#56
Niebo owił mrok, lecz nie zmienił się on jeszcze całkowicie w noc. Przyćmiewał szarawo pole widzenia niczym brudna szyba, irytujący deszczyk jednak przestał już miotać się na wszystkie strony, kiedy czarne jak smoła chmury przewiał przenikliwy wiatr, pozostawiając sklepienie niemal puste i grzmiące momentami. Nocna kopuła była jedyną przeszkodą dalszej drogi. Ale przecież nie mógł przestać iść...
Żmija opuścił wzrok na okolicę i wygiął szyję, aż przeskoczyły w niej kręgi. Przeszedł już trochę, skręcając w różnorakie uliczki, przystając chwilami w celu namysłu. Nie pytał jednak nikogo o nic. Uznał to pewnie za bezsensowne, a i tak nie było to w jego stylu. Teraz, gdyby chciał, nie mógł odezwać się do przypadkowo nawiniętego mieszkańca. Wszyscy pochowali się w domach i szykowali się już powoli do snu. Dzięki temu z większości okien migotało złote światło. Zgaduję, że nawet bez tej pomocy Żmija nie odpuściłby i w zupełnej ciemności krążyłby w okolicy po omacku.
Wciąż zastanawiała mnie jedna rzecz: skąd on wiedział, że dobrze idzie...? Wybrał konkretną trasę na początku, trwał w niej i nie zwątpił, nie zawrócił w przekonaniu, że tak szybciej odnajdzie Żabę – gdy będzie czekał w znanym dobrze miejscu. Intuicja? A może to wyłącznie niewiarygodny przypadek?
Czymkolwiek to nie było, emanowało czymś silniejszym niż Moja potęga.
Wtedy Żaba spojrzał w górę. Westchnął. Nie był niechybnie pewien, czy zdoła dotrzeć do domu lub chociaż do centrum przed przejęciem nieba przez egipskie ciemności. Jeszcze miał spory kawałek do przebycia.
Przystanął na dłużej przy jednym z budynków, z którego okna padał jasny słup światła. Wiatr szarpał mu mokre włosy, jak gdyby zachęcając do drogi. Mimo to chłopak wyglądał na wyjątkowo pozbawionego nadziei.
Żałował, bo mogło mu nigdy na nikim nie zależeć. Och, źle się Klaudiuszkowi zdawało, łatwiejsze byłoby życie bez posiadania sensu, mniej w nim by było cierpienia...
Tak bardzo żałował...
Rozglądał się wokół, trąc dłońmi o gołe przedramiona.
– Pamiętasz „manie", „niemanie"? – rzucił słabym szeptem na wiatr. – „Obeszłem"? Obeszłem tyle miasta... Chodź, popraw mnie.
Po jego słowach wydało się, że czas spędzony ze Mną, a tym samym czas rozłąki ze Żmiją, zdecydowanie był dla niego wiecznością.
Tunelem bez światła.
Żmija w przeciwieństwie do Żaby nie zamierzał się jeszcze poddawać. Skręcił za kolejnym zakrętem, zobaczył kolejny rząd budynków, kolejne jarzące się światłem okna.
I stojącą samotnie postać...
Zrezygnowany Żaba zamknął oczy. Wsłuchiwał się w szum wiatru, jakby czekając odpowiedzi.
Szum i świst brzmiały jednostajnie.
Dla wyrwania z melancholii ramię chłopaka chwyciło coś ciepłego i silnego. Ten podniósł sine oczy, którym ukazał się ubłocony brunet. Nim którykolwiek z nastolatków coś powiedział, Żmija wylądował w objęciach przyjaciela.
Palce Żaby wbiły się kurczowo w koszulę jego znalazcy, palce Żmii pogładziły włosy odnalezionego.
Obaj roześmiali się nerwowo.
– Nic ci nie zrobiła? – spytał po chwili Żmija z troską. – Żyjesz? Nie wyglądasz dobrze.
Żaba pokiwał głową w górę i w dół, wtulając się szczelniej w szyję Żmii. Zadygotał przy tym.
– To tylko zmęczenie – usiłował uspokoić towarzysza swojego życia, gdy wiatr suszył jego policzki.
– Nic nie mów – odparł brat, przyciskając Żabę do siebie mocniej. – Wracajmy.
Chłopak nie ruszył się. Miał wiele do powiedzenia, a niemo otwierał i zamykał usta.
– Przepraszam – wykrztusił jedynie.
Żmija nie wiedział, za co się go przeprasza, lecz nie musiał. Rozumiał.
*
Białe punkciki migotały w czerni, ale nic już nie miało znaczenia.
Znów byli razem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top