#42

Żaba został pchnięty.

Drzwi.

Ona.

Uśmiech. Brzydki uśmiech, szeroki. Bardzo szeroki. Radość.

Haha. Haha!

Dub!

Z niemałą siłą burza brunatnych włosów zderzyła się z białą powierzchnią twardą niczym głaz i zaraz właściciel czupryny otarł pięścią ranną prawą brew. Z nieukrywaną złością spojrzał na brunatnoczerwoną smugę na skórze dłoni, po czym wtarł ją w równie brudne spodnie.

Rozejrzał się.

To, co zobaczył, zdecydowanie mógł nazwać dziwnym. Oprócz współczesnego (jak na jego poprzednie życia) zlewu zobaczył też zwyczajne lustro na tle beżowych kafelków, najzwyczajniejszą w świecie toaletę ze zwyczajną rolką papieru toaletowego powieszoną na ścianie obok oraz – na drugim końcu pomieszczenia – zwyczajną wannę.

Tak. Łazienka.

Zamrugał kilka razy, obawiając się pewnie, że uderzył się zbyt poważnie.

Lecz nic bardziej mylnego! To była rzeczywistość!

Wykąp się.

– Zaś jesteś tym głosem – zamarudził, całkowicie ignorując usłyszane przed momentem słowa. Podniósł się z kolan i obejrzał otoczenie raz jeszcze, przytomniej. – Nieźle się tu urządziłaś – pochwalił. – Nie uważasz jednak, że trochę zbyt... no nie wiem... nowocześnie? Co Ty knujesz?

Mogę mieszkać, jak chcę. Nikt nie będzie Mi kazał kitrać się w jakiejś średniowiecznej dziurze.

A knuć? Nic nie knuję. Kompletnie nic. Mówię ci tylko słyszałeś przed chwilą zresztą żebyś się wykąpał. Nie będę się przecież bawić brudnym, ubłoconym ciałem.

Żaba spojrzał na lśniącą czystą bielą wannę i przełknął ślinę.

Znowu. Wróciło. Strach. Boi się. Boi się Mnie.

Tak jak chciałam!

Ja tak chciałam...

Haha. Haha!

– Bawić...?


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top