#43

Swen szedł przez długi kręty korytarz. Nie rozglądał się na boki, na postawione w równej odległości lampy ani setne oznaczone trzycyfrowym numerem drzwi. Po prostu zmierzał spokojnym krokiem do holu dla pracowników, do barku, w którym kupować mogli jedynie upoważnieni.

Na szczęście Swen zdecydowanie był do tego upoważniony.

Obejrzał się na dwie ustawione naprzeciw siebie szare kanapy ze sztucznej skóry, potem na okienko pomiędzy nimi. Wychylała się z niego serdeczna twarz sprzedawcy, zaś za nią na półkach na ścianie poukładane były w nieładzie słodycze oraz napoje.

Przybyły oparł się całym swym ciężarem o drewnianą ladę, buszując wzrokiem po kolorowych opakowaniach, by nareszcie wskazać palcem ten idealny batonik w żółtym papierku. Nugatowy. To on należał do tych najsmaczniejszych.

Schował przekąskę do kieszeni marynarki na piersi, na pożegnanie łypiąc do sprzedawcy w okienku. Kiwający się na boki w rytm dobiegającej skądś muzyki Karol z zakolami po same czubki uszu odwzajemnił podejrzliwe spojrzenie i zaraz znów przywołał pod nos uśmiech.

Wtedy Swen ruszył dalej.

236, 237, 238... 239. To ten pokój.

Otworzył delikatnie znajome drzwi, a za nimi ujrzał równie znajome wnętrze.

– Swen! – przywitała go dziewczynka z włosami upiętymi w dwa kucyki.

– Hej, hej, Mirendo – odparł, przeciągając słowa. – Mam coś dla ciebie.

– Za plecami? – domyśliła się szybko.

– Tak. Skąd wiedziałaś?

– Nikt normalny nie trzyma ręki, o, tak. – Zademonstrowała, a on zaśmiał się.

– Owszem. Łap – potwierdził i podał jej batonika.

– Mój ulubiony!

– Wiem, mała.

Skrzywdź ją. Najlepiej zgwałć.

– Co?

Nudny jesteś, więc się znudziłam. Przewidywalny. I nie co", tylko zabieraj się do roboty!

– Nic nie mówiłam – mruknęła Mirenda, wcinając batonika.

Nie gadaj na głos, ona to słyszy! Dalej się nie nauczyłeś?!

– Mirendo? – powiedział, niemal wystęknął.

– Tak?

– Ja...

No już! Zawsze mogę uczynić Alankowi coś niemiłego, a chyba oboje tego nie chcemy...

– ...lubię cię, ale...

Zrób po prostu coś ciekawego!!

– Ale co?

– ...przepraszam.

Swen odetchnął i sięgnął nieco pewniej za plecy. Za plecami miał to, co zwykle.

Co ty robisz? To, o czym myślę?

Wyciągnął mały szpiczasty przedmiot. Nóż motylkowy.

Robisz to?

Nie! Nie.

Chociaż... to jest ciekawe. Nawet ciekawsze. Kontynuuj.

Mężczyzna błyskawicznie poruszył kończyną, a ostrze wbiło się gładziutko w delikatne ciałko. Jak w masełko. Więc po koszuli nocnej spłynęła dziecięca, słodko pachnąca krew.

– Jak się czujesz? – spytał Swen ugodzoną w pierś dziewczynkę.

Ta wzniosła na niego wzrok i przełknęła kawałek oblanego czekoladą wafelka.

– Dobrze. Tak samo.

Mężczyzna prychnął pod nosem, po czym podniósł błękitne oczy ku górze.

– Nadal nie naprawiłaś błędu – wytknął.

Otóż to. Tego nie da się naprawić, bo tak musi już być. Szkoda jedynie, że tak krótko ją dźgałeś.

– Taka jesteś nagle niewzruszona? – zakpił. – A co teraz zrobisz? Historia jest zaburzona, Główna żyje, chociaż nie powinna. Znowu wszystko będzie inaczej, prawda?

– Inaczej? – wtrąciła Mirenda z bezwładnym uśmiechem. – Inaczej...

Tak.

– I tak do usranej śmierci – podsumował.

Oczywiście.

Od nowa.

*

– Żmija, pamiętasz? To się tak wszystko rozdupiło...

Żmija znieruchomiał i spojrzał na brata podejrzliwie. Niemal tak podejrzliwie, jak niegdyś Karol na Swena.

Po chwili ciszy niemal identycznie się uśmiechnął.

– Popapraniec – skomentował, krzywiąc usta.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top