#6
Od incydentu w karczmie minęły cztery dni. Cztery specyficzne, lecz monotonne dni, pełne nadmiernej ostrożności. Odkąd tylko Izefil podniósł się na nogi, a zrobił to jeszcze tego samego wieczoru po znokautowaniu przez tłusty talerz, tak czwartego dnia Karwidia wciąż obskakiwała go zatroskana jak kwoka o jajko. To przyniosła szklankę wody, to powiedziała coś miłego, innym razem nawet powstrzymała się od złośliwych uwag, co było w jej wykonaniu nie lada wyczynem. Wcześniej potrafiła ukazywać bezczelnie znudzenie partnerem całe godziny, lecz teraz nie opuszczała go na krok, w miarę możliwości obserwując bacznie każdy jego ruch. Izefilowi, choć z początku podejrzliwemu, podobało się to. Nareszcie, a właściwie pierwszy raz, sam mógł decydować o tym, w którym kącie w pokoju mają leżeć jego łachy i w co Karwidia powinna się ubrać, podczas gdy ta działała zwykle na przekór jego słowom.
Rozalia cieszyła się z miłej odmiany, Olgierd przyglądał się zjawisku z przymrużeniem oka, nie komentując go jednak ani słowem, Anisel zaś zniknął gdzieś w tłumie ludzi i nie pojawił się już w pobliżu z chociażby drobnymi przeprosinami. W zasadzie nie były one nikomu do szczęścia potrzebne, a towarzystwo zdało się powoli zapominać o nieprzyjemnym zajściu.
Jedynym, czego nie dało się usunąć z życia, okazywały się nawracające o podobnych porach silne bóle głowy Izefila i barwnie zapamiętywane przez niego omamy. Młodzieniec nie opowiadał nikomu, nawet Karwidii, ich niezrozumiałej treści w nadziei, że znikną w swoim czasie, gdy sina rana na czole całkiem zniknie, ale jego myśli były złudne. Nic nie mijało, przeciwnie, postać czarnej nimfy nawiedzała umysł coraz częściej. Raz dopadła go w wychodku wczesnym popołudniem, chwilę po przebudzeniu w środę również.
Teraz nadszedł piątek i Izefil, nauczony już sprytnie łgać na temat swych dolegliwości, śmiało mógłby niejedną historię opowiedzieć o tym, co zobaczył w wizjach. Dowiedział się już, że zmora jest wizualizacją osoby, która niegdyś pojawiła się w jego życiu, że, możliwe, narzeczoną lub kimś podobnie bliskim. Kazała przypominać mu sobie wspólne posiłki, noce i niewinne buziaczki. Problem polegał na tym, że Izefil nie pamiętał niczego. Nawet jej imienia. Dlaczego? Wydawało mu się, że pamięć nigdy nie płatała mu psikusów, docierało jednak do niego, jak bardzo się mylił. Ta dziewczyna o czarnych włosach bez cienia wątpliwości istniała. Wiedziała o nim więcej, niż sam powiedział kiedykolwiek komukolwiek (poza Karwidią), znała wszystkie jego najgłupsze dziecięce zwyczaje, takie jak wypisywanie zawsze po kryjomu w świeżym śniegu dwóch pierwszych liter swojego imienia czy wystawianie czasem języka lustrzanym powierzchniom, by zobaczyć, jak wyglądałby, gdyby obrażał się w taki sposób, jak niektóre dziewczęta. Tak, nadal to robił...
Izefila przerażała i przytłaczała ta rozległa wiedza, dlatego czuł, że nie może nikomu wyjawić treści swoich przewidzeń. Zwłaszcza Karwidii.
Dziewczyna więc nie miała pojęcia, że paranormalne dolegliwości w ogóle nawracają. Jej współlokator mógł odetchnąć z ulgą na ten fakt, ale nie potrafił stwierdzić, jak długo uda mu się ukrywać swój stan. Potrzebował odkryć przed kimś prawdę i poradzić się. Nie podejrzewał, że ratunek nadejdzie z najmniej spodziewanego kierunku.
Ze strony... Anisela.
– Przeproś ją ode mnie – mruknął sprzedawca figurek z targu, kiedy Izefil zyskał parę minut samotności niedaleko gospody, mówiąc, że idzie poszukać Rozalii. Czyli na bezcelowy spacer.
Spróchniała deska, służąca za ławkę, zaskrzypiała pod ciężarem drugiej osoby.
– Słucham? – Izefil zamrugał parokrotnie, migając zielono.
– Nie sądziłem, że będzie tak uparta. – Tu westchnął. Nie sądził, że będzie zmuszony ją i ten upór zobaczyć... – I że aż tak zdoła mnie zezłościć. Grunt, że nie ona ucierpiała.
Rozmówca wpatrzył się przed siebie jak wspominający odległe dzieje starzec, nałożywszy na twarz swój niewesoły uśmiech. Izefil nie był zupełnie pewny co, lecz coś na pewno go w nim bardzo intrygowało.
Autentyczność...?
Siedzieli bezdźwięcznie w bezruchu kilka sekund. Któryś z nich wyraźnie czegoś oczekiwał. Słońce prażyło w plecy, a usta Izefila poruszały się chronicznie, jednak musiało minąć trochę czasu, nim udało mu się wysłowić.
– Jestem Izefil – wypalił w końcu, wyciągając do rówieśnika dłoń.
– Wiem. Anisel – przedstawił się również i jedynie skinął krótko głową, pesząc nieco Izefila. – W porządku?
– A jak wyglądam? – zatoczył palcem kółko wokół twarzy z pokaźnym rdzawym siniakiem na czole.
– Jak – zastanowił się z pomrukiem – nabrzmiały, dawno nie opróżniany pęcherz.
– To... dość ciekawe porównanie – przyznał Izefil.
– Oraz trafne. Może nie powinienem się wtrącać, lecz widzę twoje rozterki. Chcesz – wzruszył ramionami w poszukiwaniu odpowiednich słów – o tym porozmawiać?
Cóż... Nigdy nie wychodziło mu udawanie miłego.
– Nie – zaśmiał się nerwowo. – Skąd ta propozycja? Naprawdę nie trzeba.
– Nie? Twój wzrok mówi coś innego. Chodzi o twoją sarenkę?
– Nie do końca. – Młodzieniec przegryzł wargę i opuścił zdradzające go oczy. Nie znał Anisela prawie w ogóle, ale w pewien nieokreślony sposób już zdążył mu zaufać. Mimo złudnego wyglądu kobieciarza, urzekła go jego szczerość. Czy otwarcie się przed nim będzie czymś złym...? – Od tygodnia lub niemalże dwóch dokucza mi pewna kłopotliwa sprawa...
Tak oto rozpoczęła się poufna rozmowa oraz bliższa znajomość tej dwójki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top