#25
– Wciąż za mną łazisz.
– Bo nie mam gdzie się podziać – westchnął Izefil. – Oraz nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Pytałeś o coś? – Żaba stanął gwałtownie i przyłożył zawiniętą w kształt muszli dłoń do ucha. – Wcale nie słyszałem tego ze dwadzieścia razy. O czym ty tam...?
– Gdzie Anisel – przypomniał nie bez irytacji po raz dokładnie siedemnasty, jakby inne możliwe do zadania pytania nie istniały na tym świecie. – Wiem, że wiesz. Nie udawaj.
Żaba już miał zamiar rzucić po raz siedemnasty kolejnym mało ambitnym zwrotem, lecz rozmyślił się zaraz. Do głowy wpadł mu znacznie ciekawszy pomysł.
Odchrząknął i zmienił ton.
– Och... rozumiem – rzekł, po czym wetknął Izefilowi, ku jego zdegustowaniu, rękę na ramię. – To, co teraz powiem, będzie wstrząsające. Przygotuj się, by nie doznać szoku. Wdech, wydech...
– Mówże!
– Bardzo mi przykro, ale... on cię nie kocha – dokończył z usatysfakcjonowanym spojrzeniem.
– Nie zgrywaj półmózga!
Izefil pchnął chłopaka na pobliskie drzewo i przygwoździł dla bezpieczeństwa jego ręce do kory, napierając na nie całym swoim ciężarem. Ostrze z dziwną łatwością przechwyconego miecza dosięgło ryzykownie szyi żartownisia.
– Już, już! – spróbował udobruchać go Żaba. – W żyłach buzuje, ale spokojnie. Nie miałem pojęcia. Długo to trwa?
– Co?
– Ty i on... Zaiskrzyło bardziej niż sądziłem. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Ładny romansik nam się począł. Dawno tak?
– Szlag, przestań się szczerzyć! Mam dość – warknął, po czym rozluźnił uścisk. Nic by nie wskórał siłą przez chęć zapanowania nad kimś takim.
– Szkoda, bo to dopiero początek – odparł Żaba, drapiąc się głośno kciukiem po szyi i zostawiając na niej różowy ślad.
Oczywiście, że początek. Nic nie wskazywało na to, by którykolwiek z nich zamierzał odczepić się od drugiego, więc następne dni zapowiadały się interesująco. Izefil musiał jedynie zaniechać natręctwo pytania bez przerwy o to samo. I tak nie dostałby jednoznacznej odpowiedzi, której Żaba sam nie znał. Mógł za to wykorzystać obecność chłopaka w inny sposób...
– Dalej źle ją trzymasz – westchnął zaatakowany teatralnie, skupiając się na przystawionej nieustannie do swojej brody klindze.
– Zamknij się. – Młodzieniec puścił go całkiem i speszony odsunął od zagrożonej skóry broń. – Nikt mnie nie uczył.
– Ja mogę – zgłosił się od niechcenia. – Codziennie dwa treningi. Rano i wieczorem. Teoria, praktyka i walka. Nic w zamian. Zaczynamy od dzisiaj. Co ty na to?
– Czego chcesz? – wychrypiał. – Po tym wszystkim? Dlaczego mi cokolwiek proponujesz?
– A masz na to ochotę?
Izefil obejrzał miecz. Jasne, że...
–Tak.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top