1.
Jestem piękna.
Mam usta czerwone jak rumiane jabłko.
Policzki różowe, jakby od mrozu.
Oczy brązowe jak dębowa kora.
Suknię błękitną
Czystą jak woda w strumieniu.
Włosy czarne jak grudniowa noc.
Skórę... jak porcelana.
Serce martwe jak cisza.
Nieruchome.
I tylko mały płomień życia
Rozpaczliwe uderza w ściany od środka.
Widziałam swoje oczy w zwierciadle bogato zdobionej toaletki. Były błyszczące, otulone pióropuszem równych, ciemnych rzęs.
Idealne.
Gdyby tylko nie były puste, wyrażałyby melancholię.
Gdyby tylko nie były ze szkła, wyrażałyby tęsknotę.
Bo właśnie te dwa, delikatne uczucia wbiły się w moją zmęczoną duszę, tak jak małe szpony wróbla wbijają się w gałąź.
Czekałam samotnie już kolejną godzinę.
Siedziałam w niewygodnym fotelu i nie ruszałam się. Nie ruszałam ręką, nie ruszałam dłonią... I tylko jasnoniebieska suknia płynęła po moich wyprostowanych nogach jak rzeka, spadając za białymi butami niczym wodospad.
Czas dłużył mi się niemiłosiernie. Policzyłam wszystkie łacińskie litery na sklepieniu, przyglądałam się kurzowi snującemu się leniwie w powietrzu, oglądałam lot muchy bzyczącej na ścianie...
Znudziło mnie już obserwowanie świata.
Nawet teraz, po śmierci, bardzo mnie rozczarował.
Każdy dzień był identyczny. Szare niebo goniło leniwie miękkie obłoki. Ptaki wyśpiewywały ostatnie, nieudane koncerty przed jesienną podróżą. Mętne źdźbła trawy tańczyły monotonnie do muzyki znudzonego wiatru.
Świat był szary. A może nie...?
Może to moja wina. Może szklane oczy nie rozróżniają kolorów.
Gdy były jeszcze żywe i zielone, widziały ich tysiące.
Dopiero teraz miałam czas, by móc zdjąć z nieba tęczę i odkryć schowany za nią deszcz. Każdy wie, że on się tam znajduje, ale człowiek na co dzień stara się zapomnieć o jego istnieniu, więc widzą go tylko naprawdę smutni ludzie. Ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia, więc nie patrzą przez woal iluzji.
Mówiłam o całej ludzkości w trzeciej osobie, bo chyba przestałam się do niej zaliczać. Do człowieka podobna byłam tylko duszą. Więzy porcelany wydawały się silniejsze od metalowych łańcuchów.
Domek dla lalek, w którym mieszkałam od początku wieczności, był idealną miniaturową kopią sierocińca Chatréville. Został zrobiony z wielką precyzją — każdy pokój wyglądał tak, jak jego większy odpowiednik. Wszystko było identyczne, co do milimetra. Krzesła w jadalni miały takie same obicia, zasłony w oknach były nadgryzione przez mole w tych samych miejscach...
Ale od początku.
Gdy tu trafiłam — do sierocińca, nie do domku — miałam dziesięć lat. Matka zmarła przy porodzie, ojciec utonął na bagnach w czasie konnej przejażdżki... nie miałam już nikogo, zostałam sama.
Powitała mnie pani Montgomery — starsza kobieta o twarzy pokrytej zmarszczkami i zimnych oczach rzucających podejrzliwe spojrzenia. Szaro-białe pasma włosów, które wymknęły się zza kapelusza, przypominały wijące się węże.
Od razu wiedziałam, że lepiej nie wchodzić jej w drogę.
Poznałam inne dzieci — było ich jedenaścioro, sześć chłopców i pięć dziewczynek — które oprowadziły mnie po rezydencji.
Zobaczyłam niezbyt przytulną jadalnię, zimny pokój dzienny, sypialnie dziewcząt i chłopców, a także bawialnię, w której stał wspaniały domek dla lalek sięgający mojego czoła.
Misterna replika od lat niezmiennie stała w tym pokoju, który, jak inne pomieszczenia w domu porzuconych dzieci, był okazały, ale zimny i nieprzyjazny. Pokryty wyblakłymi biblijnymi malowidłami sufit wznosił się wysoko, wysoko w górze, jakby widoczny na nim Chrystus faktycznie chciał wstąpić do nieba. W rogu stała toaletka i fotel, a za nim wisiał ponury gobelin.
Lalki siedziały na krzesłach, stołkach lub na podłodze, na różnych piętrach domku.
Wokół porozrzucane były rozmaite zabawki: klocki, drewniane konie, ołowiane
żołnierzyki, pozytywki...
Były też drzwi.
Drzwi donikąd.
Wielkie, niepokojące podwoje otoczone metalową siecią zdobień przypominających diabelskie rogi. Z obu skrzydeł sterczały kołatki w kształcie krowich głów. Swoją czernią zdawały się pochłaniać wpadające przez duże okno światło.
Gdy zapytałam jednego z chłopców, co jest za nimi, niespodziewanie spłoszył się i tylko wzruszył ramionami.
Violet, rudowłosa sierota w moim wieku, powiedziała szeptem, że pani Montgomery zabrania zbliżania się do nich na bliżej niż dwa metry pod groźbą wyrzucenia na ulicę.
Na początku byłam zaskoczona, ale po kilku tygodniach przestało mnie to dziwić, bo nasza dyrektorka zakazywała naprawdę wielu rzeczy — gwizdania, biegania, śmiechu, bezczynnego stania na korytarzach, rozmów poza pokojami...
Bardziej wystraszyło mnie to, że tego jednego zakazu przestrzegały wszystkie dzieci, bez wyjątku. Moi nowi przyjaciele często łamali ustalone zasady: zakradali się do spiżarni, nie przestrzegali ciszy nocnej, czym doprowadzali panią Montgomery do szału, gonili się korytarzami zamiast siedzieć przy książkach...
Ale do drzwi nie podchodził nikt.
Po części to rozumiałam — było w nich coś odpychającego. Każdego, kto na nie spojrzał, ogarniał dziwny smutek.
Były zawsze zamknięte. Od samego początku. Mogłoby się wydawać, że takie po prostu ich przeznaczenie. Że w czasie budowania dostrzeżono wiszące w powietrzu wrota, których nie udało się otworzyć, więc rezydencja stanęła wokół nich. Słyszałam nawet plotki potwierdzające tę teorię, ale w nie nie wierzyłam.
Do dziś starałam się omijać drzwi wzrokiem, choć były prawie naprzeciwko mnie, po lewej stronie od wejścia.
Bałam się ich, napawały mnie przerażeniem, a nie mogłam samodzielnie obrócić głowy.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze kiedyś zauważy, że nie było ich w moim domku?
Dokładnie tak.
Pewnego zimowego popołudnia bawiłam się lalkami razem z Violet, która została moją serdeczną przyjaciółką. W pewnym momencie wpadłam na pomysł — niech mnie Bóg przeklnie — by znaleźć mały odpowiednik nieszczęsnych drzwi, które znajdowały się za naszymi plecami, i spróbować je otworzyć. Zawsze byłam uparta i ciekawska. Violet to naprawdę przesądna i bojaźliwa dziewczyna, ale nalegałam tak długo, że w końcu się zgodziła.
Spojrzałyśmy na zmniejszoną wersję bawialni. Duży kominek używany tylko w największe mrozy... mała toaletka... fotel, w którym siedziała ciemnowłosa lalka — moje obecne więzienie...
Ani śladu.
W miejscu, gdzie powinny znajdować się trzymetrowe wrota, była gładka ściana.
Przecież domek miał być idealnym odwzorowaniem! Zgadzało się nawet ułożenie płytek i plamy po przeciekach na suficie, niemożliwym byłoby pominięcie tak ogromnych drzwi...!
Violet wystraszyła się i powiedziała, że mam dać sobie spokój. Już nigdy nie chciała bawić się ze mną lalkami.
Było mi przykro, bo straciłam przyjaciółkę, ale mój głupi duch poszukiwacza przygód wygrał ze wszelkimi troskami.
Następnego dnia przy śniadaniu zapytałam o tę niezgodność. Wszyscy ucichli i spojrzeli na mnie ze strachem, jakbym powiedziała coś niewybaczalnego.
Pani Montgomery podniosła się, patrząc na mnie ze złością. Nakazała mi to, co Violet, tylko tysiąc razy chłodniej: że mam nie wtykać nosa w nieswoje sprawy.
Od tego wydarzenia minęły trzy lata.
Straciłam ponad trzydzieści miesięcy na bezowocne poszukiwanie sposobu otwarcia drzwi.
Pewnego dnia, latem, gdy wszyscy pojechali nad morze, by spędzić dzień na plaży, powiedziałam, że źle się czuję i zostałam sama. Zupełnie sama, bo nigdy nie widziałam w Chatréville służącej czy kucharki — dyrektorka najwyraźniej robiła wszystko bez niczyjej pomocy. Wtedy nie zastanawiałam się jeszcze, jak kobieta w jej wieku może samotnie gotować dla dwanaściorga dzieci i sprzątać w tak wielu pokojach.
Wymknęłam się z łóżka i weszłam do bawialni.
Wtedy po raz pierwszy dotknęłam tajemniczych wrót. Poczułam chłód, choć promienie gorącego słońca powinny je nagrzać. Oprócz smutku nawiedził mnie lekki ból głowy. Zauważyłam, że w malowanym drewnie nie ma żadnego prześwitu, nawet dziurki od klucza. Przyłożyłam ucho do prawego skrzydła.
Zamarłam.
Wyraźnie słyszałam ludzkie szepty.
Nie łączyły się w rozmowy, każdy zdawał się przemawiać w innym, niezrozumiałym języku.
Ich głosy były rozpaczliwe jak wołanie o pomoc.
Uciekłam stamtąd, gdy tylko odzyskałam władzę nad kończynami.
Potrzebowałam wielu miesięcy, by znów zbliżyć się do drzwi.
Nazwijcie mnie wariatką, sama też się nią teraz nazywałam, ale ciekawość zwyciężyła nad strachem.
Przeklęta ciekawość.
Najpopularniejszy z grzechów. Pierwszy stopień do piekła, na który każdy chętnie wchodzi, często nie zdając sobie sprawy z popełnianego błędu. Może się wydawać, że to coś naturalnego, niewinnego... kolejna z ludzkich cech. Jednak gdy pragnienie jest za silne, przejmuje ona kontrolę nad grzesznikiem, który wpuścił ją do swojego umysłu. Chce więcej. Pożera wszystkie inne myśli.
W ten sposób opętała i mnie.
Boże, gdybym tylko dała sobie wtedy spokój!
Gdybym tylko wtedy zaprzestała, może nie tkwiłabym teraz w porcelanowych kajdanach lalki, stalowych więzach pokuty za dziecięcą ciekawość.
Ale ja byłam uparta. Przyrzekłam sobie, że otworzę te drzwi, choćby nie wiem co.
I, no cóż...
Udało się.
Był środek jesieni, tak jak teraz. Idąc na zajęcia francuskiego z panią Montgomery, naszą jedyną nauczycielką, skłamałam, że zapomniałam atramentu.
Wróciłam na czwarte piętro tylko po to, by wspiąć się jeszcze wyżej, do bawialni.
To była intuicja.
Gdy tylko przekroczyłam próg wysokiego pomieszczenia, coś we mnie umarło.
Strach.
I nie chodziło o to, że się nie bałam. Ja w ogóle nie znałam tego uczucia, jakby nigdy nie istniało. Mój mózg je odrzucił.
Drzwi były uchylone.
Pamiętałam tylko, że do nich podeszłam i pociągnęłam za krowie kołatki, a gdy następnym razem otworzyłam oczy, byłam lalką.
Byłam lalką, a drzwi stały zamknięte, jak gdyby nic nigdy nie naruszyło tego stanu. Nie wiem, co za nimi zobaczyłam.
W tamtej chwili widziałam tylko swoje martwe ciało, które leżało nieruchomo przed Wrotami Śmierci.
I krzyczałam, błagałam o pomoc, z całych sił szamotałam się wewnątrz porcelanowej piękności... która nawet nie mrugnęła szklanymi oczami.
***
Minęły kolejne dwie godziny.
Przez ten cały czas czekałam na Victoire — ośmioletnią dziewczynkę, która od ponad dwóch lat umilała mi to, co z życia pozostało. Dbała o mnie, przebierała w najpiękniejsze suknie, układała włosy, czyściła buciki. Razem z przyjaciółką Marjorie wymyślały najciekawsze zabawy, w których zawsze byłam główną bohaterką.
Pokochałam tę sierotę jak siostrę. Gdy Marge była chora i leżała w łóżku, Vic rozmawiała ze mną tak czule, jakby wiedziała, że jej słucham. Opowiadała mi o rodzicach, których tak bardzo chciałaby poznać, choć oddali ją od razu po urodzeniu, o krajach, które marzyła by zwiedzić i zwierzętach, które chętnie by zobaczyła. Chciała zostać podróżnikiem i dowieść, że satyry i ogromne motyle naprawdę istnieją. A na starość przygarnęłaby wszystkie bezpańskie zwierzęta świata, by nie przeżywały dłużej tego, co ona musiała znieść w dzieciństwie. Porzucenia.
To były piękne marzenia.
Była taka dobra, choć doświadczyła tak wiele zła. To jest właśnie najtrudniejsza ze sztuk — pozostać białym, gdy wszystko wokół jest czarne.
Tylko chwile spędzone z tą małą, wspaniałą duszyczką sprawiały, że nie skreśliłam jeszcze całego swojego życia. Warto było czekać kilkanaście godzin, by znów zobaczyć Victoire i dowiedzieć się, jaką zabawę na dziś przygotowała.
Minęło następne pół godziny, ale ten czas był niczym wobec całej wieczności, którą miałam przed sobą.
Usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu.
Zegar znajdował się za moimi plecami, a sama nie mogłam się przecież odwrócić, więc nie sposób było go dostrzec, ale miałam wrażenie, że... że coś jest nie tak.
Za wcześnie na porę zabawy.
Białe drzwi jęknęły cicho i otworzyły się.
W progu stanęła blada, drobna dziewczynka o mysich włosach splecionych warkoczyki i małym zadartym nosie pokrytym piegami.
Ubrana była w mundurek Chatréville — czarną sukienkę sięgającą łydek, otoczoną białym haftem przy kołnierzu.
To ona. Victoire.
Wodniste niebieskie oczy były dziwnie rozmyte, rozmarzone bardziej niż zwykle.
Nie wiedziałam, co tu robiła w czasie zajęć popołudniowych. Przecież chyba nie uciekła? Największym przewinieniem, do jakiego mi się przyznała, było nocne czytanie wypożyczonej z biblioteki książki o zwierzętach.
Dziewczynka rozejrzała się po pokoju sennym wzrokiem. Chyba nie przyszła się bawić...
Nagle usłyszałam ciche skrzypnięcie.
Zobaczyłam, jak czarne wrota rozwarły się lekko bez niczyjej pomocy.
Z przerażenia krzyknęłam, ale dźwięk odbił się echem wewnątrz porcelany.
W jednej chwili zrozumiałam scenę, która właśnie rozgrywała się przed moimi oczami.
Drzwi chcą zabić Victoire.
Wrzasnęłam ponownie, wołając ją i zaczęłam uderzać w mury swojego więzienia z całą życiową energią, jaka mi jeszcze pozostała.
— Vic! Victoire! — Zdzierałam gardło, ale szkarłatne usta z uporem pozostawały zamknięte.
Dziewczynka była jak w transie. Nawet na mnie nie spojrzała, gdy stanęła przed drzwiami.
— Nie rób tego! Victoire!
Gdyby piękno niewoli nie było okrutne, spływałoby łzami.
Sięgnęła do kołatek w kształcie krowich łbów.
Nie mogłam jej stracić! Mój świat nie mógł zostać pozbawiony całego piękna, jakie w nim pozostało. Bez niego... bez niego byłabym tylko ślicznym kawałkiem porcelany, pustą skorupą cieszącą oko.
A nie mieć niczego prócz urody, to być najbiedniejszym na świecie.
— Nie! — krzyknęłam. — Victoire!
Chciała w pełni otworzyć drzwi.
Muszę coś zrobić, przemknęło mi przez głowę. Muszę coś...
Zamknęłam oczy, a płomień życia uderzył w porcelanę na wysokości serca z całą wiarą i mocą.
Zachwiałam się. Gładkie plecy odsuwały się od oparcia fotela, spod stóp zniknęła podłoga. Ziemia zbliżała się przerażająco szybko. W ostatnich chwilach modliłam się tylko, żeby to wystarczyło.
Rozległ się brzdęk pękniętej porcelany.
Białe szczątki w niebieskiej sukni leżały na podłodze.
Wyleciał z nich błękitno-biały płomyk.
Zaczął unosić się w kierunku Pana namalowanego na sklepieniu.
Więzy zerwały się.
Byłam wolna. Naprawdę wolna!
Po tym wszystkim, po całych latach cierpienia...
Wolność.
Przyćmiłam swą radość, by spojrzeć na Victoire.
Poczułam, jakby ktoś wbił mi ostry nóż w serce, choć nadal wzlatywałam ku górze.
Ciało kruche jak porcelana leżało przed zamkniętymi czarnymi drzwiami.
Spóźniłam się.
Tuż przed uniesieniem się na wielką wysokość, zobaczyłam maleńki ruch w domku.
Lalka, która siedziała obok mojego fotela, patrzyła w nicość niebieskimi oczami ze szkła, choć mogłabym przysiąc, że jeszcze chwilę temu były orzechowe.
Mrugnęła.
— Victoire.
W chwili, gdy wyszeptałam imię mojej ostatniej przyjaciółki, drzwi bawialni otworzyły się.
Stała w nich pani Montgomery.
Kompletnie zignorowała maleńkie ciało leżące u czarnych wrót.
Podeszła do domku, przyglądając się śnieżnym okruchom, na które się rozpadłam.
Chwyciła niebieskooką lalkę.
Victoire. Dziewczynka, która nie spełniła marzeń.
Ostatnim, co zobaczyłam, była starsza kobieta opuszczająca pokój z zamkniętą duszą w dłoniach.
A potem wszystko stało się białe.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top