#20

– Izefil? – ktoś rzekł to imię jakby z obawą, że źle je wymówi. 

Zaraz drzwi uchyliły się szerzej i oczom ukazał się Żaba, a wywołany zwinął się na ten widok w nieforemną kulkę. Chłopak jednak wyglądał zupełnie inaczej niż rano. Nie był straszny i tajemniczy, raczej przygaszony. Zanim Izefil dostrzegł spojrzenie swego porywacza, obok niego rzucone zostały granatowe szmaty. Lub też zwyczajnie ubrania; czyste spodnie i nieporwana koszula, lecz w myślach młodzieńca dostały inną nazwę.

Przybyły przebadał więźnia wzrokiem, być może licząc na przywitanie, które nie nadeszło. Nie uraziło go to zbytnio i wyjął znikąd mały składany nożyk. Ku zaskoczeniu, nie wzbudził on większej paniki u Izefila, trwającego wciąż w tej samej lękliwej pozycji.

Wzmógł tylko już panującą ciszę, którą należało przerwać.

– Nie potnę cię – ostrzegł, pochylając się nad supłami na zaczerwienionych nadgarstkach – ale nie wierć się. To jedyny warunek.

Izefil nie skomentował ani czynu, ani słów Żaby. Sytuacja wydała mu się niepoważnym snem na jawie albo innym omamem wcale nie tak bardzo nieprawdopodobnym z uwagi na to, ile wypił w ciągu ostatnich godzin.

Przeklęta manierka z zapewne zatrutą zawartością!

Ledwo pomyślał i wtem lina puściła, na co uwolniony przywarł mocniej do ściany. Rozmasowując obolałe dłonie, znów spróbował zrozumieć zachowanie chłopaka, ale nieskutecznie. 

A może by tak uciec...?

Tak, błyskawiczne zniknięcie jak najdalej też rozważał, ale odbywało się to najwyżej przez dwie sekundy. Po tym czasie Żaba schował scyzoryk i znów zwrócił się do Izefila:

– Tu masz świeże ciuchy, przebieraj się.

Ten posłusznie, choć nie bez ociągania, chwycił ubrania, po czym zaczął je zakładać. Najpierw zerwał z siebie pęknięte z boku spodnie, potem zajął się koszulą. Wszystko było ciepłe i pasowało, a Żaba kiwnął głową w nieokreślonej zadumie.

– Dziękuję – wykrztusił odziany w nowe łaszki, zastanawiając się, czy kiedykolwiek sam by się wydostał z klitki. Lecz ktoś dobrze wiedział, że na pewno nie.

– Cacy – cmoknął wybawca. – Zjeżdżamy. 

– Co z nim? – Izefil wskazał upodlonego Anisela, wgapionego nienawistnie w podłogę. – Nie zostawiajmy go!

– A po co nam on? – palnął chłopak w odpowiedzi. Za chwilę westchnął i zreflektował się. – To teraz już nie jestem tym złym, prawda?

Nie trzeba mu było nic dwa razy powtarzać i momentalnie oswobodził także drugiego więźnia. Nie otrzymał podziękowań, nie oczekiwał ich.

– Wynośmy się stąd – zarządził ostatecznie.

*

Wieczór był jasny. Słoneczna kula dopiero zaszła za lasem i oświetlany przez nią blado księżyc przyciągał wszelką uwagę nerwowego Izefila. Nie mógł uciec. To denerwowało go najbardziej. Anisel bez słowa podążał za stale przyspieszającym kroku Żabą, a gdzie było Izefilowi uciekać samotnie? Nie znał przecież miasta i nie miałby kąta, w którym by się podział. Kiepska ironia. Właśnie odzyskał wolność, lecz to nic nie znaczyło. 

Dlaczego Anisel nie usiłował iść w wybranym przez siebie kierunku, jak przystało na niezależną jednostkę, którą był?!

W tym wypadku Izefilowi pozostawało kroczyć za przykładem swego serdecznego przyjaciela. Na pewno wiedział, co powinien zrobić. Miał świadomość czegoś, z czego istnienia pierwszy z byłych więźniów zupełnie nie zdawał sobie sprawy. Tylko... czego?

– Nie wlec się! – krzyknął przez ramię wybawca dwójki.

Łatwo powiedzieć, tak? Jak dotrzymać kroku komuś, kto nie spędził ostatnich kilkunastu czy kilkudziesięciu godzin w zamknięciu? Jak wyznać, że nogi odmawiają współpracy?

Na te pytania też nikt Izefilowi nie odpowiedział.

Młodzieniec już szykował się do zadania któregoś z nich, gdy jego stopę coś zatrzymało w tyle, prawie ściągając buta i przewróciło agresywnie. Ten podniósł się na kolana, by chwilę pozłorzeczyć odstającemu z ziemi konarowi drzewa wymęczonym oddechem.

Żaba dość szybko zorientował się, że nieudolność wyzwolonego w tym momencie dała o sobie znać. Wywrócił oczami i cofnął się, zmuszając Anisela do poczekania na klęczącą niedojdę.

– Wstawaj, nie będę cię niańczył – warknął chłopak wyjątkowo niemiło.

– Nie mogę – odstęknął Izefil, przeglądając w pośpiechu ubranie Żaby w poszukiwaniu wybrzuszeń. Tylko przydałby się ten jeden głupi scyzoryk, wyciągnięte ostrze i...! – Boli.

– Słuchaj – nastolatek szarpnął go bliżej siebie za rękaw – widzę, że jesteś szczególnie beznadziejny, ale opanuj to. Lepiej wstawaj teraz, chyba że chcesz, żebym wypieprzył cię drugi raz, na jego oczach!

Izefil począł błędnie krążyć wzrokiem z jednej sylwetki na drugą, lokalizując jakiś ratunek, ale nie znalazł niczego. Z zażenowania zacisnął zęby na skórze dłoni i zaszlochał. Spowodowało to krótkotrwały uśmieszek na ustach Anisela, który wyparował, gdy tylko Żaba odwrócił się ostrym ruchem.

Zaraz winny rozmazgajeniu się młodzieńca chłopak skrzyżował ręce.

– Wybacz – wymamrotał, by zniwelować powstałe napięcie. – To nie miało tak zabrzmieć. Nie wracajmy do tego, dobra? 

Ukradkiem zerknął na Anisela z goryczą. 

– Co nie znaczy, że znów bym tego nie zrobił – wycedził cicho, po czym łagodnie rozkazał wyrwanym z niewoli lub bardziej sobie samemu ruszyć naprzód.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top