#37
– Izefilku, czego dziś się nauczyłeś? – spytała Weronika słodko, a kolejny zerwany przez nią żółty płatek opadł na trawę.
– Tego, że każdy ruch trzeba dokładnie przemyśleć. W tym momencie przeciwnik, widząc profesjonalizm w ręce, potraktuje nas z szacunkiem. I całość tych ruchów wydaje się być niesamowicie trudna do zaplanowania, gdy decyzje trzeba podejmować na bieżąco, lecz wystarczy dobrze pomyśleć i połączyć owo myślenie z kończynami – wyrecytował. – Oraz ponoć umiem już trzymać poprawnie miecz, choć wyłącznie według Żmii. Żaba tego nie powiedział, a jego słowa są dla mnie najcenniejsze w tej dziedzinie...
Tak zdawał się mówić w nieskończoność. Mówił, mówił, gestykulował, Weronika zaś wyglądała, jakby rzeczywiście interesował ją ten dość nużący i niewiarygodnie patetyczny wywód.
Potakiwała co pewien czas, wyginając usta.
– Nie dziwię się. Jest prawdziwym mistrzem – odparła wtedy ku uciesze Izefila, gdy już zostały przedstawione wszelkie zalety chłopaka.
Zastanawiające, że mimo wszystko widział w nim tak wiele dobrego. Na pełne sześć minut i czterdzieści dwie sekundy monologu.
– Niedorzeczne, że tak cię potraktował. Dlaczego...? – zakończył bez odpowiedzi swój wywód młodzieniec, wzdychając i zdając sobie sprawę, że czasem nawet Żaba podejmuje nieodpowiednie decyzje.
Zanim Weronika zmieniła temat, próbował dociec, co takiego wydarzyło się w trakcie treningu. Lecz trwało to naprawdę niedługo.
Mniej więcej w tym samym czasie Żmija również głowił się nad tym samym. On jednak nie musiał używać zbyt wielu słów, by już wiedzieć wszystko.
– Ona jest nienormalna – wyznał Żaba, rzuciwszy bratu przygnębiające spojrzenie.
– Wal prosto z mostu – rozkazał towarzysz. – Bo przecież tu każdy jest nienormalny, świetnie wiemy – dołożył z tradycyjną dla siebie lekkością, którą stosował jedynie w rozmowach z tą jedyną osobą jaką był dokładnie Żaba.
– To ta pinda we własnej osobie – odparł wolno. – Przyjęła ludzką postać.
Wtem powieka Żmii zadrgała energicznie niczym rozbrykany koń, a dłoń nastolatka wylądowała z trzaskiem na ścianie.
Pach!
Aż tynk posypał się na ziemię, gdy jeszcze paznokciami wyryte zostały nierówne kreski.
– Nie chciałem – syknął cicho Żmija po chwili, dostrzegając grymas na twarzy Żaby. – Co zrobimy?
– Gówno zrobimy. Jest nieobliczalna, stać Ją na więcej niż myślałem, na dodatek znowu zerwała umowę. Mieliśmy dostać trochę spokoju? – Opuścił ręce zrezygnowany. – Teraz nic z tego. Martwię się.
– Ty? Dobrze słyszę, że się martwisz? – doczepił się nastolatek za słówko, bo ta metoda zwykle działała na poprawę humoru. Zwykle.
Ale tym razem Żaba zdecydowanie nie dał się udobruchać. Mruknął za to coś pod nosem, ledwo przełykając ślinę.
Anisel, który znów gdzieś zniknął, mógłby mieć z tego całkiem niezły ubaw, gdyby nie fakt, że sam byłby w paskudnm nastroju przez nowinę.
Żmija, widząc minę partnera, chwycił go mocno za ramiona i potrząsnął nimi.
– Hej, ogarnij się! Jestem tutaj, nic nam nie zrobi!
– Mam nadzieję – burknął, a ruda Weronika uśmiechała się w duchu, wiodąc Izefila spacerem ku rzece.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top