... pokojowo, choć raz, niech coś w tej cholernej historii... zakończy się szczęśliwie - poprosiłem, a przed oczami zamigotały mi białe plamki. 
Cholera, moje leki... Czas ich działania się kończył. Duszność która mnie dopadła i kołatanie serca...
- Alva...? Chyba moje serce...
- Już idę Dyrektorze...! - zawołała, kiedy osuwałem się na podłogę.
- Pomocy...

[Perspektywa Hella Aliquid]

Tyr prowadził naszą grupę. Wierzyłem, że wiedział gdzie iść, gość jak na kogoś kto od wieków nie wyściubiał nosa spoza murów Szkoły, doskonale znał teren gęstego lasu. Drzewa i wystające korzenie rzecz jasna nie ułatwiały nam drogę, jednak szliśmy całkiem zdecydowanym krokiem. U boku Tyra szła Sky, która chyba wolała towarzystwo przyszłego męża swojej siostry, niż nasze. Po części ciężko było się dziwić. Artmate i Zector szli blisko siebie, a Vogel blisko nich. Był jeszcze niższy przy bliźniakach, niż ustawa przewidywała.
Ja podążałem za nimi. "Pilnowałem tyłów", a tak naprawdę co i raz popadałem w zadumę i nie byłem w stanie iść szybciej. Powoli zaczynało do mnie docierać, że nie idziemy tam tylko po zemstę, ale by zakończyć pewien etap w historii. Historii mojej, historii Szkoły i historii tego państwa. Ale ile żyć musiało zostać poświęconych by właśnie do tego końca dotrzeć? Ile krwi musieliśmy przelać by teraz móc zmierzyć się z ostatecznym wrogiem?
No i najważniejsze pytanie. Kim był nasz ostateczny wróg?
Przez chwilę popatrzyłem na moich towarzyszy. Bliźnięta, specjalizując się w zabijaniu, światowej sławy hakera o niezwykłym umyśle i ciężką chorobą materializmu, długowiecznego francuza, który jedyne czego chciał od życia to świętego spokoju oraz pewną blondynkę, która podobnie jak Tyr, chciała już tylko by to się skończyło. Może na dobrą sprawę to już nie była moja historia? Może teraz głównym bohaterem był kto inny i może kto inny właśnie najbardziej bał się ostatecznego starcia z Morcorpem?
Zaczynało do mnie docierać, że to Lükex Vogel był wśród nas najbardziej przerażony. Za moment miał się spotkać twarzą w twarz z kimś, dla kogo niegdyś pracował, a także z kimś, komu ufał, kogo uważał za przyjaciela i wspólnika. Wszystko jednak mu się posypało, a teraz musiał płacić za jeden niewinny błąd, który nakręcił całą karuzelę spierdolenia.
Zagryzłam lekko wargi, myśląc o matce, o tym co by teraz zrobiła. Pewnie powiedziałaby coś o ojcu, jakiś cenzuralny żart, a następnie skwitowała, że co ma być to będzie, a my wygrzebiemy się z tego gówna tak czy siak, bo w końcu jesteśmy ostatnim bastionem Szkoły Morderców. Szkoda, że tym razem gówno nas nieco przerastało...
- To tutaj. Dawno temu produkowano tu specjalną broń na zamówienie - oświadczył zimno Tyr, zatrzymując się. Niemal słyszałem jak przełyka ślinę, stojąc przed starą zabudową fabryczną. Szary tynk odpadł już od cegieł, a okna, w których pozostało niewiele szkła, zabito deskami. Metalowe, dwuskrzydłowe drzwi miały na sobie tyle rdzy, że z łatwością można było je wyważyć, jednak nie było takiej potrzeby. Kłódka z łańcuchem, która miała je pozostawić zamknięte wisiała smętnie, otwarta już jakiś czas temu.
Stanęliśmy przed budynkiem, od którego bił strach i śmiertelne niebezpieczeństwo. Tak, jakby ktoś na ścianie napisał krwią "PUŁAPKA", a my nadal się tam pchaliśmy. Popatrzyłem po swoich towarzyszach, którzy musieli pomyśleć o tym samym.
- Dean na pewno jest już w Kapitolu - oświadczyłem, przerywając ciszę. - Przegapiliśmy co prawda uchwalenie niepodległości, ale może jak się pospieszymy, zostawią nam kawałek tortu? - zauważyłem, gdyż słabe żarty i papierosy były moim sposobem na wszystko. Tylko Arty się roześmiał.
- Dyrektorek to ci zostawi specjalny kawałek tortu z afrodyzjakiem - zauważył, na co już wszyscy parsknęli śmiechem. Był to jednak śmiech ciężki, ledwie wygrywający z grobową atmosferą.
- Jeśli odejdziemy stąd żywi, zjem wszystko co Dean mi da - oświadczyłem wywracając oczami i spojrzałem po wszystkich kolejno. - To tylko kolejna misja. Zabij, zakop, zapomnij, co nie?
- Nie chce zabijać Mefistofelesa - odezwał się Vogel, zachrypniętym głosem, od długiego milczenia. Zacisnąłem usta, kiedy dotarło do mnie, że ja akurat bardzo chcę go zamordować.
- Młody, to już nie jest kwestia dyskusyjna. Wybrał swoją drogę, to co się stanie w środku... będzie po prostu następstwem wyborów jego i nas wszystkich - skwitowałem i przeszedłem na czoło grupy. Zacisnąłem zęby i wyciągnąłem zza pasa zwinięty bicz oraz pistolet.
- Zakończmy to. Raz na zawsze - uznałem zdecydowany, zmęczony dbaniem o morale grupy. Artmate wystąpił z szeregu zaraz po mnie.
- Skoro obiecałeś tort.... - prychnął i trącił mnie łokciem. - Idziemy. Nie ma na co czekać... - oświadczył i wszyscy ruszyliśmy do przodu, w jakiś sposób wyzbywając się obaw i wątpliwości. Choć raczej tylko pozornie. Widziałem łypanie Zectora i Tyra na siebie, widziałem niechętny wzrok Sky, oraz strach Vogela.

Zadałem sobie jeszcze raz pytanie ile osób musiało zginąć, byśmy tu dotarli. A zaraz potem pomyślałem "A ile jeszcze zginie nim osiągniemy cel?".
Ruszyłem do środka starej fabryki wraz z towarzyszami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top