#3

– Nie podoba mi się tu.

– Co? – Zbity z tropu Izefil przeanalizował pobieżnie pokój. Wyglądał niemal identycznie od prawie miesiąca. Na samym środku przy ścianie usadowione były ciągle równolegle dwa wąskie łóżka, złączone jednak niedawno w jedność, a pod nimi, za nimi... wręcz wszędzie rozrzucono uschnięte listki miniaturowego drzewka, stojącego w kącie przy drzwiach. Naprzeciw roślinki egzystowała łysa półka, z której nikt nigdy nie korzystał, a bujany fotel przy oknie jak zawsze zajmowała komicznie naburmuszona Karwidia, tym razem jednak nie czytając podarowanej jej przez Rozalię książki o gatunkach kwiatów. – Co ci się tu nie podoba?

– To, co zwykle. Wszystko.

– Jesteś niemożliwa – westchnął. – Nie możesz choć raz okazać wdzięczności? 

– Nie. Za bardzo nie lubię tej Rozalii.

– Tak? – Izefil kucnął przed dziewczyną i oparł ręce o jej kolana. – Czemu? Zazdrościsz jej?

– Ja? – zaśmiała się. – Niby czego? Tego podlizywania się każdemu dookoła i trąbienia na prawo i lewo, że zostanie jeszcze kilka tygodni? Powinna już sobie pojechać i mnie nie irytować.

– Kar, słuchaj... Ona nas uwielbia, to dlatego.

– Raczej ciebie.

– Więc zazdrościsz – wywnioskował, łapiąc ją delikatnie za rękę. – Ale nie musisz. To ty jesteś dla mnie najważniejsza, żadna Rozalia nie miałaby z tobą szans.

– Łoho! – wykrzyknęła całkiem szczerze zdziwiona. – Takiego wyznania się nie spodziewałam.

– A jakiego?

– No nie wiem... Może chciałabym usłyszeć, że pójdziesz na targ i kupisz coś ładnego?

– Ty leniwa marudo! – parsknął Izefil, odbiegając na drugą stronę pomieszczenia i dając się pochwycić dziewczynie za ramiona.

– Proszę ładnie! – odetchnęła mu prosto do ucha, po czym pokazała wszystkie zęby.

– Dobrze już, dobrze.

*

Izefilowi przypadły do gustu głównie drewniane figurki na kolejnym nudnym stoisku, przedstawiające dzikie koty. Ich wyprężone pozy i groteskowo wielkie paszcze pełne kłów od razu przyciągały uwagę. Pomyślał, że dobrze pasowałby taki jeden czy drugi na łysą półkę w pokoju; przynajmniej zakryłby jej pustkę odrobiną kiczu. Ale przecież Karwidia przedstawiła inne wyobrażenia. Młodzieniec wciąż miał z tyłu głowy konkretne żądania: coś wielkiego, ozdobnego, najlepiej szklanego, jednak niezbyt drogiego. Skąd on miał to wytrzasnąć? Nie było nigdzie czegoś zadowalającego dostatecznie oko! Niegdyś Karwidia cieszyłaby się z kawałka pieczeni, a teraz... Jedynie drewniane drapieżniki wydawały się miłe i przyjazne, lecz dziewczyna udusiłaby go za ten zakup...

– W czymś pomóc? – usłyszał Izefil przy uchu, wyglądając pewnie na zbyt niezdecydowanego.

– Hm? Nie, dziękuję – odparł po chwili zaćmienia, po czym powrócił do głaskania po grzbiecie skradającej się pantery.

– Może jednak? – Sprzedawca uniósł zachęcająco brwi i posłał potencjalnemu klientowi zabawny w swojej niewesołości uśmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top