Rozdział XLVI
- Odpoczywa? - zapytałem dla pewności, gdy Alva wyszła z prowizorycznego szałasu stworzonego na granicy lasu z Suchym Polem. Gdy android pokiwał głową, odetchnąłem na moment, opierając się o lichą konstrukcję. Wykorzystaliśmy do jego budowy gałęzie, gliny i błota z położonych w głębi lasu obszarów bagiennych oraz siatkę, która tracąc energię ze Szkoły przestała być pod morderczym napięciem. Niewiele zdołaliśmy uratować z gruzów jakie zostały po rezydencji. Kilka pokoi w akademiku nie było tak zniszczonych jak przypuszczaliśmy, zabraliśmy stamtąd koce i materace. Przydało się też trochę materiałów takich jak firanka, czy obrus, nawet prześcieradło do okrycia, czy zabezpieczenia szałasów.
Udało się uratować nawet jednego z uczniów. Jednak nie na długo. Wykrwawił się na rękach jednej z ekip. W podobnym stanie znaleźliśmy kilku innych. Wiele dzieci, które bojąc się ognia schowało się w swoich pokojach i tam zaczadziło na śmierć. Jednak nie mogliśmy już z tym nic zrobić. Powołałem jedną z grup starszych uczniów by znaleźli wszystkie zwłoki i wynieśli je na zewnątrz. Septimus zobowiązał się wszystkimi zająć, a nam pozwolił sobie pomóc.
Rozejrzałem się dookoła, choć nie mogłem zbyt długo na to patrzeć. Wszyscy którzy nie pracowali przy poszukiwaniu najpotrzebniejszych przedmiotów, albo ci którzy nie byli zdolni do pracy i potrzebowali pomocy lekarskiej, siedzieli na ściółce leśnej, albo na jednym z odzyskanych materiałów. Ludzi z oparzeniami, z ranami o otarciami było zbyt wielu. Niektórzy dostali ataku paniki czy innej psychozy, więc musieliśmy ich związać i umieścić w dalszej części lasu. Tam byli pod opieką Honesta (gość przeżył tylko dzięki temu, że był na uspokajającym spacerze po lesie). Niestety potrzebowaliśmy czegoś więcej niż metod wychowawczych starego pryka.
- Kiedy wrócą z sali szpitalnej? - zapytałem ponownie androida. Niewielka dziewczynka o wielkiej mocy obliczeniowej, spojrzała w tą samą stronę co ja. Czyli do wnętrza szałasu, gdzie leżał Trzeci Dyrektor nieistniejącej już Szkoły Morderców.
- Wyszli jakieś pół godziny temu. Powinniśmy się ich spodziewać za kolejne pół - oświadczyła spokojnie. Nie mówiła już tym mechanicznym głosem, a wręcz przeciwnie. Używała tyle łagodności i ciepła, że miałem ochotę zapłakać i czekać aż mnie będzie tulić ze spokojem.
- Rozumiem... Jak uczniowie? - kontynuowałem. Alva odwróciła wzrok i utkwiła fiołkowe oczy we mnie.
- Spokojnie. Zamknęli się w sobie, ci pod opieką pana Honesta także są w miarę spokojni - wyjaśniła. - Niestety pan Honest wspominał o brakach w kocach i wodzie. Paru z nich potrzebuje także pomocy medycznej, nim sami się zabiją...
- Dobrze, pójdziesz do nic, gdy wrócą tamci - powiedziałem. - Przekaż to Honestwoi. I niech nadal ma włączoną mikrofalówkę. Musimy coś wymyślić, przegrupować się...
- Hell? - głos za moimi plecami łamał serce, jednak odwróciłem się powoli do Septimusa u którego boku stał Tyr.
- Tak?
- Żegnamy uczniów. Chcesz nam pomóc ich zakopać? - zapytał grobowo Septimus. Nie wydawał się bardziej przybity niż zazwyczaj. Zacisnąłem usta i popatrzyłem na grupę dzieci, ciasno owiniętych kocami.
- Tak.. Chyba tak. Mam chwilę. Mogę wam pomóc - powiedziałem dość zdawkowo. Wystarczyło to jednak im za odpowiedź.
Grabarz ruszył pierwszy, poprawiając brudne od ziemi i pyłu nadal unoszącego się w powietrzu okulary.
- Gdyby coś się stało, wyślij jakiegoś ucznia po mnie na cmentarz - powiedziałem do Alvy. - Jeśli Dean się obudzi... Zawiadom mnie natychmiast - dodałem, ostatni raz obrzucając wzrokiem wnętrze szałasu, gdzie schronienie dostali najciężej ranni oraz Dyrektor. Obok materaca na którym leżał, siedziała Sky.
Alva pokiwała głową na każde z moich poleceń, a następnie ruszyła do Vogela, który siedział wraz z innymi uczniami na korzeniach. Próbował naprawić jeszcze jedną krótkofalówkę, jednak żaden z niego McGiver i na razie dłubał bezmyślnie w przewodach. Miał brudną twarz, a ubrania lekko nadpalone. Był tuż tuż obok wybuchu, wszyscy uważają, że miał szczęście, iż zdążył. Niewielu wiedziało, że został ocalony przez zdrajcę, który był odpowiedzialny za pożar.
Tyr czekał na mnie, a gdy ruszyłem, ruszył i on. Popatrzył na mnie swoim jednym okiem i skrzywił się.
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść, Hell.
- Nie, Tyr. Ja jestem ósmym nieszczęściem - uznałem i westchnąłem ciężko. - Nie wierzę. Nadal nie wierzę...
- Nikt nie wierzy - przyznał spokojnie. - Nie ufaliśmy mu, ale widocznie to i tak mu nie przeszkadzało. Po prostu... Odszedł z przytupem.
- Mogłem się w porę domyślić - mruknąłem. - Arthur Stigmathus, potem mój ojciec, moja matka... Wszystkich ich zabił Morcorp, a Mefistofeles pracował dla nich od śmierci ojca. Być może był tam na ich usługach? Zamordowano mu ojca, a jemu pozwolili żyć w zamian za bycie na zawołanie?
- Nie wiem, czy warto teraz o tym rozmyślać - przyznał jednooki, mijając Suche Pole i kierując się między nagrobkami do nowych wykopanych miejsc. - Nawet jeśli nie zrobił tego z własnej woli, to zniszczył Szkołę Morderców. Wiesz jak to wstrząśnie wszystkim o było nam znane?
- Zniszczył sztuczne państwo - powiedziałem w zamyśleniu. - Zdobył Piekło, by podbić Niebo. To zniszczy układy na całym świecie, wiesz o tym?
- Wiem. To mnie przeraża - przyznał długowieczny z westchnieniem. - Obawia się, że jeśli runą mury, nie zastaniemy za nimi nic ciekawszego niż w Szkole. Kolejne więzienia, kolejne zlecenia, zabójstwa, kolejne miejsce na świecie, na które spadnie nasza nienawiść...
- Myślisz, że Rząd będzie chciał nas eksterminować? - zapytałem, jednym uchem słuchając jego przypuszczeń, a w myślach wyobrażając sobie Kornelię rzucającą mi pogardliwe spojrzenie, gdy przybędzie do gruzów Szkoły.
Po stronie mojego rozmówcy zapadła niepokojąco długa cisza.
- Jedyne czego jestem teraz pewien to szybka ucieczka z narzeczoną - powiedział chłodno. - Póki nic nie stoi na przeszkodzie. Musicie się przegrupować, a Rządowi możecie powiedzieć, że zgineliśmy - dodał. Spojrzałem spod uniesionej brwi na Tyra, ale on wydawał się nie skory do dyskusji.
Stanęliśmy przed dwudziestką dołów. Zara, Artmate i Septimus już tam stali. Wszyscy patrzyli na turpy owinięte w prześcieradła na dnach dołów ze swego rodzaju melancholią.
- Znamy ich tożsamości? - zapytałem, gdy także stanęliśmy obok nich z Tyrem. Jednooki objął ramieniem Zarę, która dzielnie stała z wysoko uniesioną głową.
- Tak - odpowiedział Septimus, zapisując coś w swoim notatniku. Prawdopodobnie datę pogrzebania poszczególnych osób. - Zector właśnie ryje w moich zapasach nagrobków ich imiona, nazwiska i wiek w jakim zginęli - powiedział i wskazał na chłopaka, który faktycznie kawałek dalej skrobał coś nożem.
- No dobrze... - westchnąłem i chwyciłem za jedną z łopat. - Zróbmy to tak jak należy - uznałem i podszedłem do usypanej sterty ziemi by zacząć grzebanie.
- George Thompson - powiedział Septimus, stojąc nad oklepaną szpadlem ziemią. Zector z pomocą brata zdołali prowizorycznie wbić odpowiednią tablicę. Zobaczyłem na niej, że miał osiemnaście lat.
- Leo Carr - padło kolejne imię i nazwisko. Bliźniacy znaleźli zaraz pasującą tablicę. On był młodszy, miał szesnaście lat.
- Dopiero niedawno do nas dołączył - powiedziała Zara. - Sama go wprowadzałam - dodała z zaciśniętymi ustami. Chciałem dołączyć do Tyra i położyć jej dłoń na ramieniu we wspierającym geście, jednak zaraz padła kolejna osoba.
- Kyle Brooks - powiedział oschle, prawdopodobnie od panującej suchości w powietrzu. Czułem nadal smak pyłu z ruin Szkoły. Kolejna tablica znalazła swoje miejsce.
- Lois Rosen... - kolejna tablica.
- Edith Ren Engelmann... - Zector jęknął wbijając kamień w ziemię. Wyjaśnił zaraz, że dziewczyna była zdolna w obsłudze nożami. Widział w niej potencjał. Był werbowana z polecenia jednego z karteli narkotykowych w głębi USA i miała potencjał by zostać znakomitym ochroniarzem.
- Paul Schuelke...
- Hamilton Gaulin...
Tym razem Zara nabrała powietrza w płuca.
- Sky się załamie... Uwielbiała go. Był z Francji, został zatrzymany kiedy był dzieckiem. Jacyś dilerzy broni schowali mu kilkanaście sztuk magazynków do plecaczka. Ochrona lotniska się nie zorientowała, dopiero niedaleko stąd na lotnisku został zatrzymany wraz z innymi pasażerami, ale wtedy było już za późno na wyjaśnienia. Odesłali go tutaj... Sky opiekowała się nim cały czas...
- Miał dziesięć lat - wyszeptał Artmate.
Znów poczułem to łamiące uczucie, które wręcz zmuszało mnie do płaczu. Gdy widziałem ból moich przyjaciół, gdy widziałem małe ciała, gdy widziałem liczby na kolejnych płytach.
- Nie zatrzymujmy się - zaproponował Septimus, nadzwyczaj łagodnie. - To im nie zwróci życia, a my nie mamy czasu - dodał. Skrzywiłem się na tą uwagę, prawdopodobnie dlatego, że uświadomiła mi, że nie martwi są naszym problemem, a żywi.
- Powinniśmy im oddać szacunek myślą o nich - zauważyła Zara, dość pewnym głosem jak na łzy stojące w oczach. Septimus obrzucił ją takim chłodem, że sam bym skamieniał, a co dopiero Zara...
- Chcieliby, byśmy jak najszybciej pomścili ich - zauważył. - Łzy im nie pomogą, ale zemsta uspokoi ich nerwowe duchy.
- To głupie założenie - wtrącił Tyr. - Ale pewnie... chcecie zemsty - spojrzał na mnie, na co zacisnąłem usta. Póki co odwróciłem od niego wzrok i kiwnąłem na Septimusa, że może dalej wykonywać swoje obowiązki.
- Tekieli...
- Praktycznie urodził się w Szkole - westchnęła Zara. - Był w naszym wieku...
- Mówiłem coś o rozczulaniu - warknął grabarz i wrócił do odczytywania nazwisk. Z Zarą oraz Tyrem nie odzywaliśmy się już ani razu, gdy Zector i Artmate stawiali kolejne tablice. Dopiero przy nagrobku dziewczynki, która tak wiele znaczyła dla mnie i Dyrektora zacisnąłem palce tak mocno, że brudne od sadzy i kory drzew paznokcie wbiły mi się w skórę.
- Julie Bonett - powiedział grabarz.
Jedna z młodszych dziewczynek, o pięknych złotych lokach i błękitnym spojrzeniu przyniosła na groby kwiaty zerwane z ogrodu. A przynajmniej tej części, która nie spłonęła. Septimus poklepał ją po głowie i uśmiechnął się delikatnie. Po raz pierwszy widziałem uśmiech na jego twarzy.
- Anthonina - powiedziała Zara, także przyglądając się tej scenie z bezpiecznej odległości. - W czasie pożaru była u niego, przy cmentarzu, wraz z kilkorgiem innych dzieciaków. Mefistofeles nie przewidział, że krypta grabarza może przyczynić się do ocalenia ich...
- Nie sądzę, by dla niego liczyła się ilość ofiar - uznałem. - Chodziło mu raczej o samo zniszczenie budynku. Zrównanie Szkoły Morderców z ziemią raz na zawsze.
- Być może. Nienawidził jej - uśmiechnęła się cierpko kobieta. - Część mnie ma ochotę mu podziękować. Zniszczył klatkę, która więziła nieszczęśliwe dusze...
- Wiesz co, Hell? - nagle głos zabrała Sky, która opierała się o ramię siostry. Jeszcze przez chwilę nie kontynuowała, patrząc jak grabarz chwyta dziewczynkę za rękę i odchodzi z nią do krypty.
- No co?
- On chciał zniszczyć i Szkołę i zabić jak najwięcej z was, psychopatów - powiedziała dziewczyna, bawiąc się palcami swoim kosmykiem. - Nienawidził was, mówił, że jesteście gorsi, że nie powinni was zostawić przy życiu, ani wypuszczać z tego miejsca...
- Skąd to wiesz? - zdziwiłem się szczerze, a Sky uśmiechnęła się niezbyt szeroko.
- Nosiłam mu jedzenie przez kilka miesięcy. Byłam jedyną osobą z którą się widywał i z którą rozmawiał... Nie lubiłam tam chodzić, cele mnie przerażały. Ale niedługo przed twoim przybyciem, jego ostre spojrzenie złagodniało... Nie był tylko zabójcą na zlecenie. Był też człowiekiem, takim jak ja, czy ty...
- Nienawidzi psychopatów - mruknąłem. - A właśnie sprowadził na siebie nienawiść dużej ich grupy - prychnąłem i odwróciłem się od widoku na cmentarz. Alva starał już na granicy lasu, oczekując nas z powrotem. Skrzywiłem się na myśl o rozmowie z Deanem i powiedzeniu mu wszystkiego co na razie wiemy.
- Chodźmy już - powiedziała Sky, podążając za moim spojrzeniem. - Dean nas oczekuje. Potrzebuje naszego wsparcia... Julie była dla niego niesamowicie ważna...
- Wiem - westchnąłem. - Przychodziła do jego pokoju i zasypiali razem. Śpiewała mu, a on ją ochraniał ramieniem. Była jego córeczką, tą którą się opiekował po moim odejściu, tą którą rozpieszczał...
- Tylko ty i ona wywoływaliście u niego miłość, współczucie, troskę... - powiedziała cicho Zara. - Nie mogę sobie wyobrazić jego bólu. Nie była jego prawdziwym dzieckiem, trudno nawet nazwać ich relację, ale... To był potężny cios.
- Mefistofeles za niego zapłaci - powiedziałem chłodno, jeszcze nie zdając sobie sprawy z powagi tych słów. - Zapłaci za życie Julie, oraz ponad dwudziestki innych uczniów. Zapłaci za zniszczenie domu dla obłąkanych, zapłaci za zniszczenie jedynego przylądka na ziemi dla ludzi, którzy myślą inaczej.
- Ambitne - skwitowała Alva, gdy byliśmy na tyle blisko, by mnie usłyszała. Choć kto wie, pewnie słyszała nasze rozmowy nawet z cmentarza, to android stworzony przez hakera handlującego informacjami.
Minąłem Alvę i wraz z Tyrem, Zarą i Sky weszliśmy do szałasu, gdzie na materacu nadal leżał Dean. Gdy nas usłyszał, otworzył oczy pokryte licznymi cieniami i uniósł się z lekkim westchnieniem i jęknięciem. Skrzywiłem się na ten widok. Teraz już tak zawsze będzie? Z bólem oddychać, z trudem się ruszać?
- Usiądźcie - powiedział, wskazując ziemię obok materaca. Nie mając lepszego pomysłu na życie usiedliśmy tak jak zaproponował. Sam też się uniósł do pozycji siedzącej. Koszulka którą miał podczas przyjęcia serum nadal uwidaczniają jego szczupłość, a kościste dłonie, które oparł na kolanach przerażały mnie nadal tak samo. Sucha skóra i kości.
- Jak się czujesz? - zapytała pierwsza Sky, ze współczuciem, typowym dla siebie. Uważnie obserwowałem zmieniające się wyrazy twarzy u Deana, z gniewu do smutki przez bezsilność i obojętność.
- Kurewsko źle - odparł w końcu. - Ten zdrajca spalił nasz dom, zamordował kilkunastu naszych uczniów, a do tego... - skrzywił się jeszcze bardziej, a grymas zaczynał przypominać wstęp do płaczu. Już raz płakał, wiedział, że nie może sobie pozwolić na więcej łez.
Przeraziłem się jak nigdy gdy widziałem jego łzy. Wykrzykiwał jak opętany imię Julie, patrząc na wybuchającą część Szkoły. Gdy znaleźliśmy zwęglone szczątki Julie, były w cały gabinecie, a także i poza nim. Nie powiedzieliśmy mu o tym, nie powiedzieliśmy mu o tym, że Julie była w samym centrum wybuchu.
- Wiem, Dean - powiedziałem. - Ja też zadowolony nie jestem - zauważyłem chłodno. - Mój kuzyn jest za to odpowiedzialny. Przeraża mnie myśl, że zrobił to z zimną krwią i śmie nazywać nas psychopatami...
- Problem w tym, że ja nie jestem przerażony... - powiedział zachrypnięty. - Nie, ja jestem wściekły...! Tak, tak wściekły, że łzy same napływają mi z oczu - wydukał, zaciskając zęby. - Tak wściekły... wściekły...
- Lepiej odpuść już sobie tą wściekłość - przerwał Tyr, nadzwyczaj spokojny. Być może tylko udawał... - Prawie setka uczniów próbuje zbudować kolejne schronienia. Wszyscy pracują, na razie milcząc. Mamy prowiant, gorzej z wodą. Obawiam się, że w ciągu dwóch dni będziemy już bez niczego - dodał, co wszystkich przywróciło brutalnym ruchem na ziemię. Nawet Deana, który po wciągnięciu nosa, pokiwał zamyślony głową.
- Musimy odejść - przyznał w końcu. - Rząd już pewnie wie, że Szkoła przestała istnieć naprawdę. Wyśle tu swoje oddziały aby upewnić się, co z nas zostało. Musimy wyjść im na spotkanie...
- Oszalałeś? - uniosła się Zara, tak niespodziewanie, że nawet Tyr był zaskoczony reakcją narzeczonej. - Jeśli opuścimy ten teren, złamiemy zasadę w regulaminie, pamiętasz? Żaden uczeń nie może opuścić terenu Szkoły, inaczej Rząd będzie mógł wykonać natychmiastową egzekucję - przypomniała. - Największą część naszej grupy, i mówię to z bólem serca, stanowią dzieciaki, tylko niektóre są na tyle posłuszne, by mogłyby się zachować. Większość to indywidualne monstra...
- Musimy się rozdzielić - orzekł w końcu, patrząc po każdym z osobna. - Jedna grupa, zostanie tutaj. Znajdźcie kanibala, jest dobry w tropieniu składników do życia, pomoże wam znaleźć jakieś źródło wody. Grupa ta będzie pod opieką Zary, Septimusa, profesora Honesta, oraz Killiana...
- Killiana? - powtórzyła Sky. - On się boi własnego cienia...
- Ale zna się na przeżyciu w trudnych warunkach. Przez dziesięć lat mieszkał w lesie z dala od cywilizacji, ukrywając się. Musicie się ukrywać, a on wie doskonale jak to robić - skwitował Dyrektor. Mimo czerwonych oczu i nosa , wyglądał bardzo poważnie. Wszyscy pokiwali głową w skupieniu.
- A ja? - zapytał Tyr, obejmując narzeczoną. - Też mam zostać? Także ukrywałem się wiele lat, jestem mistrzem w zacieraniu śladów...
- Nie, ty będziesz wtedy w drodze za Mefistofelesem, razem z Hellem, Artym, Zecotrem i Sky oraz Lükexem...
- Czekaj, ja?! - Sky znów przerwała Deanowi, jednak teraz robiła to całkiem słusznie, wyjmując te słowa z ust wszystkich tu zgromadzonych.
- Tak, ty - warknął Dyrektor. - Ty i Lükex znacie Stigmatusa najlepiej ze wszystkich. Wiecie gdzie poszedł, możecie podejrzewać jego kolejne ruchy...
- Jest dla mnie taką samą zagadką jak dla was - mruknęła, ale z jakiegoś powodu nie chciała walczyć już dalej. Zaraz wyglądała, jakby ktoś przyłożył jej w twarz.
- Ale co jeśli Sky...
- Dam radę, Zara - zapewniła z westchnieniem. - Istnieje jeszcze jeden powód dla którego ani ja, ani Tyr nie zginiemy - dodała. - Według niego, jesteśmy normalni. On chce zabić tylko wszystkich psychopatów, a nie nas - wyjaśniła bez emocji, opuszczając wzrok na swoje stopy. Skuliła się i jak mała dziewczynka, podciągnęła kolana pod brodę, oplatając nogi ramionami. Wszyscy patrzyli przez chwilę na dziewczynę, o krótkich włosach z niepewnością i współczuciem. Zara pogłaskała ją po plecach.
- Na koniec zostaje ja - powiedział w końcu Dean, na co uniosłem głowę, by spojrzeć na niego. - Wraz z okiełznaną i zdolną do wyprawy grupą wyruszę do Kapitolu, by odpowiedzieć przed Rządem. Weźmiemy jeszcze Alvę, dla dodatkowej ochrony.
- To jeszcze większe szaleństwo, niż wyruszenie za zdrajcą prosto do pułapki - zauważyłem poirytowany. - Ledwo siedzisz, co dopiero o staniu, a ty chcesz iść piechotą aż do Kapitolu? I jeszcze ukrywać się przed pojazdami Rządowymi w drodze do Szkoły? To nawet nie jest samobójstwo, ty po prostu pozwalasz im się zabić. Siebie i grupę zdolną do pójścia za tobą - zauważyłem. Popatrzyłem na pozostałą zebraną grupę. Wszyscy prócz Sky byli tu długowiecznymi, a więc byli najważniejszymi osobami na chwilę obecną. Ja także. Siedziałem tu z nimi, decydowałem o przyszłości uczniów bez Szkoły. Psychopatów, chorych, oraz ludzi po prostu zdolnych, niedocenionych, czy pozostawionych samym sobie. Nie rozumiem ludzi, którzy tak bardzo pragną władzy, pożądają jej. To chore. Umiem odpowiadać za siebie, ponieść własne ryzyko, ale troska o kogoś innego? Przejmowanie się nim i opieka?
- Dam radę. Do jutra mi się poprawi - uznał chłodno. - Może uda nam się znaleźć jakąś furgonetkę po drodze? Ukradniemy ją i przejedziemy niepostrzeżenie...
- A ochrona Kapitolu? Chcesz tak po prostu wkroczyć do budynku Rządu i czekać aż cię rozstrzelają?
- Lepiej - odparł cierpko. - Uniosę ręce nad głowę - odpowiedział z powagą i lekką kpiną w głosie. Tyr chyba jako jedyny załapał dziwny dowcip kryjący się w tych słowach.
- Podda się. Nie zabiją go, bo złamaliby własne zasady w samym centrum państwa - pokręcił głową jednooki.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Sky skulona, Zara i Tyr wciśnięci w siebie nawzajem. Sam siedziałem po prawej Deana. Wyglądał jakby miał się zapaść w materac. Poklepałem go po ramieniu, a on tylko skinął bez słowa głową, jakby miało to cokolwiek znaczyć. "Dziękuję, że mnie dotykasz"? A może "dziękuję, że wiesz co czuję, dziękuję, że nie zostałem sam". Każda z tych opcji brzmiała żałośnie i podkreślała beznadziejność sytuacji w jakiej się znajdowaliśmy.
- Pójdę zebrać grupę i poszukam Killiana - powiedziała Zara. - Potrzebna nam będzie broń...
- Załatwię to - powiedział Tyr. - Nasza zbrojownia nie zostałaby nawet zadrapana przez bombę atomową - dodał. Wszyscy skinęli głowami.
- Wiecie co macie robić - podsumował Dyrektor i przekręcił się na materacu. - Ja wracam spać - mruknął. Wywróciłem oczami i wstałem z podłoża (trudno to nazwać podłogą). Ostatni raz spojrzałem chwilę na Deana, nim wyszedłem z szałasu i podążyłem za Sky.
- Chodź, Poćwiczymy strzelanie - zaproponowałem wyciągając pistolet zza paska spodni. Blondynka obdarzyła mnie bladym uśmiechem i wspólne przeszliśmy przez obraz rozpaczy jakim był skraj lasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top