#57
Młodzieniec siedział w trawie wpatrzony zaszytym mgłą wzrokiem w dół. Może i umierał. Obok niego spoczywało ciało młodego mężczyzny, pod którego podbrzuszem utworzyła się mała, połyskująca w blasku księżyca czerwienią, kałuża. Obie sylwetki były smolisto czarne w obliczu nocy.
Trwająca niepokojąco długo scena wyglądała z odpowiedniej odległości niczym obraz, dający się śmiało zatytułować słowami „Pogrążony w żałobie".
*
Dwie sylwetki minęły kolejną, znajomą już dzielnicę domków, których okienne światła powygasały jakiś czas temu. Ziewając naprzemiennie, oglądały podziurawioną czarną nicość w górze, czasem zerkały gdzieś w nieznaną dal wokół siebie.
– Ej – odezwał się jeden z chłopaków w pewnej chwili – pamiętasz, kiedy zdarzało nam się w takie noce jak ta spać na drzewach?
Adresat tych słów uśmiechnął się na wspomnienie.
– Czy coś sugerujesz? Zimno jest w cholerę przy tym wiatrze.
– Wietrze – poprawił automatycznie.
– Nawet nie próbuj mnie wpieniać, mam dość na dziś – odfuknął ku uciesze towarzysza.
– To co, idziemy? Na lewo widziałem kilka ładnych drzewek, tych z niższych i wygodnych.
– To głupie – parsknął, zatrzymując się oraz gapiąc na rozmówcę. Tamten również przystopował parę metrów dalej.
Przyglądali się sobie przez moment w milczeniu.
– Na co czekasz? – odezwał się w końcu Żaba i machnął ręką. – Kieruj.
*
Podłoga była twarda.
Delikatna dziewczęca twarzyczka omotana zardzawionymi włosami uniosła się pełna bólu. Z wąskich ust wydobył się niemal niesłyszalny jęk, który porwała głucha cisza. Dziewczyna bez otwierania oczu odgarnęła rdzawe kosmyki za siebie i wypluła zasiedziałe na wargach pukle. Zaraz wstała koślawo jak wieczna imprezowiczka o świcie. Strzepnęła z dłoni resztki zaniesionego przez czas kurzu i ponownie zarzuciła za siebie, tym razem nerwowo, uporczywe sznurki włosów posklejone ze sobą. Przetarła oczy oraz obolały nos, którym wciągnęła intensywnie powietrze. Skrzywiła się. Śmierdziało czymś słodkim, różanym, a wiatr, który wtargnął do wewnątrz przez uchylone okno, zaciągał się nałogowo tym zapachem. Jej zaś nie przypadła do gustu owa woń. Chcąc uwolnić się od niej jak najszybciej, przeszła przez drzwi dwa kroki obok, które przeciąg niemal wyrywał z zawiasów. Zamknęła je za sobą z trzaskiem i westchnęła. Coś było nie tak. Nie czuła się zbyt dobrze, a kwiatowy zapach wciąż utrzymywał się wokół. W przypływie mdłości usiadła na podłodze i skuliła się, podpierając głowę o prawą dłoń.
Nagle jej źrenice rozszerzyły się.
*
Zaśmiałam się pod nosem. Biedaczek.
– Agatko, idę spać. Tylko nie siedź za długo! – usłyszałam z pokoju głos mamy.
– Dobrze! – odkrzyknęłam, zatapiając się wzrokiem w zapisanej, a raczej zabazgranej, kartce.
– A co robisz? – odezwało się znowu. – Późno już.
– Myślę!
– Nie piszesz?!
– Nie! I nie krzycz, cisza nocna jest!
Mama pojawiła się zaspanym krokiem w progu i ziewnęła.
– Nie piszesz? – spytała znów, lecz ciszej. Spojrzałam na nią wymownie. – O czym myślisz?
– Mamuś – podjęłam, przyjmując pozę i ton szkolnego psychologa – co byś zrobiła jako pierwsze, gdybyś nagle, ot tak, zmieniła się w mężczyznę?
– Szczerze?
– Oczywiście.
– Zajrzałabym w spodnie – odparła z prostotą, po czym zarechotała.
– Maaamooo – westchnęłam przeciągle z uśmiechem i przekręciłam się na moim krześle obrotowym. – Nie to, coś innego.
– Nie umiem sobie tego wyobrazić, w głębi duszy już śpię – rzuciła i kolejny raz ziewnęła, potężniej niż poprzednio.
– Dobra, nie będę cię męczyć, śpij. Dobranoc.
– Dobranoc.
Potem z powrotem nachyliłam się nad biurkiem i chwyciłam długopis. Popatrzyłam na niego zastanowieniu, po czym odłożyłam z namaszczeniem z boku kartki.
Cóż, Anisela też nie będę dzisiaj męczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top