#9

Co niezbyt zaskakujące, droga ciągnęła się w nieskończoność. Jednostajny krajobraz przewijał się przed oczami na tyle żmudnie, że Izefil zdążył zacząć żałować swojej decyzji. Determinacja minęła, on sam nieco ochłonął i nie czuł potrzeby zmieniania czegokolwiek. Przecież ta zmora nie wracała. Na razie. Izefil nie widział jej od rana i fakt ten przyprawiał go o znakomite samopoczucie. Zjawa zdawała się zadowalać wystarczająco biegiem wydarzeń. To cieszyło Izefila.

Mniej podobało mu się, że Anisel wciąż milczał. Ilekroć tylko nabierał powietrza do wyrzucenia z siebie kolejnej porcji słów, ten karcił go spojrzeniem zza ramienia i zaczynał ewidentnie ignorować. Izefil jednak nie należał do osób, które potrafiłyby zamknąć jadaczkę na chociaż połowę tak wlekącej się podróży. Lub na pięć minut. Dlatego też biedny Anisel zmuszony był wysłuchać całej historii jego życia (czyli tej nudniejszej części, od czasu poznania Karwidii), a potem monologu o dobrym sercu Rozalii. W jednym momencie na pewno pomyślał, jak natręt zareagowałby, gdyby odparł, że w dupie ma jej serce, ale najwidoczniej zrezygnował. Istniała możliwość, że z Izefilową bystrością on weźmie tę odzywkę na poważnie i zacznie wiercić się jakby jego dupę dorwało stado owsików. Bez wątpienia komicznie by to wyglądało. Najpierw koń zwariowałby i zrzucił jeźdźca, jeszcze zwiałby w krzaki bez śladu, a sprzedawca z targu i idiota pozostaliby w ciemnym lesie sam na sam z ciągłą gadaniną. Mimo wszystko wizja zdezorientowanego Izefila wydała się dosyć przyjemna. 

Anisel uśmiechnął się pod nosem.

– To tutaj – oznajmił, zatrzymując klacz przed dobrze znanym domem. Ach, stęsknił się już za swym wynajętym w gospodzie mieszkankiem.

– Dziękuję. Dziękuję bardzo – powtórzył kilka razy Izefil i stoczył się na ziemię.

Kasztanka prychnęła i trąciła kopytem większy kamień. Niewykluczone, że jej koniec jazdy też przyniósł ulgę. 

Anisel wyrozumiale poklepał ją po szyi. 

– Jesteś, gdzie chciałeś. Co teraz? Idź gdzieś – zamruczał zaraz do Izefila, czując się zobowiązanym w końcu odezwać. Gestem pokazał mu ogrom miasteczka. – Obrzeża? – zaproponował, widząc skołowanie Izefila.

– Obrzeża... – wypowiedział niczym zaklęcie i ścisnął pięść, oglądając się wciąż na boki.

Zarośnięta droga zakręcała między domkami i kryła się w drzewach, by zniknąć przed oczami na dobre w nikłym świetle niskiego słońca. Tak, pora była niewczesna, jednak Izefil wciąż miał coś do zrobienia. Dziewczyna. Ona gdzieś tu była, wzywała go! Ale... co teraz?

*

Teraz... 

Nagle Izefil zdał sobie sprawę, że chodząc bez pomysłu, znalazł się na skraju zabudowań. Wiatr zawiał głośniej. Obcy w mieścinie postanowił powłóczyć się tak trochę, nie wiedząc, gdzie się odnaleźć. Od lewa na prawo. Od prawa na lewo. Aniselowi lepiej nie zawracać głowy, mówił, że jest zajęty. Trzeba coś wymyślić. Lecz co? Jak? Dlaczego? Na jakiego grzyba było mu opuszczać Karwidię?!

Tak oto, narzekając na samego siebie, Izefil krążył na uboczach. I robiłby to pewnie dłuższy czas, gdyby nie dwójka młodych ludzi...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top