#4
Pojawił się w karczmie, oglądając się wcześniej dokładnie w rozświetlonej niskim słońcem szybie. Przejechał dłonią po swych kruczoczarnych włosach, by uznać, że wygląda znakomicie! Zatem wszedł.
– Witaj, Olgierd – westchnął, zajmując miejsce przed barem. – Dawno się nie widzieliśmy, co?
– Cholera, Anisel, dawno?! – zagrzmiał karczmarz, aż paru gapiów odwróciło się w zaciekawieniu. – Wieki minęły, gdzieś ty był?
– Bywało się tu i ówdzie...
– Napijesz się czegoś?
– Tak, tak. To, co zawsze, jeśli pamiętasz.
Potężny mężczyzna popukał się w czoło.
– Nie zapomniałbym przecież, jeszcze nie ten czas.
– Coś się zmieniło? – Gość gospody rozejrzał się podejrzliwie wokół.
– Niewiele. Nie wydaje mi się, żebyś to zauważył.
– Wiem, że Rozalia przyjechała.
– A, tak. – Nos Olgierda poruszył się nieprzyjemnie. – To już każdy wie. Jednak nie tylko ona się tu wprosiła.
– Więc – Anisel upił głęboki łyk korzennego piwa – kto jeszcze? Nie znam nikogo więcej z twojej rodziny.
– Oho, zdecydowanie nie nazwałbym ich rodziną. Może ci pokażę... Widzisz tamtą laskę w czerwonym?
– No, niezła dupa, co z tego?
– Rozalia przytaszczyła ją ze sobą pewnego wieczoru. Błagała prawie na kolanach, żeby dać jakiś kąt jej i jej chłopowi. Szkoda, żeś tego nie widział...
– I tak sobie mieszkają? Po prostu? Nigdy nie chciałeś tu stałych przybłęd.
– Cii – syknął i przyłożył palec do ust. – Ona jest w porządku. Pracują, a to złota dziewczyna. Widzisz, swoje już dzisiaj zrobiła, jednak nadal spędza czas z gośćmi. Uwielbiają ją.
– Nie dziwię się, jest na co popatrzeć. Sam bym do niej zarywał.
– Rzekłbym: „Próbuj, śmiało!", ale mamy tu jeden haczyk; tego jej Izefila.
– Kogo?
– Tego drugiego, śpi z nią na górze, czasem sprząta na zapleczu.
Anisel zachichotał w wierzch dłoni.
– A kibel myje?
– O nie, wciąż to pamiętasz! – Rozbawiony rozmówca gruchnął pięścią o blat. – Urwałbym mu łeb, gdyby nie mył!
– To co, założysz się, że ja ją wyrwę? – ożywił się nagle z szelmowskim uśmiechem.
– Karwidię? Zapomnij, te gołąbeczki nie rozstają się ze sobą na krok!
– Akurat teraz nie widzę nigdzie twojej sprzątaczki. – Anisel potrząsnął ramionami, śledząc ruchy blondynki w czerwieni.
– Daj spokój. – Olgierd machnął ręką. – Polazł gdzieś znowu, zresztą tak, jak Rozalia. I nikt nigdy nie wie gdzie. Niby go widziałem, ale... Nic dziwnego.
– Więc niech stracę. Idę.
Zanim Olgierd zdążył życzyć powodzenia lub zatrzymać Anisela, on ruszył już w stronę stolika przy ścianie, zostawiając na ladzie kufel, a w nim trzy ostatnie hausty piwa. Karczmarz pokiwał głową, gdy przyjaciel zwrócił na siebie uwagę Karwidii i zaprosił ze sobą w bardziej ustronny kąt pomieszczenia.
– Całkiem ładne imię. – Dziewczyna wpatrzyła się badawczo w gościa. Z racji, że był niższy od większości osób, które znała, musiała wyjątkowo skierować spojrzenie przed siebie, nie w górę. – Jakieś egzotyczne?
– Nieistotne. Pomówmy o tobie.
– Co chce pan wiedzieć?
– Żaden pan. Przedstawiłem się przecież.
– Więc... ?
Karwidia uniosła podbródek, przegryzając usta. Widocznie postanowiła sobie nieco pohulać.
– Nie będę owijał w bawełnę: wpadłaś mi w oko, złotko – odparł szybko, co wywołało nieukrywane rozbawienie na twarzy dziewczyny.
– I co z tego? Co drugi facet to mówi.
– Ja nie jestem zwykłym „co drugim facetem". Mogę to udowodnić, jeśli tego wymagasz.
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Nie zauważyłam w tej buźce niczego wyjątkowego, przykro mi. Może usiądziemy?
– Nie, nic z tego – zatrzymał ją ostro, nie tracąc uśmiechu i chwycił za ramię.
– Nie? – Karwidia przekrzywiła głowę. – A to ciekawe.
– Sama przyznajesz, że jednak nie jestem taki przyziemny. Co powiesz na wyjście gdzieś razem w tej chwili? Nie przyjmuję odmów.
– Odmawiam, panie Aniselu. Nie przyjmuję takiego zachowania.
Odrzucony młody człowiek odchrząknął nerwowo.
– Proszę pięknie panienkę – spróbował ponownie, wyciągając dłoń po dżentelmeńsku.
– Wiele wolnych dziewcząt, chętnych na ciebie, czeka w świecie. Ja się do nich nie zaliczam. Żegnam, miło się rozmawiało.
– Stój!
Zaskoczony nagłym ruchem Karwidii w kierunku schodów, Anisel szarpnął ją za rękaw sukienki, który, równie nieprzygotowany, rozdarł się z suchym zgrzytem. Szarpnięta dziewczyna zachwiała się i zakręciła koło na pięcie, a jej blond pasma włosów podskoczyły w złości.
– Zwariowałeś?! – wrzasnęła, całkowicie odtrącając resztki uprzejmości. – To mój najlepszy ciuch!
– Wybacz zatem najmocniej! – skruszył się żartobliwie, nieświadomy jeszcze zagrożenia Anisel. – I co teraz poczniemy?
Spojrzeniem Karwidii zawładnęła prawdziwa niepowstrzymana wściekłość.
– Popamiętasz to – syknęła i pchnęła winowajcę agresywnie na sąsiedni stolik, okazując się przez to znacznie bardziej krzepka niż mogłoby się zdawać.
Ktoś pisnął, parę osób zaczęło klaskać, a bitwa rozpoczęła się na dobre. Anisel klnął na Karwidię soczyście, gdy ta nie szczędziła na nim siły, miotając pięściami na oślep bez pamięci.
Co robił karczmarz? On patrzył bezmyślnie, wytrącony z tropu. Cóż miał czynić? Kiedy nareszcie krzyknął raz i drugi ostrzegawczo, nic nie podziałał, a zanim wkroczył między towarzystwo, na horyzoncie pojawił się jak na wezwanie Izefil, czyli jedyny sposób na powstrzymanie Karwidii bez użycia przemocy.
– Kar! – wykrztusił oniemiały młodzieniec na widok partnerki w rozerwanej czerwonej sukience oraz z czerwoną kreską nad okiem, nachylającej się nad niemniej uszkodzonym rówieśnikiem, w którym rozpoznał sprzedawcę z targu.
W okamgnieniu odstawił zakupione ozdoby i, niewiele myśląc, wbiegł przed Karwidię, która zajęta była akurat poprawianiem spadającego skrawka materiału z ramienia. Niefortunny przebieg starcia sprawił, że przesiąknięty bólem naciągniętej męskiej dumy Anisel zamachnął się obmazanym kaczym tłuszczem talerzem i... Talerz ten wylądował na czole Izefila.
– Cholera! – zagrzmiał Olgierd zza barku, a zdębiała Karwidia upadła na ziemię pod ciężarem przyjaciela.
Anisel obejrzał się na boki, wytarł ranę na policzku i opuścił niezwłocznie gospodę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top