Rozdział XI

[Perspektywa Zary Xanthopoulos]

Znów wybuchłam śmiechem, prawie wylewając wino z kieliszka na pościel.
- I chcesz powiedzieć... - nie dokończyłam, bo kolejna salwa śmiechu stłumiła mój głos. Spojrzałam na jednookiego, który też śmiał się do rozpuku, ale nie ze swojej dobrze znanej mu historii, ale ze mnie.
Jasne włosy miał zmierzwione i nawet w słabym świetle lampki przy łóżku, połyskiwały jak zboże w czasie zbiorów. Opaska na oku z drewnianą wstawką była jak zawsze na miejscu, ale blizny po zastosowaniu licznych maści i specyfików od Deana zaczęły powoli znikać. Bez tej ilości linii przecinających jego twarz, wyglądał jeszcze przystojniej. I sposób w jaki na mnie patrzył... Zawsze z troską, a ostatnimi czasy ta troska osiągała niewyobrażalny poziom.
- Dokładnie tak. Przez moją głupotę prawie straciłbym dłonie - kiwał głową, zachowując powagę, choć przyjemnie patrzyło się na jego lewy kącik ust, lekko unoszący się do góry. Zawsze miał taką minę, gdy powstrzymywał się od śmiechu.
Pokręciłam głową, słysząc zakończenie jego opowieści.
- Nie mogłeś przecież wiedzieć, że za pokazanie kciuka w górę jest taka kara - zauważyłam, broniąc go i dopijając końcówkę wina z kieliszka. Tyr zachichotał.
- Co nie zmienia faktu, że nie musiałem strzelać do tych funkcjonariuszy - odparł z cichym parsknięciem. - Młody byłem. Żądny przygód. To było inne życie i inny Tyr - westchnął z nutą melancholii. Zamruczałam, odsuwając już pusty kieliszek od warg.
- Przypominałeś Indiane Jons'a, z tych starych filmów, które mi pokazywałeś - zachichotałam cicho. Tyr uśmiechnął się i spuścił na mnie wzrok. Pogłaskał ostrożnie moje nagie ramie, milcząc i wpatrując się we mnie dziwnie.
- O co chodzi...? - zapytałam, czując jak uszy mi czerwienieją. Tyr uśmiechnął się tylko szerzej i pochylając lekko głowę złożył bardzo delikatnego całusa na moim czole.
- Po prostu... Cieszę się, że znów się śmiejesz - wyjaśnił cicho, już innym tonem głosu. Łagodny uśmiech od razu pojawił się na mojej twarzy. Odstawiłam kieliszek na szafkę i okręciłam się, by spojrzeć narzeczonemu w oko.
- Jesteś tu ze mną... Dlaczego miałabym być smutna? - zapytałam, siląc się na kusicielski ton. Jednak wiedziałam, że to nie było w moim stylu, a moje próby najwyżej rozbawią Tyra. Choć mężczyzna nie wyglądał a specjalnie rozbawionego, za to świetnie bawiło mu się moimi pasmami włosów.
- Ale jest też tutaj... On... - przypomniał zamyślony. Zrezygnowana, położyłam głowę na jego piersi i przysłuchiwałam się leniwemu biciu serca.
Chodziło mu o Zectora, rzecz jasna. Nie mógł mu zapomnieć, nie potrafił zrozumieć, tak samo jak ja. Tyle, że ja starałam się o tym za wszelką cenę nie myśleć, a Tyr ilekroć miał możliwość to wspominał go, jakby oczekiwał jakiejś mojej reakcji.
- Prosiłam byś o tym zapomniał. Nie chcę tego pamiętać...
- Nie może mu to ujść na sucho - wymruczał pod nosem, a jego pełne blizn dłonie, lekko zacisnęły się na mojej gładkiej skórze. Westchnęłam tylko i przysunęłam się bliżej twarzy Tyra, aż nasze nosy trącały się wzajemnie.
- Wiesz, że ujdzie. To morderca w Szkole Morderców. Dean może go karać, ale... co areszt może zrobić komuś takiemu? - skwitowałam cicho, ale cierpka mina mojego narzeczonego mówiła aż za wiele.
Odetchnęłam zrezygnowana i jeszcze raz, z powagą spojrzałam mu w oko.
- Gdy już się pobierzemy, a ja zostanę długowieczna, możliwe, że... uda nam się stąd uciec - szepnęłam. - Uda nam się stąd uciec, zamieszkać w spokojnym mieście, w przytulnym domku... Co ty na to?
- Ty, ja i spokojne życie? - Uśmiechnął się błogo. - Moje najpiękniejsze sny...
- Ty, ja i może... kiedyś ktoś jeszcze? - zaproponowałam niepewnie, lekko przygryzając wargę. Tyr wyglądał na zbitego z tropu.
- Ktoś jeszcze w sensie... Pies? - upewnił się, a ja zaśmiałam się z lekką obawą, czy mężczyzna żartuje.
- Nie głuptasie. No... Dziecko - powiedziałam, czując się coraz głupiej. Miałam wrażenie, że w tym słabym świetle twarz Tyra zrobiła się okropnie blada.
- No tak... Najpierw zajmijmy się ślubem, a potem papierkową robotą, która zapewni nam wolność... okej?
Chyba Tyr był wtedy przestraszony perspektywą potomka. A może się obawiał czegoś innego? Czegoś, o czym nie miałam zielonego pojęcia, a jego zachowanie wynikało ze wstydu?
- Okej - skinęłam głową z uśmiechem.

[Perspektywa Hella Aliquid]

- Dean, nie pierdol głupot, potem pogadamy - warknąłem do słuchawki, idąc energicznym krokiem przez korytarze.
- To poważna...
- Jeszcze muszę coś załatwić, potem przyjdę. I jeśli chodzi ci tylko o to by poflirtować... - zawahałem się, gdy kątem oka spostrzegłem ruch przy zakręcie, kawałek dalej. To Vogel, cały czerwony na twarzy, trzymał pudło pełne jakichś ubrań. Bardzo mu się śpieszyło, co mnie mocno zaniepokoiło.
Dopiero po chwili przypomniało mi się, że Dean nadal coś tam terkocze mi do słuchawki, a ja go bezwstydnie olewam.
- Potem się odezwę - mruknąłem, przerywając mu w pół słowa i rozłączając sią nim krzyknąłby tak głośno, że i bez telefonu bym go usłyszał w całej Szkole. Schowałem komórkę do kieszeni i rozejrzałem się dookoła. Kilkoro uczniów siedziało w ścisłym kole niedaleko kolumny, ale zdawali się nie zwracać na mnie uwagi. Byli mocno wymalowani na czarno, więc mogłem się tylko domyślać jakie egzorcyzmy odprawiają. A może przywoływali Szatana? Tylko niego nam brakowało na liście nauczycieli, obok Dyrektora zboczeńca, trenera gwałciciela, drugiego trenera, którego zdrowo piorun pierdolnął, zmęczonego życiem nauczyciela wszystkiego i jedynej normalnej pani psycholog w budynku pełnym psychopatów. Plus ja, ale trudno mnie jeszcze gdziekolwiek zaliczyć.
Ruszyłem w stronę korytarza, gdzie jeszcze sekundę temu był Vogel. Szczerze mówiąc, nie miałem nigdy na tyle wiele czasu by zbadać budynek dokładnie, ale w tym korytarzu nie bywałem zbyt często.
Wszędzie było pusto, ale do tego już przywykłem. Jedyną rzeczą wyróżniającą ten korytarz były podejrzanie migające światła. Nierównomierne, powolne zapalanie się i gwałtowne wygasanie. Jakby chciały, a nie mogły.
Brakowało mocy? Tyko tutaj były takie zawirowania, więc to nie wina prądu. Chyba, bo nie wiedziałem jak sprawdzić na tablicy rozdzielczej, czy korki są w porządku, a nawet nie chciało mi się szukać tych korków.
Ruszyłem przed siebie i jak w rasowym horrorze, sprawdzałem każde drzwi na swojej drodze. Trzy pierwsze, które minąłem były zamknięte, w czwartych zamek był specjalnie zabezpieczony. A dokładniej wciśnięto w dziurkę na klucz kawałek drewna i nie było szans by otworzyć drzwi.
Za to ze szpary pod ostatnimi drzwiami wydobywało się bladożółte światło jarzeniówek. Tylko w tym pokoju światło nie wariowało jak na korytarzu. Zastanawiałem się nad zapukaniem, ale gdy powtórzyłem sobie to w myślach sam siebie musiałem zganić za idiotyzm.
Słowem wyjaśnienia, wbiłem z buta, jak to mój nie-zdrowy rozsądek nakazywał.
Moim oczom ukazała się tak dziwna scena i zarazem krępująca, że miałem ochotę zawrócić i starać się o tym zapomnieć, czego nie osiągnął bym nawet po długich sesjach ze Sky.
Laboratorium, niczym żywcem wyjęte z jakiegoś filmu o pracy hakerów, ale ze znacznie lepszym wyposażeniem i machiną z Frankensteina. Monitory lśniły tą swoją błękitną poświatą, a żarówki pod sufitem, kołysały się podejrzanie.
A ten mały Niemczyk, próbował ubrać w jakieś szmaty jeszcze ze starym herbem Szkoły dziewczynę o nieskazitelnej cerze, krótkich włosach i nieprzytomnym wyrazie twarzy. Warto dodać, że była naga i nie bardzo wiedziała, czemu Vogel tak dziwnie ją obskakuje, byle zasłonić wszystko co Bozia stworzył.
Chociaż... Ta nieskazitelna cera przypominała mi coś, czego Bozia nie stworzył i napawało mnie to większym niepokojem niż zachowanie Vogela przy nagiej dziewczynie.
Zrezygnowany westchnąłem i dałem w końcu siebie zauważyć. Dziewczyna i Vogle od razu spojrzeli na mnie, a chłopaczek poczerwieniał jeszcze bardziej, próbując wydukać jakieś słowa. Za to nieznajoma pozostała niewzruszona, co tylko potwierdzało moje domysły.
Ściągnąłem z siebie koszulkę, która nawet z moim całkiem normalnym wzrostem byłaby dla Vogela sukienką, a na dziewczynę idealnie nadawała się na tunikę. Przełożyłem materiał przez jej główkę i absolutnie spokojnie spojrzałem na Niemczyka.
- Czy ciebie naprawdę posrało, że stworzyłeś androida...? - zapytałem, najzwyczajniej w świecie ciekaw odpowiedzi, bo trzeba by było być niesłychanym debilem by robić dokładnie to, co robił Pierwszy, czyli bawić się w tworzenie szpiegów dla siebie.
Mina chłopaka oscylowała między oburzeniem, a przerażeniem. Nie wykrztusił z siebie jednak ani słowa, prócz "Umm... no... uhmm"
- Nazywam się Alva kropka cztery-zero - przywitała się dziewczyna z ciekawskim wyrazem twarzy. - Ty musisz być Hell Aliquid. Mam się ciebie bać? - zapytała, przekręcając głowę. Prawie się uśmiechnąłem.
- Spróbuj ocenić - poleciłem z żałością w głosie i myślałem, że to by było na tyle z rozmowy. Spojrzałem wściekły na Vogela, któremu nadal nie udało się wykrztusić słowa, ale gdy już miałem wyrzucić z siebie taką wiązankę przekleństw, że nie pozbierałby się przez tydzień co najmniej, poczułem jak ktoś mocno łapie mnie w pasie i przyciska do siebie, swoje zimne ciało. To znaczy - ktoś mnie przytulił.
- Oceniłam. Nie stanowisz zagrożenia Hell - oświadczyła zadowolona Alva.
To mnie wybiło z rytmu na około pół minuty, kiedy to moja twarz przybrała minę mówiącą "co kurwa?". Potem lawina wydarzeń ruszyła z większą mocą.
- Nie wiem, kto będzie płacił rachunek za prąd w tym miesiącu, ale obyś miał nadal jakiś milion w zapasie Vogel.
Moje spojrzenie powoli przesunęło się z tego dziwnego androida na Dyrektora stojącego w drzwiach laboratorium Vogela. Dean patrzył na mnie pożądliwie, a ja dopiero teraz realnie zdałem sobie sprawę, że ubrałem Alvę w swoją koszulkę, a mi nie zostało już nic. I teraz był to realny problem.
- I co ta szatańska machina robi z moim Hellusiem - dodał, krzywiąc się, na co przewróciłem oczami.
Alva odwróciła się, puszczając mnie, na co odetchnąłem z ulgą.
- Okazywałam mu tylko swoje przyjazne nastawienie poprzez przyjacielskie objęcie... - powiedziała skruszony głosem, a zaraz potem podeszła do zdezorientowanego Vogela, chowając się za jego plecami. - Twórco? Dean Pitter nie ma wobec mnie dobrych zamiarów. Boję się jego intencji...
Vogel pokiwał głową, przyjmując słowa androida do wiadomości, ale cały czas patrząc to na mnie, to na Dyrektora.
- Nie musisz się bać Alva... - wydukał niepewnie. - Nikt cię nie skrzywdzi... Chyba...
- Chyba w moim słowniku ma bardzo wiele znaczeń... Nie podobają mi się te znaczenia - odparła głosem pełnym obaw, ale nadal z tym metalicznym wydźwiękiem.
Prychnąłem, nie mogąc tego dłużej ciągnąć.
- Skończcie oboje pieprzyć. Vogel, włączaj to coś, chyba musimy poważnie porozmawiać... - warknąłem. Android spojrzał na mnie podejrzanie, a mnie przebiegł dreszcz, gdy boleśnie przypomniałem sobie o Alice.
- Dużo przeklinasz. Oznacza to wewnętrzną niepewność, strach, samotność...
- Stul mordę - warknąłem niższym głosem. Wszystkie oczy teraz, zamiast na Alvę kierowały się na mnie, a mnie zdecydowanie to się nie podobało.
Trwała cisza, w której słyszałem nawet furkot komputerów za moimi plecami. Cisza, która mogła się ciągnąć w nieskończoność, a gdybym był poetą mógłbym coś o niej napisać, bo to była jedna z tych niesamowitych cisz, przepełnionym napięciem, zaciśniętymi dłońmi i wciąganym powietrzem, które zatrzymywało się w płucach by wraz z nastaniem momentu kulminacyjnego, uwolnić się w cichym świście.
A tak ogółem to opisywałem to tylko po to by odwrócić uwagę od siebie.
- Hell ma rację - przełamał się w końcu Dean wyświadczając mi przysługę. - Vogel, nawet sobie nie wyobrażasz jak głupie jest to co zrobiłeś...







#Kocham kończyć w momencie, gdzie wszystko jest jeszcze rozbabrane i trudno zrozumieć co się odwaliło.
A na poważnie to nie wiedziałam już co pisać, zaczynałam i za każdym razem było ch*jowo, więc proszę o wybaczenie, ale uważam, że to najlepsza wersja tego rozdziału.
Elo, pozdro dla tych co mają wakacje!

#Capricornuss

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top