Rozdział 56

Harper spodziewała się czegoś więcej po potężnym twórcy Labiryntu Mroku.

Wyobrażała sobie, że dotrze do ogromnego pomieszczenia, gdzie mężczyzna będzie na nią czekał, osnuty może jakaś ciemną mgłą. Ona sama dostanie swoją zapłatę od Nemezis - tę niesamowitą broń, która ma pomóc w ocaleniu świata.

Rzeczywistość znowu ją zawiodła. Nieznośna rzeczywistość.

Biegła korytarzem, który wyglądał tak samo, jak wszystkie inne w tym labiryncie - pożółkłe, stare ściany, brudna podłoga i szary sufit. W końcu dziewczyna zwolniła kroku. Pomyślała, że może lepiej nie oznajmiać za wcześnie swojej obecności.

Korytarz był niemiłosiernie długi, ale w końcu Harper dotarła do końca. Wychyliła się zza zakrętu... i krzyknęła ze zdumienia.

Jej oczom ukazało się Wzgórze Herosów - identyczne, jak to w obozie. Nie było smoka, ale rosła tu sosna Thalii Grace. Jakim cudem ten ich wróg zdołał wepchnąć tu takie miejsce? Czy ono naprawdę tutaj było?

Harper wbiegła na wzgórze. Z tego punktu miała doskonały widok na resztę obozu, jednak kiedy chciała zbiec, zatrzymywała ją magiczna bariera.

- Niemożliwe - szepnęła.

Ledwie to powiedziała, a Obóz Herosów zajął się ogniem. Domki zaczęły płonąć. Rozległy się krzyki. Harper stała na wzgórzu, całkowicie bezradna.

~ Bardzo możliwe ~ odezwał się głęboki głos. ~ Bardzo możliwe, Harper McRae.

Odwróciła się. Za nią stał jej wróg. Wyglądał tak samo - wysoki na trzy metry, z czarnymi głębokimi oczami z błyskiem szaleńskiego geniuszu i długimi ciemnymi włosami, perfekcyjnie zaczesanymi do tyłu. Na czarnej szacie miał teraz jednak grecką zbroję.

Uśmiechnął się do niej.

~ Cześć.

Pstryknął palcem, a wtedy obraz Obozu Herosów zniknął. Oboje stali teraz w zwykłym, tyle że dużym pomieszczeniu, jakby ślepy zaułek w labiryncie.

Harper zamrugała.

- To była iluzja. Ale... to się dzieje naprawdę?

Mężczyzna wywrócił oczami.

~ Oczywiście, że to iluzja. Ale nie działa się naprawdę. Co nie oznacza, że nigdy się nie wydarzy.

Harper uniosła włócznię. Wątpiła, że ta broń skrzywdzi takiego przeciwnika, ale nie mogła mu się poddać.

- Kim ty jesteś? I rozmawiasz ze mną czy z Owenem? Dlaczego chcesz zniszczyć świat?

Czarne oczy mężczyzny rozbłysły. Skrzyżował ręce na piersi. Nie przejmował się włócznią wymierzoną w jego serce. Patrzył na Harper tak, jakby oglądał przegranego zawodnika w pojedynku, co doprowadzało ją do szału.

~ Szkoda mi ciebie, półbogini. Ty nawet nie chcesz ze mną walczyć. Robisz to tylko dlatego, że ta przeklęta bogini ci karze, prawda? I za to musiałaś oddać oko. Naprawdę uważasz, że to sprawiedliwe?

A więc jednak. Uderzył prosto w jej słaby punkt - relacje z matką. Harper robiła wszystko, żeby nie dać mu się zmanipulować.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytania.

~ Chcesz odpowiedzi? Proszę bardzo. Wiem, że Nemezis nigdy ci ich nie dała w pełni. Okropna kobieta. ~ Nachylił się i oparł dłonie na kolanach, by dorównywać dziewczynie wzrostem. ~ Kim jestem? To wymaga dłuższego tłumaczenia. Co wiesz o bogini Gai? Albo Uranosie? Czy Tartarze?

Harper chciała zaatakować go, ale wiedziała, że byłoby to niewyobrażalnie głupie. Po tym, jak on wchłonął strzałę Laurel... Potrzebowałaby jakiejś niewyobrażalnie dobrej broni.

Właśnie. Przed chwilą oddała oko, przez co dziwnie jej się patrzyło. A gdzie spełnienie umowy? Nemezis obiecała jej nagrodę na polu walki.

Ale może bitwa rozegra się gdzie indziej. Albo to coś pojawi się za chwilę.

- To pierwotne bóstwa - oznajmiła Harper. - Wyłoniły się z Chaosu. Gaja to ziemia. Uranos to niebo. Tartar to piekło. Mogą też przybrać ludzki kształt, choć jest to trudne. Na przykład Gaja została uśpiona i nie może się przebudzić. Rok temu pokonała ją Wielka Siódemka, wybrani herosi.

~ Otóż to! - mężczyzna uśmiechnął się. - A Chaos? Jak myślisz? Co się z nim stało?

Harper zmarszczyła brwi.

- No... Gaja i reszta... powstali w jego miejsce. Chaosu nie ma.

Jej wróg jęknął i się pochylił. Jego ciało się zatrzęsło. Dziewczyna musiała, że za chwilę odpali jakąś supermoc, która rozwali na kawałki ją i wszystko dookoła.

Ale wtedy mężczyzna podniósł głowę. I wybuchnął śmiechem. Złapał się za brzuch.

Harper zacisnęła zęby.

- Co cię tak bawi?

Mężczyzna opanował śmiech. Odrzucił długie włosy do tyłu.

~ Tak wam wpajają do głów! Jeśli jesteś bystra... no, na tyle bystra, na ile może być ślepa śmiertelniczka... odpowiedz mi na proste pytanie. Czy tak potężne bóstwo jak Chaos, o ile można go nazwać bóstwem...

Zamyślił się na chwilę. Spuścił głowę, przejeżdżając palcami po podbródku i mamrocząc pod nosem: "Hmmm, jak to ubrać w słowa?"

- Do rzeczy - warknęła Harper.

Mężczyzna zamrugał.

~ Ach, tak. Wybacz. Czy uważasz, że Chaos, który trwał tak długo... właściwie jeszcze przed początkiem świata... zniknął? Bo powstały jakieś nowe rzeczy w jego miejsce?

Harper miała ochotę odpowiedzieć: "Tak".

Ale, jakby się nad tym zastanowić... Nagle ją olśniło.

- Wiem! - krzyknęła, unosząc włócznię wyżej. - Wiem, kim jesteś.

Mężczyzna uniósł brew. Przestał się śmiać.

~ Doprawdy?

- Jesteś... no, pewnie jakimś pomniejszym zapomnianym bogiem albo kimś w tym stylu. I chcesz przebudzić Chaos. Tak, jak zeszłego lata przebudziła się Gaja.

Olbrzym ponownie uniósł kącik ust.

~ Niezupełnie. Ale blisko. Chcesz zgadywać dalej?

Niezupełnie. Ale blisko.

Przez ciało Harper przeszedł zimny dreszcz. Krzyknęła ze zdumienia. Obluźniła palce, którymi trzymała włócznię. Jej broń upadła na podłogę. Dziewczyna z otwartymi ustami wpatrywała się w swojego wroga.

On znów się roześmiał - ale nie tak donośnie. Jedynie zachichotał. Wyprostował się i oparł ręce na biodrach.

~ Gaja. Ta głupia bogini. Stworzyła sobie Uranosa i tak powstało niebo z ziemią. Chaos nie został do końca wypędzony, wbrew temu, co mówią. On po prostu zniknął, zasnął, został wypędzony w pewną... uch, trudno nazwać to miejsce. Jakby tajemnicza przestrzeń.

Harper usiłowała odzyskać głos. Podniosła głowę do góry, by spojrzeć wrogowi w oczy, ale kolana się pod nią uginały.

- Ty... ty...

Bóg wywrócił oczami.

~ Och, wykrztuś to z siebie, dziewczyno. Tak, teraz dobrze myślisz. Ja. Jestem. Chaosem.

***

Laurel biegła. W jednej dłoni ściskała łuk, a w drugiej - strzałę. Była gotowa w dowolnej chwili naciągnąć ją na cięciwę.

Nikogo nie znalazła, ale w pewnym momencie usłyszała gdzieś w oddali jakiś hałas. Potem wszystkie ściany zniknęła, a ona bardzo, bardzo daleko dostrzegła tylko jedną z nich, tworzącą korytarz do ogromnego pokoju.

Teraz mknęła szybko jak sarenka. Jej przyjaciół nie było. Może zawędrowali na drugą stronę Labiryntu Mroku.

Swoją drogą - pomyślała półbogini - jak ogromny jest ten labirynt?

Kiedy dotarła na miejsce, spodziewała się wroga. Ale nie. Stał tu tylko Jimmy Moss z opuszczonym mieczem. Teraz dziewczyna zauważyła, że to wcale nie był jeden korytarz, tylko dwa - ale prowadzące do tego samego dużego pokoju.

Laurel opuściła łuk.

- Jimmy?

Odwrócił się do niej. Kręcone brązowe włosy miał jeszcze bardziej poczochrane niż zwykle. Spojrzenie zielonych oczu było puste i nieobecne.

W tym momencie z drugiej strony wbiegła kolejna grupa - Percy, Annabeth i Piper.

- Nienawidzę metody ręki na ścianie - mruknął syn Posejdona. - Co tu się właściwie stało?

Jimmy roześmiał się nerwowo.

- Cóż, to naprawdę, ale to naprawdę długa historia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top