#23

Izefil otworzył długo ogrzewane przez światło oczy i odetchnął. Los zezwolił łaskawie na oczekiwany z niecierpliwością spokojny ośmiogodzinny sen w prawdziwym łóżku. Sen bez wyszarpniętych za plecy rąk oraz na miękkiej powierzchni pod głową. Tego mu było trzeba, czuł się jak nowo narodzony!

Ale... coś było nie tak.

Znajdował się na samym rynku. W samym centrum zainteresowania przechodniów, a rankiem wiele ich się zbierało wokół. 

Przypomniał sobie poprzednią noc.

Przypomniał sobie skromną, lecz zadowalającą kolację. 

Przypomniał sobie, że nawet nie poszedł spać na posłaniu, bo został wygnany przez Żabę na dywan, jak zresztą podobnie podejrzanie posłuszny Anisel. 

Żaba... Gdzie on był?

Zmieszany młodzieniec poderwał się z miejsca i postawił gołe stopy na bruku. Policzył językiem zęby i w popłochu przejechał dłońmi po brzuchu, po czym dla pewności podwinął rękawy koszuli. 

Nie, stał w całości i do tego czuł się wyśmienicie. Nic go nie odurzyło, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. W takim razie...

– Panie, gdzie pan z tym wyrem? – zaczepił go otyły jegomość w płaskiej żółtej czapeczce.

– Przepraszam – wyjęknął i cofnął się parę kroków. – Nie mam pojęcia...

– Gdzie pan leziesz?! – usłyszał za sobą oburzony głos.

– Przepraszam, przepraszam...

Chwycił szybko leżące pod łożem buty, by uciec jak najprędzej na ubocze. 

„Cóż za wstyd!" – zdążyło mu jeszcze przemknąć przez myśl, gdy oparł się o ścianę przypadkowej budowli.

Dobrze, że Anisel tego nie widział, bo śmiałby się pod nosem jeszcze bardziej... Lecz jakie licho go rozdzieliło gwałtownie z Izefilem?!

Tak rozmyślając, młodzieniec pozwolił, by jego wzrok zsunął się przez panoramę skąpanych w porannym świetle zabudowań gdzieś na zadeptany niezliczonymi nogami chodnik.
Co począć? Co obrać za cel? Co to...?

Izefil stał chwilę w bezruchu, wpatrując się w lśniący lustrzaną powierzchnią punkt na ziemi.

Broń? Broń. Opalizujące ostrze jak gdyby nigdy nic unikało uwagi miejscowych, leżąc zwyczajnie między kamieniami. A było to ostrze nie byle jakie. Gdy się zbliżyć, zobaczyło się piękną posrebrzaną rękojeść, sam rapier również nie mógł być pierwszym lepszym tanim żelastwem. Na pewno takiego miecza nie porzucono przypadkiem, zbyt pięknie się prezentował. To oczywiste. Nie należało go więc podnosić, jednak nieszczęsny Izefil, jak to on, pomyślał inaczej.

Przerzucił zaskakująco ciężką karabelę z ręki do ręki. Tak dawno nie miał okazji trzymać broni... Minął przecież jakiś rok, odkąd zdezerterował z pola bitwy i pogrzebał całe swoje dotychczasowe życie...

Raptem kobiecy krzyk dotarł do jego uszu. Pani w opałach? Doskonale się składało, wojownik, choć wątły i tchórzliwy, w gotowości! 

Niemal bez namysłu Izefil pobiegł w stronę chaosu.

Hej, na przygodę!, mógłby zawołać, gdyby jedynie był bardziej pewny swojej kondycji. Jednak on w najmniejszym stopniu już za nic nie ręczył.

Dlatego spiął mięśnie jak nastroszony kot, kiedy ujrzał przestraszoną panienkę i trzech roześmianych cudzoziemców o ciemniejszej karnacji. 

Tacy uradowani ze swej druzgocącej przewagi nad słabszą płcią w ślepym zaułku?

– Zostawcie ją! – rzekł dość donośnie Izefil całkiem nieźle udanym groźnym tonem. – Jeśli macie honor, wybierzcie godnego sobie przeciwnika! 

Na te słowa mężczyźni parsknęli zdrowo. Musieli wiedzieć skądś, że dany człowieczek z mieczykiem to nie jest ani żaden godny, ani przeciwnik.

– Spojrzyj żeż na siebie! – sklecił wreszcie jeden z nich. – Cherlak taki się rzuca na kilku! Zdrowyś na głowę?

– Pewny taki, że zawojuje cośkolwiek kawałkiem metalu? – zawtórował inny, kręcąc pryszczatym nosem. Izefil niewątpliwie śmierdział wieloma godzinami w zamknięciu już z daleka.

– Nie gadać, a puścić ją! – rozkazał przestraszony młodzieniec i wycelował w grupę swoim znaleziskiem, orientując się, że faktycznie bronią nic nie zdziała. Nie miał zamiaru krzywdzić tych ludzi i możliwe, że było to widać na kilometr.

– Takiś skory do potyczki? – podsycił trzymający jasnorudą brodaty olbrzym. Ta próbowała coś wrzeszczeć, ostrzegać młodzieńca, lecz zakryte usta skutecznie uniemożliwiały jej to.

Napastnik pchnął zdobycz w stronę swoich kamratów i odsłonił chowaną za płaszczem pokaźną kolekcję noży. Wtedy Izefilowi wydało się, że znowu umysł płata mu figle, lecz postanowił skupić się na czekającej go bitce. Przecież niemożliwe, by spotkał kiedyś wcześniej zupełnie obcą mu dziewczynę... Nie znał żadnych rudych...

Agresor wybrał najostrzejszy i najdłuższy ze swoich noży, niby katanę, po czym odrzucił na grunt zbędny ciężar skórzanego pasa. Następnie przyjął pozycję bojową.

– Pokaż no, ile ona warta! – powiedział.

Więc stali tak, gapiąc się w siebie w milczeniu. Izefil zastanawiał się, jaki ruch wykonać, by nie zostać zmiecionym od razu z powierzchni ziemi, nikogo na start nie zabić oraz choć trochę zniechęcić mężczyznę do potyczki. Nie było to łatwe zadanie, a zdecydowanie za trudne dla niego.

Rozejrzał się na wszelki wypadek po reszcie zgromadzonych. Dwaj kumple atakującego zdawali się nieźle bawić, szeptając do siebie jakieś zabawne treści, dziewczyna zaś nie miała zbyt pocieszonej miny. Czyli bez zmian. Nie było czasu do stracenia, wykończyliby ją w ten sposób! Szybko, szybko!

Czemu akurat w tym momencie musiał dostrzec rozpraszającą postać z zaciągniętym na oczy kapturem za oponentem?!

Korzystając z dekoncentracji Izefila, napastnik uderzył pierwszy. Młodzieniec jednak jakimś precedensem uskoczył na bok i sparował atak. Ha! Tak się broni, już pamiętał! Istniał cień szansy na równą walkę z przeciwnikiem, a był on niesłaby, gdy napierał na broń całym ciałem. Chciał wymęczyć rywala już na samym początku i nie okazałoby się to pewnie takie wymagające, gdyby ten nie runął jak długi w tył przez ukłucie w nadwyrężonym ramieniu. 

– Ha! – szczeknął z dumą w głosie, widząc gorycz w spojrzeniu olbrzyma.

I tym razem to Izefil wpadł na brodatego. Mierzył nisko, zmuszając go do ciągłych uników, jeśli nie chciał skończyć z niesprawnym kolanem. A nie chciał, cofał się wciąż, lecz raczej z zażenowaniem. To miała być walka? W końcu zamachnął się dla przerwania serii dziecinnie wyglądających ruchów, a przewaga Izefila z posiadania dłuższej broni wyparowała w jednej chwili. Cudzoziemiec wytrącił krótkim sprytnym manewrem miecz z jego dłoni. I tyle z pojedynku! 

Zarechotał i splunął pod nogi młodzieńca, któremu nadal zdawało się, że widzi niedaleko dziwną sylwetkę w kapturze, na dodatek również śmiejącą się z niego.

– Co teraz, przybłędo? – zabrzmiał zwycięzca. – Dziewka do igrania nasza!

Pokonany spojrzał to gdzieś wprzód, to na swój wytrącony miecz. Nie leżał hen daleko. W głębi duszy Izefil uwierzył, że starcie jeszcze się nie zakończyło, że jeszcze można wygrać! Takiego nietrudno przecież sprowokować! Zatem kopnął piętą zgoła perfidnie kostkę triumfatora, co zdezorientowało go i podburzyło, dając chwilkę na sięgnięcie po broń czubkami palców. Wtedy delikwent nie zdążył nawet porządnie złapać Izefila za fraki, a ten już cisnął karabelą przed siebie w rozochoconych adeptów olbrzyma.

Jeden ryknął na ten ruch w niebogłosy, łapiąc się za draśnięte udo, a pochwycona dziewczyna wpadła zaraz prosto w ręce trzeciego z grupy. Izefil, nie tracąc cennych sekund zamieszania, podniósł zbrudzoną krwią klnącego mężczyzny szablę i wywinął mu nią tuż przy szyi, by zasygnalizować przewagę. Ten nie posiadał żadnej broni, więc rzucił się na niego z nagimi pięściami. Uderzył Izefila w brzuch, aż zgiął się wpół i jego miecz wypadł z dłoni ze szczękiem na ziemię. Na to zagrożony młodzieniec przeraził się, po czym zaczął okładać wroga bez pamięci w poczuciu, że nareszcie może wyładować skumulowaną przez ostatnie dni złość. Do tego dołączyli pozostali. Ruda dziewczyna gdzieś uciekła i po pewnym czasie nikt z uczestniczących w bijatyce nie wiedział już, o co poszło. 

– Stop! – zamierzał niespodziewanie przerwać bójkę postronny głos. Bynajmniej nie żeński. – Panowie, spokój!

Wszystko trwało nadal, dopóki ścieżki nie wyścieliło bezwładne ciało, obdarzając ubrania zgromadzonych czerwoną rosą. Jeszcze szarpnęło się z cichym jękiem, zanim towarzystwo odskoczyło od siebie jak oparzone, a człowiek w kapturze mruknął i rzucił pod siebie miecz Izefila. Nie musiał wydać z siebie ani jednego dźwięku więcej, aby dwaj cudzoziemcy wzięli nogi za pas i zniknęli za rogiem. 

Izefil spuścił wzrok na zastygniętą we wściekłym wytrzeszczu twarz, zastanawiając się, czy powinien podziękować. Zaraz na przeszytą na wylot przez sam środek pierś, przyprawiającą o mdłości. Uznał, że jednak zrezygnuje z niezbyt dobrego pomysłu. 

– Zabiłeś go – rzekł zamiast tego.

– Słusznie. Powinieneś się cieszyć, bo inaczej spraliby cię na kwaśne jabłko, niedojdo – odparł ze znajomym skrzekiem w głosie oraz zacmokał. – Trzech na jednego, kiepska sprawa.

– Nie bardziej niż to, że nie mam pojęcia, dlaczego znalazłem się tutaj po przebudzeniu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top