Rozdział I

Zgasiłem peta i wyszedłem ze zniszczonego, przegniłego, starego domku w górach. Mimo lata, tutaj w górach zawsze jest chłodniej. Rozejrzałem się między drzewami i ruszyłem w dół, ścieżką do miasteczka.
Siedziałem w górach już blisko rok. Zdecydowanie dłużej niż gdziekolwiek indziej, za co karciłem sam siebie. Trzymał mnie prawdopodobnie sentyment, no i znudzenie ciągłym zmienianiem miejsca. Ale musiałem. Pięć lat owocnego ukrywania siebie i zarazem cudownego serum długowieczności. Skoro wytrzymałem tak długo… Nie poddam się. Zmienię miejsce, jeszcze w tym tygodniu - postanowiłem twardo. Musiałem tylko się wyposażyć w mieście i zatrzeć ślady w domku pod górami.
Rozprostowałem kości i przeskoczyłem przez strumyk. Po kilku minutowym spacerku zamajaczyła mi stara dobra stacja benzynowa. Zdzierali z ludzi ostatni grosz za benzynę, ale przynajmniej nie musiałem, za każdym razem latać do centrum miasta. Wolałem unikać dużych skupisk ludzi. Zawsze się wyróżniałem od normalnych ludzi i to pozostało niezmienne. Przeczesując palcami włosy wszedłem do sklepiku przy stacji.
- O, to ty Conny? - zapytała starsza kobieta z grubymi okularami za ladą. Uśmiechnąłem się. Nie lubiłem tej tożsamości, imię "Conny" zupełnie do mnie nie pasowało, ale było jedyną dostępną tajną tożsamością. Conny Sheppard, o ile pamiętam. Zresztą co tam. Zwykle, zapominałem reagować jak ktoś do mnie wołał tym imieniem. Zawsze reagowałem tylko na jedno imię - Hell.
- Tak, tak, muszę kupić kilka rzeczy - wyjaśniłem pewnie poruszając się między półkami. Elizabeth bardzo słabo widziała, ale nadal młoda duchem ze świetnym słuchem. Zawsze poznawała mnie po krokach kilka sekund od wejścia do środka.
- Zapasy na tydzień?
- Coś w tym guście… Elizabeth, nie wiesz, czy w miasteczku można kupić jakieś torby, albo sprzęty do wspinaczki…? - zapytałem przyglądając się dacie ważności na mleku. Tydzień po. Miodzio.
- No raczej, że jest. Jesteśmy, o ile pamiętam, pod najsłynniejszymi szczytami w okolicy - zaśmiała się. Parsknąłem.
- No jasne.…zapomniałem… - rzuciłem od niechcenia. Włożyłem kilka paczek sucharków (jakby nie wystarczał mi mój cięty humor) i butle wody. Musiałem oszczędzać, niewiele pieniędzy zostało mi na kradzionej karcie, a jeszcze muszę kupić coś by się przeprawić dalej w góry. Stanąłem przy kasie i podałem produkty Elizabeth do skasowania. Kątem oka zauważyłem przy okazji kartę wiszącą na tablicy ogłoszeń z…
Moim starym zdjęciem?! Pamiętam to zdjęcie! Zrobili mi je gdy składałem zeznania dla Rządu, dlatego jestem na nim tak strasznie zmaltretowany. No i młody, to było w końcu aż pięć lat temu…
- Skąd masz to ogłoszenie? - zapytałem. Elizabeth odwróciła się w stronę tablicy i chwilę się jej przyglądała.
- To nie jest ogłoszenie. To list gończy - sprostowała ochrypłym głosem. Zacisnąłem dłonie w pięści.
Wysłali za mną list gończy? Powiem szczerze…
Dopiero TERAZ?!
Od pięciu lat hasam na wolności, ja, czysta psychoza i mord w oczach, a oni dopiero teraz wysyłają za mną listy gończe? No nie powiem, poczułem się urażony. Wielki morderca, syn dyrektorki Szkoły Morderców, a oni mnie puścili tak wolno?
Nudzę się. I to strasznie. W Szkole było coś przynajmniej do roboty, a tutaj tylko biegam po lesie, poluje od czasu do czasu i czytam skradzione książki. Jestem tak nieszkodliwy jak tylko sobie można wymarzyć, ale… czułem się zapomniany przez te pięć lat. Nawet jeśli byłem na tym wiecznym urlopie za pozwoleniem, uczniowie Szkoły powinni sobie ustalić za punkt honoru odnalezienie mnie.
- Brzmi poważnie - zaśmiałem się sztucznie. Elizabeth uniosła na mnie mętne spojrzenie grubych szkieł.
- Owszem. Poważnie Hell - zaznaczyła. Po plecach przeleciał mi dreszcz zadowolenia. Nareszcie ktoś mnie odkrył. Oh, jak ja długo na to czekałem.
- Oj Elizabeth.…A lubiłem cię moja droga, jak na co tygodniowe odwiedziny nie trwające więcej niż dwadzieścia minut - parsknąłem i zza pasa wyciągnąłem brzytwę. Moją starą, dobrą brzytwę.
- Myślałeś, że o tobie zapomniano? - zapytała, chyba nie pojmując zagrożenia jakim dla niej teraz byłem.
- Szczerze? Tak - skrzywiłem się i otworzyłem ostrze. Elizabeth zaśmiała się.
- Dzwoniłam już pod wskazany numer. Będą tu za kilka godzin…
- A kiedy dojadą, oboje będziemy już daleko…
- Oboje? - uniosła brwi. Zachichotałem jak cholerna hiena.
- Ty w sensie mentalnym - wyjaśniłem i rzuciłem się na nią przez ladę sklepową z brzytwą w ręku.
Od wieków tego nie robiłem. Nie rozszarpywałem skóry, nie przecinałem żył… A teraz sprawiało mi to podejrzanie wielką radość. Doszarpałem się do jej żeber. To było dziwne uczucie trzymać mięso kobiety, której za chwilę chciało się zapłacić śmiesznie wygórowaną cenę za kilka podstawowych produków do życia. Czujcie się pomszczeni, wszyscy obdarci z ostatniego grosza przez takie sklepiki.
Przyjrzałem się jej wnętrzu. To zabawne jak ludzie są podobni do zwierząt. Podobne tkanki, podobne mięśnie… No, może niektóre organy były inacze zbudowane. Dostosowane do odpowiedniego trybu życia. Jednak… Byliśmy prawie tym samym. Zwykłą zwierzyną, która rodzi się, przeżywa do pewnego wieku, potem wybiera potencjalnie najlepszego w okolicy partnera, pieprzy… znaczy zakłada rodzinę, wychowuje młode, a potem umiera. Ciągle ten sam tryb życia.
Nie powiem, jako morderca, czułem się odrobinę ponad to. A może byłem niżej? A zresztą, co za różnica. I tak kiedyś zginę.
Podniosłem się z ziemi I spojrzałem z góry na resztki człowieka. No, szkoda mi Elizabeth, ale i tak wkrótce zabili by cię moi starzy znajomi ze szkolnych lat. Przykre, ale prawdziwe. Dość zaskakujące jak psychopatom szybko wychodzi zacieranie śladów.
Skrzyniłem się na wspomnienie moich starych znajomych. Skoro do nich zadzwoniła, to nie ma na co czekać. Musiałem uciekać jak najszybciej. Wrzuciłem do chlebaka wszystkie produkty jakie mi były potrzebne, orak kilka paczek papierosów. Zabrałem z kasy pieniądze - a  znalezionych tam przeze mnie banknotów parwdopodobnie należała do mnie - i już chciałem wychodzić. Jednak do głowy wpadł mi wręcz paskudny pomysł poigrania ze Szkołą.
Schyliłem się do jej ciała. Krew była jeszcze ciepła i kapała ze strzępków ciała. Zamoczyłem w jej krwi dwa palce, a drugą ręką zerwałem plakaty na ścianie za kasą. Zacząłem pisać wiadomość.
Mogłem tylko zgadywać kogo za mną wyślą, ale skoro nagle zachciało im się wysyłać za mną listy gończe to mogłem zgadywać, że nie mają w planach owijać w bawełnę. Tropią mnie najlepsi mordercy jakich mają, a ja znałem ich imiona, twarze oraz słabostki.
Uśmiechnąłem się diabolicznie kiedy skończyłem i zlizałem krew, która mi została na palcach. Była obrzydliwa. Nie wiem, jak kanibali może to pociągać.
Zarzuciłem chlebak na ramie i spojrzałem na swoje ubrania. Bosko, mam już tyle na karku, a zapominam o najoczywistrzych rzeczach. Wszędzie była krew, w tym na moich ciuchach.
Westchnąłem i opuściłem stację benzynową. Musiałem się jak najszybciej dostać do starego domku, zmienić ubranie, spakować resztę rzeczy i przeprawiać się przez góry. Walić sprzęt wspinaczkowy, choć czekan mógłby być idelaną bronią. Nie mogłm jednak ryzyować. Elizabeth mnie poznała, a była na wpół ślepa, to co dopiero ludzie w misteczku...?
Znalazłem ścieżkę w lesie i po kilku metrach skręciłem w zarośla. Znajdą mnie po śladach, więc muszę przynajmniej trochę im to uniemożliwić...
Uśmiechnąłem się w duchy. Rany, jak ja tęskniłem za tym dreszczykiem.

[Perspektywa Zectora Richardson]

Szosa ciągnęła się niemiłosiernie. Makabryczne było siedzenia na tyłku i wpatrywanie się w drogę, kiedy tak bardzo chciałeś już kogoś gorąco powitać. Zerknąłem na fotel pasażera. Artmate, ufarbowany na płomenisty rudy, ciemniejszy przy skórze i rozjaśniający się stopniowo - to się chyba nazywało umbre...? - też nie mógł już się doczekać. Czułem jak wewnątrz mojego brata wybucha bomba atomowa oczekiwania.
Nowy dyrektor i pierwsze nowe zadanie. Mia Aliquid nie była złym dyrektorem, to trzeba przyznać, ale trzymała nas na krótkiej smyczy. Rozumiem - Szkoła teoretycznie nie istanieje, musiby się trzymać jak najdalej od ludzi i takie tam, ale jesteśmy psycholami. Mamy swoje potrzeby.
Przynajmniej nowy wiedział o tym doskonale. Tego nam było trzeba - powiewu świeżości i powrotu do starych misji i zadań. Pierwsze zadanie - odnaleźć i sprowadzić Hella. Żywego.
Parsknąłem suchym śmiechem na samo wspomnienie słów Trzeciego Dyrektora Szkoły Morderców.
- Bracie...? - usłyszałem cichy głosik Artmate. Mruknąłem na potwierdzenie, że go słucham.
- A ty jak myślisz? Co się stało z matką Hella? - zapytał głosem pełnym zadumy. Ściągnąłem usta. No tak...
- Nie wiem - odparłem sucho. - Ale jestem pewny, że dyrektorek zajmie się tą sprawą. Nie co dzień znajduje się martwego morderce wszech czasów - zauważyłem. Arti zamilkł znów. Miałem wrażenie, że coś mu bardzo przeszkadza w zakceptowaniu nowej władzy. I chyba wiedziałem co takiego spędza mu sen z oczu.
- Trzeci nie odeśle ani Sky, ani Zary - westchnąłem. Artmate podniósł na mnie swoje ufne, szare oczy. Czasem iskrzyły się jak żywe srebro.
- Sam słyszałeś...
- Tak, słyszałem. Ale Tyr naciska by zostawił Zarę w spokoju, a skoro ona zostanie, zostanie także i Sky - wyjaśniłem zmieniając biegi. Artmate przekrzywił głowę. Zabawne, jak mimo wieku jego dziecinność nie uległa zmianie.
- A ty...
- Nie kończ - uciąłem. - Nie chcesz tego znów zaczynać. Nie dziś - dodałem zaraz. Mój bliźniak prychnął tylko.
- Kiedyś jeszcze będziesz musiał za to odpowiadać stary - skwitował, a ja uznałem to za idealny koniec tego tematu.
Na horyzoncie zamajaczyły mi góry, a trochę niżej, cel naszej wycieczki. Artmate też to zauważył i bez mrugnięcia wyciągnął pistolet dla mnie i dla siebie. Zaparkowałem na stacji i wysiedliśmy zgodnie odbezpieczając dwa identyczne srebrzyste pistolety. Pieszczotyliwie, wszycy mówili na nasze broni "bliźniacze". Nic dziwnego - takie same sztylety, noże, scyzoryki, pistolety... Tak już chyba mają bliźnięta z podobnym gustem.
Ruszyliśmy do brudych, szklanych drzwi i staneliśmy naprzeciw nich. Przez szybę było już widać, że coś jest nie tak. Weszliśmy pewnie do środka i jednomyślnie staneliśmy jak wryci.
Na ścianie, na wprost wejścia, czerwoną mazią napisane było tylko kilka słów, które zadziałały na nas jak zaklęcie.
"To wina tego uśmiechniętego wisielca"
Do moich uszu doszedł świszczący oddech Artmate, a sam zagubiony złapałem brata za pegłub ręki. To jakby nieme dodanie odwagi pomogło, bo Artmate przestał tak dziwnie oddychać. Nadal trzymając go w łokciu zbliżyliśmy się do lady, gdzie było więcej tej czerwonej mazi. Tak jak się spodziewałem, była to krew. Kobieta - prawdopodobnie kobieta, bo trudno to było odczytać z tego co z ciała zostało - właścicielka tej stacji leżała na podłodze. To ona musiała dzwonić do nas z informacją, że widuje tego chłopca z listu gończego.
Zacisnąłem usta. Hell Aliquid nie musiał się podpisywać pod swoim dziełem, bym odgadł, że to jego sprawka. Cholerny pomiot piekielny.
- Ile?
- Przypuszczam, że 4 godziny - odparł cicho, choć bez wahania Arti. A więc cztery godziny... Mamy szanse.
- Góry, czy miasteczko?
- Nie ryzykowałby zbliżenia się do ludzi. Z drugiej strony góry są niebezpieczne, a zaczął się niedawno okres lawin - zeznał. Pokiwałem głową. Odwróciłem głowę i rozejrzałem się po półkach.
- Zabrał dużo wody i energetyków. Trochę czekolady, chleba i owoców...
- Czyli wybrał góry - skwitował brat. - Wyjdźmy stąd... - dodał ciszej, błagalnie. Pokiwałem głową i wycofaliśmy się ze sklepu.
Tam puściłem brata, a Arti odetchnął.
- Ma tupet - syknął. - Wiedział, że to nas za nim wyślą...
- Co poradzić, jesteśmy najlepsi - zauważyłem, bez nuty przechwałek. Artmate uśmiechnął się.
- Jest dość przewidywalny w wyborach. Chyba już nie umie się bawić w chowanego - parsknął. Pokiwałem głową ściągajać usta.
- Nie bądź taki pewny siebie bracie. To pewnie jego cel. Chce nas podkusić, a potem zaatakować. On nie będzie próbował nas zgubić, tylko wyeliminować - zauważyłem z powagą. Artmate zaśmiał się na te słowa, choć mi nie było do śmiechu. Mógł rosnąć i dorastać i przystojnieć ile chciał. Mimo 21 lat, był takim samym dzieckiem, jakim był mordując swoich rodziców.
- Jesteśmy najlepsi! A to tylko zagubiony psychopata...!
- Ale najsilniejszy, najbardziej nieodganiony, powalony psychopata na ziemi - przypomniałem. Arti wywrócił oczami, ale przestał się śmiać.
- To co teraz?
- Jak to co? - uśmiechnąłem się ponuro. - Idziemy zapolować…










#Hey hey hey!
Witam Cię przybyszu! Jakiekolwiek pytania nie mają sensu, bo wszystko rozwinie się w ciągu akcji!
Widzimy się niedługo!

#Capricorn

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top