#45
Żmija ocknął się nareszcie.
Długo przebywał w bezruchu na plecach z wygiętymi dziwacznie nogami, wypadało się obudzić. Dla Żaby...
Kiedy uniósł zalepione przywianą przez wiatr ziemią powieki, zastanawiał się pewnie, ile czasu tak leżał. Jeszcze słońce wisiało dość wysoko na niebie, szczycąc się swoim światłem, więc nie mogło to być więcej jak godzina. Lecz prawa noga, przygnieciona przez lewą, zdążyła mu zdrętwieć całkowicie.
Nie potrafiąc w pierwszej chwili stabilnie wstać, wysilił się jedynie na splunięcie przed siebie, by pozbyć się z ust surowego różanego posmaku i chrzęszczących między zębami drobin piachu. Odetchnął, wsłuchując się w gnający przez ciszę wiatr, przedzierający się przez miejskie odgłosy, a dobiegały one z podejrzanej oddali, jakby nikt nie raczył kompletnie zajrzeć do ślepego zaułku i zobaczyć nieprzytomnego.
Śpioch obrócił głowę na boki, lecz nie zobaczył nic. Ani śladu Weroniki czy Żaby. Zaklął wulgarnie pod nosem i dzielnie, choć chwiejnie, wstał. Potem schował usta w wierzchu dłoni i kaszlnął raz, a głośno.
Cisza.
– Jeśli tylko – podjął z groźbą w głosie – coś mu zrobiłaś...
*
Na podłogę spadł biały ręcznik.
*
– ...Jeśli coś mu zrobiłaś, nie daruję Ci tego. Czy mogę, czy też nie, znajdę sposób i zamorduję Cię... Połamię Ci każdą najmniejszą kość z osobna, byś cierpiała. Przysięgam. Znajdę Twój słaby punkt. Bo jesteś słaba, umiesz wyłącznie gnębić. Słyszysz? Ale najpierw... – rozejrzał się przy tym wokół – znajdę was obojga.
*
– Będziesz kazała robić mi to, co ze swoim Głównym? – spytał obojętnie. – Poszantażujesz trochę, żebym tańczył, jak mi zagrasz?
– Jesteś niewiarygodnie domyślny, Klaudiuszku – posłodziła mu szeptem upokarzająco.
– Obleśne.
*
Pomyślał chwilę i skierował się intuicyjnie w prowadzącą za domami wydeptaną ścieżkę. Szedł całkiem wolnym, wciąż chwiejnym krokiem. I, o dziwo, szedł w dobrą stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top