#2
Tego dnia nie miało się wydarzyć nic szczególnego. Jak zwykle Izefil i Karwidia planowali powłóczyć się przez rynek, zazdroszcząc mieszkańcom zbyt wielu rzeczy, by je wymieniać, kolejny raz pytając w tej samej gospodzie o darmowe przenocowanie i ostatecznie, ku niezadowoleniu dziewczyny, znów decydując się sen pod gołym niebem. Rutyna, choć niełatwa i wymagająca, nudziła. Bardzo nudziła. W końcu ile razy można zastanawiać się, pod którym drzewem rozpalić ognisko, a na jak długo starczy dwóm osobom podarowany z łaski swojej kawałek wędliny?
Para już wyglądała, odziana w ciepłe pozostałości zimowych fatałaszków, niczym ludzie pierwotni. Niejeden raz Karwidia żartowała ponuro, że jako psy dostaliby więcej życzliwości, lecz nie podobał się Izefilowi ten humor ani trochę. On wciąż wierzył w nadejście dla nich lepszych czasów i, jak to w takich historiach najczęściej bywa, owe czasy nadeszły; nie inaczej, dokładnie tego dnia.
Zanim na horyzoncie pojawiło się cokolwiek podejrzanego, włóczędzy swoim codziennym zwyczajem usiedli na nagrzanej całym dniem trawie, nie myśląc jednak o ognisku. Z głowami wzniesionymi w przybierające chłodne granatowe barwy niebo woleli nie niszczyć słodkiej okazji do wytchnienia. Byli jedynie oni, wieczór i niedalekie światła domów...
– Przepraszam – dało się słyszeć w pobliżu, co z początku zostało dobitnie zignorowane przez odpoczywającą dwójkę. Jednak gdy słowo powtórzyło się, dodatkowo głośniej, nie sposób było nie zauważyć pulchnej kobiecej postaci.
Dlaczego ktoś do nich podszedł?
Nastała pora na zdezorientowaną wymianę spojrzeń, po czym Izefil postanowił odpowiedzieć:
– Słucham? Zgubiła się pani? Może w czymś pomóc?
– Nie – ucięła. – To ja chcę zaoferować pomoc.
Na to wyznanie Karwidia prychnęła coś niejasno pod nosem i odwróciła się tyłem do kobiety.
– Kolejna dziana cizia lituje się nad przybłędami, co? – dodała wyraźniej.
– Kar! – oburzył się Izefil.
– Co „Kar"? Prawdę mówię.
– Niech pani jej wybaczy, czasem tak...
– Nic nie szkodzi, rozumiem – rzekła niezrażona nadzwyczaj serdecznie.
Światełko w tunelu zabłysło mocniej niż kiedykolwiek wcześniej... Zbawienie od losu!
– Dlaczego? – szepnął młodzieniec, nie potrafiąc ukryć szerokiego uśmiechu.
– Ponieważ przyjechałam w odwiedziny do kuzyna i zobaczyłam was dzisiaj przed jego tawerną. Odprawił was błyskawicznie z kwitkiem, ba, wygonił, spytałam więc, kim jesteście. Opowiedział wszystko, co mógł i przekonałam go... wiecie... – Uniosła złożone dłonie do piersi, odetchnęła głęboko. – Możecie tam nocować.
Nikt nie zdążył mrugnąć, gdy Izefil poderwał się z ziemi i począł całować rękę swojej dobrodziejki. Karwidia nawet odwróciła się zaskoczona.
– A jak będzie z kosztami? – spytała zdystansowanym tonem, tonąc w morzu Izefilowych podziękowań. – Przecież ten skąpiec nie pozwoli za nic mieszkać u siebie za darmo.
– O to się nie martwcie. Rozliczycie się potem. Na razie możecie pracować w gospodzie, a praca ta zapewni wam własny kąt i jedzenie.
– Niesamowite – pochwalił Izefil kolejny raz. – Pani jest aniołem. Cóż za niewiarygodne szczęście! Właśnie, ja zwę się Izefil, to jest Karwidia, a jak naszej wybawicielce na imię?
– Rozalia.
– Piękne imię!
Kobieta zarumieniła się bardziej niż to tylko możliwe, a Karwidia pokręciła głową.
Tak rozpoczął się nowy etap w życiu dwójki włóczykijów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top