Rozdział XXXIX
[Perspektywa Zary Xanthopoulos]
Nazywam się Zara i jestem notoryczną kłamczuchą.
Choć teraz tylko zatajam fakty.
- Wychodzę - rzuciłam, stając przed drzwiami pokoju, jednak czyjaś silna ręka mnie powstrzymała.
- Po co? - zapytał podejrzliwie mój narzeczony, mrużąc podejrzliwie oko. Uśmiechnęłam się łagodnie, unosząc dłoń do jego policzka.
- Skabie, idę tylko pobiegać. Muszę trzymać formę - wyjaśniłam, wskazując dłonią swój dres. Tyr nadal nie był przekonany, co zaczynało mnie trochę irytować.
- A jeśli spotkasz... Jego?
- To go zignoruję - westchnęłam. - Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy - dodałam, patrząc na niego ostrzej i opuszczając dłoń.
Mężczyzna zmarszczył brwi, jak za każdym razem gdy zastanawiał się, czy na pewno chce pozwolić mi wyjść z naszego gniazdka. Kocham go, to oczywiste, nie mniej byłam duszona przez jego miłość, w zamknięciu. Tak samo duszona jak przez Zectora, jego dzikim pożądaniem.
Odepchnęłam od siebie tą myśl i ostatni raz pocałowałam Tyra w bliznowaty policzek.
- Wrócę lada moment, powinieneś się przygotować do tworzenia serum, a nie zamartwiać się swoją narzeczoną - zauważyłam, ponownie naciskając na klamkę. Tym razem Tyr mnie nie powstrzymał.
- Zamartwianie się o moją narzeczoną to praca na pełen etat - warknął pod nosem, nie mniej pozwolił wyjść bez zbędnych problemów.
Westchnęłam cicho. Zaczynało mnie to wszystko przerastać.
Na początku ruszyłam spacerem w stronę ogrodu, a gdy poczułam wiatr, zasunęłam dresową bluzę. Ruszyłam przed siebie, doskonale znaną mi trasą, nawet nie oglądając się na piękny ogród. Niestety, odkąd chmury zawisły nad Szkołą, nawet najpiękniejsze kwiaty nie wyglądały tak pięknie.
Mój wzrok mimowolnie, zamiast na trasę przede mną, padł na cmentarzysko. Niedawno było ponownie odwiedzane, choć tym razem pochowaliśmy pustą trumnę.
Mieszkałam w Szkole od urodzenia i rzadko zdarzało się, byśmy to robili. Zwykle zawsze mieliśmy choć kawałek ciała. Nawet gdy nieostrożny szpieg nawalił podczas misji i dostał się w ręce wroga, zawsze udawało nam się zdobyć ciało, by je pochować. Jednak tym razem, śmierć Iskry choć pewna, obeszła się bez ciała. Na miejscu zdarzenia znaleziono wiele litrów krwi oraz kilka drobnych fragmentów ciała świadczących o tym, że ktoś tu spadł i zginął. Jednak co stało się z ciałem... Nikt nie wiedział.
Widziałam minę mojej siostry gdy Septimus chował pustą trumnę. Była dziwnie napięta. Oczywiście Sky płakała, po każdym uczniu. Znała ich doskonale. A gdy ginęli, to był dla niej cios prosto w serce. Jednak gdy stała nad pustym grobem, nie uroniła ani jednej łzy. Więcej - nie widziałam żadnej emocji na jej twarzy. To przerażało mnie bardziej, niż jej łzy, czy lamenty. Prawdziwy ból trzymała dla siebie, w sercu. Sama się z nim mierzyła.
Doskonale wiedziałam jak ta samotna walka boli.
- Zara!
Okrzyk zmroził mnie, na tyle, że prawie upadłam. Na szczęście udało mi się złapać równowagę, a gdy już nie groził mi upadek, tak jak powiedziałam Tyrowi - ignorowałam dalsze okrzyki i biegłam dalej. Nie na długo.
- Zara, mówię do ciebie - warknął Zector, zagradzając mi drogę. Zatrzymałam się gwałtownie i spróbowałam go w milczeniu wyminąć. Oczywiście, nie pozwolił mi na to, a skoro po tym wszystkim postanowił się do mnie zbliżyć, musiał mieć w tym jakiś cel.
- Mało mnie obchodzi co do mnie mówisz...
- Muszę pogadać...
- "Musisz"? - powtórzyłam z kipnął. - Tak jak "musiałeś" mnie molestować? Jak ty śmiesz patrzeć mi w oczy po tym wszystkim?!
- Zara, wiesz... Wiesz, że przepraszałem...
- Oh tak - westchnęłam, irytacją, kryjąc swoje przerażenie. - Przepraszałeś mnie za to jak nienormalnym zwierzęciem jesteś.
Chłopak skrzywił się, odwracając wzrok. Potem pokiwał w milczeniu głową, jakby próbując sobie coś poukładać.
- Myślałem, że cię kocham - przyznał, a ja zmarszczyłam brwi, jednak nim cokolwiek wtrąciłam, Zector ciągnął dalej. - Myślałem, że gdy będę nachalny, spodoba ci się to. Ktoś będzie blisko ciebie. Ale... To ja chciałem być blisko ciebie. Chciałem cię kochać. Wydawałaś się idealna do tego, ale...
- Ale kochałam kogoś innego...? - podpowiedziałam, ale Zector pokręcił głową.
- Ale ja nie umiem kochać. Uświadomiłem sobie to, kiedy płakałaś... jednak nie umiałem skończyć. Chciałem cię zmusić, chciałem... Cokolwiek, naprawdę... Ja nie umiem przepraszać, za to, że jestem chory! - wykrzyknął, wyrzucając ręce w powietrze, a ja cofnęłam się odruchowo.
No tak. Był chory. Ja nie. Ale nic nie mogłam zrobić. Dlaczego? Bo w tym państwie jego jedyną karą byłoby przeniesienie do - cóż za zaskoczenie - Szkoły Morderców. Dean już raz wspominał jak absurdalne jest to, by znajdowały się tu osoby niezdolne do obrony własnej. Jednak ja i Sky widocznie byłyśmy przykute do fundamentów tej placówki, niewidzialnymi łańcuchami krwi.
Odsunęłam się od niego jeszcze dalej, a gdy napotkałam za plecami ławkę, usiadłam na niej, próbując pozbierać myśli.
- Wiem - odpowiedziałam powoli. - Wiem, że na początku nie chciałeś niczego złego. Potem pozwoliłeś działać instynktowi i to on wszystko zniszczył... - westchnęłam. - Jesteś chory. Nie zaprzeczę. Cieszę się, że to wiesz, i że dostrzegasz jakie zło mi wyrządziłeś...
- Boże, Zara...! - przerwał mi mężczyzna, patrząc na mnie z miną pełnego szoku. Trochę wyrwana z kontekstu, nie bardzo wiedziałam po co wyzywa imię Boga na daremne.
- Co?
- Ty jesteś w jebanej ciąży! - zauważył przerażony.
Oh... wydało się.Skrzywiłam się, spoglądając w na podbrzusze, które jeszcze nie zdradzało zaokrąglenia.
- Jak poznałeś?
- Charakterystyczny bieg - wydukał - I to jak usiadłaś... Zara... Błagam...
- Nie, nie jest twoje - warknęłam, na samą myśl, że mój gwałciciel mógłby być ojciec dziecka... Zacisnęłam zęby w milczeniu, gdy Zector wyraźnie się rozluźnił. Nic dziwnego. Tylko tego brakowało bym miała być narzędziem do rozmnażania tej pustej rasy psychopatów.
- A więc... Tyr pewnie w skowronkach - mruknął w końcu. Ponownie się skrzywiłam.
- Nie wie. Nie powinien teraz się tym rozpraszać. Przez ciebie i tak nie chce wypuszczać mnie z naszego mieszkania... - wyjaśniłam półgłosem, wstając z ławki. - Nawet nie próbuj komukolwiek o tym mówić. Ciąża musi pozostać w tajemnicy jak najdłużej. Dla bezpieczeństwa.
- Nie wiem czyjego niby - burknął. - Niech będzie. Bliźniaki będą milczeć.
- Powiesz Artmate?
- Zapomniałaś o czyś - zwrócił mi uwagę. - Z Artmate, jesteśmy jednością. On wie, to co ja, a ja to co on. Nie mniej, nie więcej - przypomniał i odszedł, ponownie roztaczając wokół siebie tą dziwną, ponurą aurę, od której kwiaty traciły kolory.
Skrzywiłam się.
Nazywam się Zara i jestem notoryczną kłamczuchą.
Choć teraz tylko zatajam fakty, przed swoim narzeczonym i jednocześnie ojcem dziecka, które noszę. Westchnęłam ciężko, mimo wszystko. Chciałbym już stąd odejść... Z Tyrem i naszym dzieckiem. Zamieszkać gdzieś daleko, może w Europie... Ale już nigdy nie patrzeć na tym budynek.
Spojrzałam z wyrzutem na majestatyczny efekt mieszanki kulturowej w tym zamkniętym na świat państwie. Wiatr porwał w tan gałęzie drzew, z których zaczęły spadać pierwsze liście. Poprawiłam bluże na ramionach, a potem usłyszałam śmiech. Odwróciłam głowę w jego stronę, by zobaczyć grupkę dzieci, goniących wiewiórkę. Na czele grupki chłopaków biegła Julie, która swoimi rudymi włosami, rozwianymi na wietrze i melodyjnym śmiechem, potrafiła odwrócić wzrok od noża, który dzierżyła w dłoniach. Chłopcy, którzy musieli być niewiele młodsi od niej również mieli w dłoniach różne dziwnie przedmioty.
- Dalej, Jack! Ustrzel ją! - zawołał jeden, wskazując chłopcu z procą domowej roboty, gałąź drzewa. Julie, wraz z pozostałą dwójką także dopingowała kolegę, który naciągnął gumę procy.
Pisk małego gryzonia, gdy spadł z drzewa i radosne krzyki triumfu poniosły się po okolicy.
- Chyba jeszcze żyje - oświadczył blady chłopiec, kucając obok zwierzątka zwiniętego na ziemi. Julie podeszła do wiewiórki i spojrzała na nią z góry.
- Jest złamana - oświadczyła pewnie. - Męczy się.
- Więc ją zabij - pokiwał głową chłopiec. - Nie ma sensu się męczyć - dodał, wzruszając ramionami, a pozostali mu przytaknęli.
Gdy Julie przytaknęła z ochotą głową i zatopiła nóż w ciele małego zwierzaczka...
Poczułam nadchodzące wymioty. I bynajmniej były to ciążowe mdłości. To były wymioty strachu i obrzydzenia. Złapałam się za brzuch, jakby w panice zatykając uszy istocie, którą nosiłam.
Czy bałam się, że z mojego dziecka może wyrosnąć ktoś taki, jak Julie, lub pozostałe dzieci? Nie wiem. Jednak pewna byłam, że ja ich się bałam.
Dzieci Szkoły Morderców. Nowe pokolenie, które nie miało szansy na powrót do społeczeństwa.
[Perspektywa Hella Aliquid]
Przeciągnąłem się już w swoim łóżku, szczęśliwy, że opuściłem tamte szpitalne prycze. Choć od zawsze było trudno mi mówić o "swoim", gdy przebywałem w Szkole. Tutaj nic nie było moje. Nawet myśli zostały zasiane przez kogoś i trudno było je nazwać w pełni moimi myślami. Wszystko wydawało się być iluzją stworzoną pewien chory umysł, który mimo przystojnej i uwodzicielskiej powłoki, wewnątrz był pełen zgnilizny i paskudnej mazi, ropy, która zalewała i trawiła niczym kwas, poszczególne zwoje. Właśnie z tej ropy rodziły się chore i przerażające myśli.
Usłyszałem senne mruknięcie, po drugiej stronie łóżka, ale nie ruszyłem się. Wiedziałem, że napotkam tam obraz nagiej Kornelii, wtulonej w moje ramię, ale nie chciałem go oglądać. Wydało mi się to absolutnie zbędne i pozbawione sensu.
Dlaczego było to dla mnie pozbawione sensu?
Kobieta podobała mi się pod względem wizualnym. Jej tok myślenia także był nadzwyczaj prosty do rozszyfrowania i żadna czynność związana bezpośrednio z okazywaniem sobie uczucia, nie sprawiała mi trudności, a nawet bywała całkiem przyjemna. Jednak teraz, gdy leżała obok mnie, uśpiona, zadawałem sobie pytanie, jak głupim można być, by zasnąć obok psychopatycznego mordercy?
Oczywistym było, że nie byłem takim tam normalnym psychopatą. Ja nie mogę, do czego to doszło bym zaczął rozróżniać normalnego i nienormalnego psychopatę. Gdzie podziała się oczywista granica, która pomagała mi w przeżyciu w tym sztucznym i pełnym kłamstw świecie? Gdzie podziały się zasady, reguły, które ułatwiały mi przeżycie, każdego kolejnego dnia w tej Szkole?
Cóż, na pewno ich ucieleśnieniem nie była Kornelia. A nawet jeśli, to już je spieprzyłem.
Dean miał rację, gdy mówił o zacieraniu się granicy między dobrem, a złem, czernią, a bielą. Na naszych oczach rodziła się nieopisana gama szarości, która od wieków istniała we wszechświecie. Widocznie wszechświat był bardzo zły, że jakaś dziwna szkółka, starała się pochłoną całą czerń na świecie, burząc równowagę. A wszyscy wiemy jak może być ten dziwny świat, który niczym władany przez złośliwe bóstwo, lubi nam utrudniać śmiertelne życia.
Usłyszałem mruknięcie, a Kornelia poruszyła się w łóżku. Obróciła się w moją stronę i uchyliła oczy. Przez chwilę wpatrywała się we mnie jeszcze nie obudzona, a potem uśmiechnął się lekko, przysuwając do mnie i tuląc do siebie moje ramię, z ciągnącą się do nadgarstka blizną.
- Dzień dobry... - powitała mnie zaspanym głosem. - Jak się spało?
Skrzywiłem się na to pytanie, nie widząc w nim sensu. W ogóle straciła dla mnie sens.
- Głupie pytanie - mruknąłem. - Oczekujesz, że teraz powinienem być romantyczny, albo trzasnąć jakiś taki tekst? - zapytałem dość chłodno. Kornelia zamilkła. Za to ja wypuściłem powietrze z płuc.
- Nie lubię myśleć o sobie jak o psychopacie - przyznałem. - Ale istnieje jeszcze jeden powód dla którego są nimi najczęściej mężczyźni.
- Jaki? - zapytała Kornelia, odsuwając się ode mnie i szczelniej okrywając kołdrą.
Phi, jakby to miało ją jakoś zasłonić. Co się widziało to moje, a miseczka B to nic szczególnego do oglądania.
- Przyjemność z zaspokajania niewyżycia seksualnego oraz wyraźniejsza potrzeba rozmnażania się i zasiewania większej ilości genów psychopaty - wyjaśniłem. - Dziwne, nie uważasz?
- To raczej obrzydliwe - wysyczała. - Jutro wracam do stolicy by złożyć raport i uwzględnię...
- Namiętny seks ze swoim celem obserwacji? - prychnąłem. - Kornelio, podziwiam cię. Odważyłaś się wejść w gniazdo żmij, by pochwycić i dogłębnie zbadać jedną z tych najbardziej jadowitych. Jednak nie myślałaś chyba, że ani ja, ani Dyrektor się nie zorientujemy w twoim prawdziwym powodzie przybycia tutaj?
- Sądziłam, że to dość oczywiste - odparła, nie patrząc na mnie. - Kilku przedstawicieli Rządu nadal pamięta twoje wtargnięcie i lubi mieć cię na oku. A gdy tylko Dyrektorkę zamordowano, byłam przygotowana do przybycia tu w celach sformułowania twojego stanu psychicznego...
- I jak? - prychnąłem. Kornelia skrzywiła się.
- To chyba oczywiste, że jesteś niebezpieczny dla otoczenia? Rząd od dawna nie patrzy przychylnie na Szkołę. Niewiele brakuje tym ważniakom, by was zniszczyć...
- Ty tylko twoja opinia - wszedł jej w słowo nowy głos. Oboje obróciliśmy się w stronę skąd dobiegał głos, czyli drzwi. W progu stał nie kto inny jak Trzeci Dyrektor Szkoły Morderców.
Jego wzrok leniwie omiatał mój pokój, a pod jego oczami bez problemu dało się dostrzec cienie zmęczenia. Był jakiś inny. Zmęczony i osłabiony. Jego aura strachu, którą zazwyczaj wokół siebie rozpraszał, teraz wydawała się niewidoczną mgiełką niczym dym od papierosa...
Właśnie, muszę zapalić.
- Szkoła wytrzyma każdy atak Rządu - oświadczył Dyrektor. - Nawet nie próbujcie. Ostatnio gdy była atakowana w Dzień Ustawy, jedyną ofiarą po naszej stronie byli ranni i jedna śmierć. Nie macie armii, nie macie nikogo, by się przed nami bronić...
- Mamy...
- Macie tylko nas. Nie sądzę, że po tym wszystkim jakaś prywatna armia zagraniczna postanowi nam pomóc - zauważył ostro Dean. Zmarszczyłem brwi, zerkając na czerwoną ze złości twarz Kornelii.
Teraz się postanowili gryźć? Ja pierdole...
- Idę zapalić - oświadczyłem tylko znudzony i nagi złapałem za paczkę papierosów i po prostu wyszedłem na balkon, nie przejmując się czymś takim jak spodnie.
#Hello there. Choruję dziś sobie, więc skończyłam pisać rozdzialik. Jak życie? Ostatnio wpadłam na (kolejny) pomysł małego opo fantasy. Może jak skończę pisać SM to wezmę się za te pomysły?
Wolelibyście na osobnym profilu, czy może wszystko w jednym miejscu?
#Capricornuss
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top