#46

Kanapa, dwie postacie.

Weronika wędruje dłońmi po pachnącej różano skórze chłopaka. Bez zahamowań mknie przez wszystkie zakamarki jego nagiego już ciała i odkrywa w tym nieskończoną przyjemność.

Czuje ciepło.

Ciepło wibruje w niej niczym morskie fale, nie omijając nawet palców u stóp.

Jest jej dobrze.

Niesamowicie dobrze... OCH TAK!

Klaudiusz, pieszczony chłopak, spogląda na nią zimno. Jego jarzące się błękitem spojrzenie przepełnione jest goryczą i smutkiem. Mrozi mocniej niż lodowiec na oceanie, lecz nie działa ono na Weronikę, która wcale nie jest Weroniką, bo nigdy nią nie była.

Nie chciała.

Może nie powinna.

Dziewczyna patrzy chłopakowi niewzruszenie w cudowne oczy i fascynuje się ich pięknem, nie przerywając swego rozpalającego rytuału. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ofiara to bezbronny kawałek mięsa oraz dodatkowo boi się. Po to została człowiekiem...

Ta nieobliczalna suka jedną ręką dotyka nastoletniego czoła, drugą zanurza we włosach.

Wymaga wdzięczności.

Teraz nieco spokojniej głaska każdy kasztanowy kosmyk, dysząc cicho. Dostrzega przeszywającą niechęć, która zaczyna jej przeszkadzać.

– Czekasz aż się zmęczę? – pyta z niewinną słodyczą wydobywającą się obrzydliwym echem z gardła, tak pogardzaną przez ich dwoje. – Bogowie się nie męczą. A mamy przed sobą całą noc, kochanie.

– Nie nazywaj mnie tak – odzywa się Klaudiusz po ciągnącym się długo czasie strojenia niemowy. Te słowa są ostre i tną jak rozbite szkło.

– Dlaczego? – zastanawia się znów. – Jesteś przecież Moim ukochanym.

– Mówisz to każdemu – ucina jeszcze ostrzej. – I zawsze zapominasz o jednej rzeczy; Ty nie potrafisz kochać, choć sprawiłaś, że ja tak. Przez NIĄ potrafisz tylko nienawidzić. Bo jesteś potworna. Jesteś potworem.

Potworem, zmorą...

„Już nie suką?"

Myślała, że suką.

– A jednak – stwierdza zwyczajnie – ta emocja nie jest nienawiścią. Powiedz Mi zatem, cóż to takiego?

Klaudiusz przygląda się rumianej twarzy dziewczyny, na powrót trwając uparcie w milczeniu.

Nie ma pojęcia, cóż to takiego.

*

Obudziłam się.

Zastygłam na krótko zwrócona ku sufitowi i przetarłam twarz spodem dłoni.
Co za głupi sen, ofuknęłam się w myślach, by za chwilę odrzucić z siebie kołdrę oraz chwycić sennie pozostawioną na biurku komórkę.

Sprawdziłam godzinę – wtorek, prawie 6:30.

Wszystko wskazywało na to, że budzik nie postawił mnie na nogi. Aż tak twardo spałam?

Wpatrzyłam się ciut nieprzytomnie w tapetę na telefonie. Ustawiona jakiś czas temu, wciąż wywoływała we mnie silne napady wściekłości, a przedstawiała jedynie trzy uśmiechnięte dziewczyny. Wszystkie były w podobnych głupkowatych pozach i wszystkie ubrane w przykrótkie spódniczki. Jebana głowa środkowej, odzianej akurat w różową miniówkę, otoczona była czerwoną linią, na którą wskazywały również czerwone strzałki.

To pozornie zwykłe zedytowane zdjęcie ściągnięte niby bez powodu z grupy klasowej miało dla mnie ogromne znaczenie.

Ta środkowa: Agnieszka.

Takaś wesoła?

Ty zdziro.

Agnieszka.

AGNIESZKA!

*

Klaudiusz stał nieruchomo jak przytwierdzony stopami do łazienkowych kafelek. Trzymał kurczowo nóż, z którego skapywały cicho kropelki krwi.

Agnieszka.

Była taka ładna.

Taka miła.

Mądra.

I cudowna.

Tak słodka.

Słodka trzpiotka.

Tak...?

*

Ścisnęłam telefon, wstrzymując powietrze w płucach, uspokajając się ze znajomą ciężkością.
Rzuciłam urządzenie na dywan przed łóżkiem i przykryłam się szczelnie kołdrą.

– Mamo! – zawołałam bezmyślnie, po czym ziewnęłam.

Ciii, zganiłam się. Śpi jeszcze, lepiej jej nie budzić.

Ale... mamo? Ja nie chcę do szkoły.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top