Rozdział pierwszy
- Bez swojej Zjawy nie jesteś już taki kozak, co, Brekker?
Kaz zakaszlał, przyciskając dłoń do boku, i splunął na rozdeptane, upstrzone czerwonymi plamami błoto. Czoło miał uperlone potem, wilgotne kosmyki kleiły się do puchnącej już powieki, ale jego oczy wciąż błyszczały złowrogo, jasne, szeroko otwarte. Może to dlatego mężczyźni, choć było ich pięciu, trzymali się wciąż na bezpieczny dystans, mierząc do niego z rewolwerów.
- I tak udało ci się przetrwać dość długo - ciągnął jeden z nich, ubrany w elegancki surdut, którego przód brudziły bryzgi ciemnej czerwieni - ale twój koniec był tylko kwestią czasu. Poczułeś się zbyt pewnie. Uwierzyłeś, że nikt nie odważy się z tobą zadrzeć.
- Jak widać po raz kolejny nie doceniłem ludzkiej głupoty, Hood.
Mężczyzna odsłonił w uśmiechu złoty ząb. Na cichym podwórzu szczęk odciąganego kurka rozbrzmiał jak wystrzał armatni, dostatecznie głośny, by zagłuszyć skrzypienie drewnianego rusztowania albo stukot obluzowanej dachówki - gdyby w ciemności krył się ktoś, kto nie potrafił poruszać się bezszelestnie. Kaz zerknął ponad jego ramieniem w górę, na mroczne okno ceglanego magazynu. Nozdrza drgnęły mu nieznacznie
- Cięty język to ostatnie, co ci pozostało - odparł Hood. - Szkoda, że nie może ci teraz pomóc.
Kąciki ust Kaza uniosły się w brzydkim uśmiechu
- To nie jedyne ostrze, jakie mam w zanadrzu.
Nie usłyszał nawet świstu, tylko głuchy, chrzęszczący odgłos noży wbijających się w szyje, oczy, piersi. Hood zagulgotał, dławiąc się zalewającą mu gardło krwią. Rozlataną dłonią próbował sięgnąć do wystającej z grdyki rękojeści sztyletu, ale nim zdążył jej dotknąć, oczy uciekły mu w tył czaszki i zwalił się ciężko w upstrzone czerwienią błoto, podobnie jak wszyscy jego pachołkowie.
Zapadła cisza. Ktoś inny mógłby w tym momencie odetchnąć z ulgą, ale wsparty na lasce Kaz wpatrywał się tylko w ciemność, jakby fakt, że o mało nie rozstał się z życiem, nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Jakby miał niezbitą pewność, że ktoś mu pomoże.
Inej zeskoczyła miękko z rusztowania, weszła w krąg mętnego światła sączącego się przez okno sąsiedniego budynku i zsunęła jedwabną maskę pod brodę. Dopiero wtedy odniosła wrażenie, że Kaz wydał jakiś dźwięk - cichy syk nabieranego powietrza, odgłos więznącego w gardle oddechu - ale jego twarz nawet nie drgnęła.
Może tylko jej się wydawało.
- Chciałeś dać się zabić, Kaz? - zapytała, kucając przy zwłokach Hooda.
- Miałem ich w garści. Wylan majstrował przy ich broni, wybuchłaby im w rękach.
Kiwnęła głową bez słowa. Przez ostatnie osiem miesięcy, wypełnionych szumem rozkołysanego morza, smakiem słonego powietrza na języku i szlachtowaniem kolejnych szajek handlarzy ludźmi, wielokrotnie wyobrażała sobie to spotkanie. Czasami jej fantazje były nieśmiałe: obejmowały tylko błysk w jego oczach, dotyk urękawiczonej dłoni na ramieniu, „Witaj z powrotem" wypowiedziane z czającym się w kącikach ust uśmiechem. Kiedy indziej, gdy stawały się absolutnie bezwstydne, niemal czuła silne ramię otaczające ją w pasie, muśnięcie kosmyków na policzku, ciepły szept tuż przy uchu.
Tymczasem teraz, gdy ta chwila wreszcie nadeszła, Kaz stał nieruchomo z raną w boku, krwawiącą wargą i paskudnie podpuchniętym okiem, a ona krążyła wśród leżących w błocie zwłok i wycierała zakrwawione noże o ubrania ofiar. To pasowało do nich bardziej niż rzewne powitania i chwile słodkich uniesień. Tym właśnie byli, nikim więcej, i wiedziała o tym doskonale.
A jednak gorzki smak rozczarowania na języku mówił jej, że mimo wszystko pozwoliła sobie na nadzieję. Niebezpieczną, przyćmiewającą osąd.
Podniosła się, wtykając ostatni sztylet za pas. Coś ścisnęło ją boleśnie w piersi, gdy jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Kaza, ostrym, chłodnym, intensywnym. I za tym tęskniła całymi miesiącami? To było coś, co kazało jej się nie poddawać, gdy miała skrępowane za plecami ręce i zimny nóż na gardle?
Rozchylił usta, oblizał spierzchnięte wargi. Inej wstrzymała oddech.
- W pobliżu musiał kryć się obserwator - powiedział w końcu, odwracając wzrok. - Znajdź go i śledź, doprowadzi cię do ich kryjówki.
Skinęła głową bez słowa i odwróciła się jeszcze zanim dokończył zdanie. Może dlatego nie zauważyła, że zaciśnięta na lasce dłoń Kaza drży.
*
Gdy tylko zatrzasnął drzwi swojego pokoju na ostatnim piętrze Klubu Wron, szarpnięciem otworzył szufladę, chwycił schowaną w niej piersiówkę i pociągnął solidny łyk. Mocny alkohol palił w gardle, ale nie mógł uspokoić skołatanych nerwów. Nic nie mogło.
Nie był przygotowany na jej powrót. Wciąż nie miał pojęcia, jak udało mu się zapanować nad twarzą, gdy uchwycił mignięcie cienia na mrocznym podwórzu, niedostrzegalne dla nikogo poza nim. Wciąż dziwił się, że nie przestał oddychać, kiedy zobaczył ją nagle po długich, zbyt długich miesiącach dojmującej tęsknoty.
Parsknął bez wesołości i upił kolejny łyk. Kaz Brekker tęskniący, żart stulecia. Jesper pękałby ze śmiechu, a Nina poradziła mu wizytę u medyka.
Odetchnął głęboko, przyciskając dłoń do oczu. Był roztrzęsiony, spocony, świat rozmazywał mu się przed oczami. To pewnie od rany, nóż jednego z oprychów Hooda musiał wejść głębiej niż przypuszczał. Powinien ją odkazić.
Zębami ściągnął rękawiczki, niecierpliwymi ruchami rozpiął guziki kamizelki. Wykręcił ręce do tyłu, by ją zdjąć, i syknął z bólu.
- To nie wygląda dobrze.
Odwrócił się raptownie, kamizelka upadła na podłogę z cichym szelestem. Inej stała przy oknie, a spływający po jej ramieniu czarny warkocz lśnił w blasku lampy jak żywy atłas. Kaz zacisnął dłoń na krawędzi drewnianego biurka, zanim jego ręka zdążyła automatycznie wyciągnąć się w jej stronę.
Była piękna. A on ledwo nad sobą panował.
- Co z obserwatorem? - zapytał, starając się zachować obojętny ton. Niemal się skrzywił, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo mu nie wyszło.
Inej się nie skrzywiła, tylko nadal patrzyła na niego ciemnymi oczami, które zdawały się przewiercać go na wskroś, dźgać głębiej niż nóż zbira między żebrami.
- Doprowadził mnie do kryjówki w jednym z baraków w porcie - odparła i spojrzała na jego bok. Na białym materiale koszuli wykwitała coraz większa plama czerwieni. - Będziesz potrzebował pomocy.
Powiedziała to bez przekonania, przygotowana na odmowę. Kaz powinien odmówić.
Nie chciał odmawiać.
Bez słowa zaczął rozpinać koszulę. Whisky nie zdziałała wiele, ale przynajmniej uspokoiła drżenie rąk na tyle, że nie musiał robić z siebie idioty, który nie potrafił nawet poradzić sobie z kilkoma guzikami.
Nie patrz na nią, nakazał sobie twardo, docierając do ostatniego.
Spojrzał. Oczy Inej płonęły w półmroku jak dwa czarne węgle i mógłby przysiąc, że czuje ich żar na spoconej skórze. Wrażenie trwało jednak tylko chwilę, szybko ustępując miejsca zimnemu dreszczowi. Przez uchylone okna wpadało do środka chłodne nocne powietrze, a on był w mokrej, klejącej się do pleców koszuli.
Wilgotnej, zimnej. Jak napuchnięte od wody ciała.
Zacisnął powieki, w ustach poczuł gorycz podchodzącej do gardła żółci. Chciał zerwać z siebie obrzydliwy materiał, ale znów stęknął z bólu, gdy naciągnął zraniony bok.
Inej w dwóch krokach zamknęła dzielący ich dystans, zdecydowana i pewna siebie jak podczas walki. Kaz wstrzymał oddech i odruchowo spiął mięśnie, ale uwolniła go z koszuli tak sprawnie, że nie odnotował nawet muśnięcia palców na swojej nagiej skórze. Jedynym, co poczuł, był jej zapach.
Westchnął cicho z ulgą. A może z żalem.
- Poradzę sobie sam - skłamał.
Nawet z nim nie dyskutowała, tylko sięgnęła po stojącą na komodzie butelkę z antyseptykiem - ostatnimi czasy Kaz korzystał z niego rzadko, ale wolał mieć go na podorędziu - i wyjęła z opakowania wyjałowioną gazę.
- Inej - odezwał się z naciskiem. - Nie potrzebuję twojej pomocy.
- Nie bądź uparty.
- To nie upór. - Zacisnął zęby, powstrzymując słowa, które próbowały wyrwać mu się z ust, ale Inej zasługiwała naprawdę. - To strach.
Zamarła na moment, po czym spojrzała na niego zdumionymi, szeroko otwartymi oczyma. Nagle poczuł się niekomfortowo, stojąc przed nią półnagi, zakrwawiony, z klejącymi się do spoconego czoła włosami.
- Ja też się boję, Kaz - powiedziała, podchodząc bliżej. Całym wysiłkiem woli powstrzymał się, by przed nią nie uciec. - Boję się, że to, co spotkało mnie w Menażerii, wróci po mnie, jeżeli nie będę mieć się na baczności. Boję się, że wystarczy jeden fałszywy ruch, a znowu rozpadnę się na kawałki. Boję się, że nigdy tak naprawdę nie znajdę w sobie dość odwagi. - Przygryzła wargę, obracając gazę w palcach. - Ale czy strach kiedykolwiek nas powstrzymał?
- A czy kiedykolwiek stawka była tak wysoka?
- Pomyśl, co możesz mieć, jeśli zaryzykujesz.
Pomyślał, nie po raz pierwszy zresztą, ale nigdy dotąd ta myśl nie była tak realna. Nigdy wcześniej nie podsycały jej ciemne, pałające w półmroku oczy Inej, jej wzrok zsuwający się niżej, na jego nagi tors, palce zaciskające się bezwiednie na gazie. Ruch grdyki, gdy przełykała ślinę.
Pragnienie w jej spojrzeniu, gdy znów podniosła głowę - tak gorące, że o mało nie zwaliło go z nóg.
Chciał jej. Chciał, żeby ona chciała jego. Nie miał siły dłużej temu zaprzeczać.
Naprężył mięśnie, jakby szykował się na przyjęcie ciosu, i uniósł lekko lewą rękę, tę nad zranionym bokiem. Inej nasączyła gazę środkiem odkażającym i ostrożnie przyłożyła ją do rany. Piekący ból nie wywarł na Kazie najmniejszego wrażenia - wstrzymał oddech dopiero, gdy Inej zrobiła taki ruch, jakby wolną dłoń chciała oprzeć na jego brzuchu, ale zreflektowała się w pół gestu i cofnęła rękę. Nieistotne. Jego tętno i tak zdążyło rozszaleć się do granic wytrzymałości.
- Rana nie jest tak duża, jak się obawiałam - stwierdziła, oglądając jego bok z tak bliska, że poczuł na skórze muśnięcie ciepłego oddechu. - Obejdzie się bez szwów.
W odpowiedzi tylko kiwnął głową. Nie ufał własnemu głosowi - nie teraz, gdy patrzył, jak Inej rozwija czysty bandaż. Nie teraz, gdy próbował przygotować się na to, co zaraz miało nastąpić.
Przysunęła się bliżej, tak, że jej stopa znalazła się pomiędzy nogami Kaza, a potem chwyciła bandaż za jego plecami. Wstrzymał oddech, gdy poczuł muśnięcie jej warkocza na brzuchu.
To było tak, jakby go obejmowała, nie dotykając jednocześnie. Mimowolnie przymknął powieki, skupił się na jej zapachu, czystym, świeżym. Jedyny uścisk, na jaki mógł sobie pozwolić.
Nigdy dotąd nie pragnął być normalny tak bardzo jak w tej chwili. Móc zamknąć ją w ramionach, przycisnąć do siebie, zanurzyć twarz w jej włosach. Nie myśleć o tym, że celowo stara się go nie dotykać, zakładając kolejne warstwy opatrunku, że przyciska go dwoma palcami w taki sposób, by nie miały kontaktu z niczym poza bandażem.
To było nieznośne, tak bardzo nieznośne, że nie mógł dłużej wytrzymać.
Ze wstrzymanym oddechem poruszył się nieznacznie, w taki sposób, że jego łopatka zetknęła się na moment z dłonią Inej trzymającą bandaż za jego plecami. Była ciepła. Sucha. Żywa.
Inej drgnęła, ale nie podniosła wzroku znad opatrunku. Zabezpieczyła bandaż z precyzją osoby, która robiła to zbyt wiele razy w swoim krótkim życiu, a potem głośno nabrała powietrza i powoli, bardzo powoli zsunęła dłoń na bok Kaza.
Wzdrygnął się z obrzydzenia, kiedy cuchnąca, lodowata woda obmyła mu stopy.
Ona jest żywa, powtarzał w myślach, koncentrując się na ciepłym dotyku - najpierw samych opuszków, potem całej dłoni. Żywa. Zdrowa. Gorąca.
Woda podnosiła się w zastraszającym tempie, powyżej kolan, pasa, klatki piersiowej. Kiedy sięgnęła szyi, w panicznym odruchu odchylił głowę do tyłu, żeby nie zalała mu ust.
Dotyk przestał być ciepły, stał się oślizgły, wstrętny, chorobliwy. Jak poznaczone wrzodami, napuchnięte ciało, które mogło pęknąć pod najlżejszym naciskiem. Zadygotał, kiedy słona kropla potu spłynęła mu po wargach.
- Kaz? - zagadnęła Inej. Jej głos był kojący i miękki, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać lawinę przyprawiających o mdłości obrazów. Nigdy nie wystarczało. Dlaczego łudził się, że tym razem będzie inaczej?
Odsunął się od dłoni Inej, z trudem utrzymując równowagę, i wyminął ją. Chwycił wiszącą na oparciu krzesła czystą koszulę i wciągnął ją na grzbiet, z dziwną ulgą rejestrując ból zranionego boku. Ból był dobry, znajomy. Pozwalał skupić się na czymś innym niż wrażenie, że leży pogrzebany pod dziesiątkami gnijących ciał. Gorączkowymi ruchami naciągnął rękawiczki, choć ręce trzęsły mu się tak bardzo, że wsunięcie palców w odpowiednie otwory graniczyło z cudem.
- Nie umiem pozbyć się pancerza - wydyszał nagle, zupełnie jakby wracał do rozmowy przerwanej przed chwilą, nie przed ośmioma długimi miesiącami. - Przy innych ludziach jest twardy jak stal, ale przy tobie zamienia się w zbroję ze szkła. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, żeby roztrzaskać go na kawałki, a wtedy pokaleczy nas oboje.
Wiedział, że jest dramatyczny, patetyczny i prawdopodobnie żałosny, że każdy gangster w Ketterdamie, który usłyszałby te słowa z ust Brudnorękiego, poskładałby się ze śmiechu.
Inej się nie śmiała.
- W takim razie będę ostrożna - powiedziała z powagą. - Nie musimy się spieszyć, Kaz.
- Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, chciałaś mnie albo bez pancerza, albo wcale - przypomniał kwaśno.
Spuściła wzrok na obracaną w palcach szklaną buteleczkę.
- Osiem miesięcy to dużo czasu, żeby przemyśleć pewne sprawy. Zastanowić się, czego chcesz. Może ty też powinieneś.
- Wiem, czego chcę, Inej. Ale... - urwał bezradnie, patrząc w jej wielkie, łagodne oczy.
Nie mógł zrozumieć, jakim cudem jej cierpliwość jeszcze się nie wyczerpała. Jak to możliwe, że jeszcze nie miał jednego z jej noży w brzuchu? Jakim cudem na tych pięknych, kształtnych wargach, których widok doprowadzał go do szaleństwa, błąkało się teraz coś, co niebezpiecznie przypominało uśmiech?
- Czy Kaz Brekker kiedykolwiek nie dostał tego, na czym mu zależało? - zapytała.
Tak, Inej. Więcej razy niż jestem w stanie zliczyć.
- Byłaś jedną z tych, którzy nauczyli mnie, że nie zawsze to możliwe - odpowiedział cicho, a potem odwrócił się do okna i zacisnął palce na oparciu krzesła tak mocno, że skórzane rękawice zatrzeszczały.
Na chwilę zapadła cisza.
Inej potrafiła zniknąć bezszelestnie, ale tym razem słyszał każdy jej krok, kiedy wychodziła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top