#14
Korzystając z nadmiaru wolnego czasu, Anisel postanowił wyjść z domu. Mimo że wcześniej poprzysiągł sobie, że spędzi dzień w długo oczekiwanym spokoju, w samotności, niewykluczone, że ze strachu przed Izefilem... lub też czymś innym. Kto wie.
Może też zwyczajnie nabrał ochoty na podsłuchiwanie beztroskiego plotkowania gości jednej z dziesiątek karczm, które zwiedził w swoim życiu. Najczęściej przy nieco gorszym humorze stronił od zbytniego gwaru, lecz obecność nieznajomych twarzy napawała go dziwnym poczuciem ulgi. Mógł zaszyć się w kącie, udając, że delektuje się muzyką przyjezdnych grajków, a w rzeczywistości robić cokolwiek innego i nikt nie miał do niego pretensji. To była prawdziwa wolność jego zdaniem. Bo czego chcieć więcej?
Na tej właśnie wolności miał Anisel spędzić kolejną godzinkę lub dwie, śmiejąc się pod nosem z Izefila, od którego nareszcie się odczepił. Wcale nie był zajęty i wcale nie miał wiele do roboty, miło więc czasem skłamać. Zwłaszcza, jeśli jest się jednym z mistrzów w tej specjalizacji.
Przyjemnie nie przejmować się niczym w tak przyjemnym miejscu, prawda Aniselu...?
Jednak niedługo było mu dane napawać się tą błogością fatalnego przedpołudnia, bowiem zło nigdy nie śpi. A na pewno nie dla takich jak on - idealnych przynęt. Przykra sprawa.
Wędkarzami okazali się Żaba oraz jego brat, Żmija, którzy wpadli niespodziewanie do gospody. Stanęli przed drzwiami i poczęli błądzić wokół wzrokiem, wyraźnie czegoś szukając. Anisel znał ich całkiem dobrze nie tylko z widzenia. Nie przepadał za typami. Dziwni jacyś; niby to bracia, a trzymający się zawsze razem jak tatuś z synkiem, jednak wyglądający bardziej niczym para gejów. Jeszcze z tymi zezwierzęciałymi imionami.... Poza tym, oni też go szczególnie nie uwielbiali, więc czemu miałby się z nimi sympatyzować.
Zasłonił się dłonią w nadziei, że nie zostanie zmuszony do rozplątania języka. Dotychczas zbytnio go nadużył przez gadkę pewnego pomylonego idioty.
– Tu jesteś – syknął wtem wyższy z przybyłych tuż nad uchem Anisela i trzepnął go po ręce. – Nie masz czegoś pożyteczniejszego do roboty? Hę?
– Zostawcie mnie, nie wasza sprawa, co robię.
– A właśnie nasza. Wujaszka nam ktoś dźgnął, ledwo zipie.
– Tak, bardzo smutne. – Poprawił się w ławce, wzruszając ramionami. – I co z tego?
– Nie pieprz. Ile my się znamy? Pewnie dwa dni? Idealnie zatem, żeby nie mieć pojęcia, kto może za tym stać.
Anisel wygiął cienkie kreski brwi w politowaniu.
– Żenujące – skomentował po chwili. – Naprawdę mnie osądzasz? Ukantowaliście to?
– Mhm – zamruczał Żmija jak gdyby wykonywał właśnie w głowie skomplikowane obliczenia i odwrócił się do wspólnika. – Młody, chodź no tu!
Młody, czyli Żaba, zajęty komplementowaniem jednej z pań, podfrunął do stolika rozczarowany.
– Spadaj.
– Nie „spadaj", a „mamy go".
– Myślisz? – zaskrzeczał i podrapał się głośno po szyi.
– Na bank. Wszystko się zgadza. Wśród nas jest tylko jeden, który nie chce bawić się na tych samych zasadach...
– Przestańcie robić ze mnie sadystę, bo nic nie mam do tego waszego wujka! – wrzasnął Anisel, nie wytrzymując już obecności braci. Żyłka zapulsowała mu skocznie na czole, gdy poderwał się na równe nogi.
Teraz każda para oczu w tawernie kierowała się w tą samą stronę.
– Cii – zaszumiał kucający Żaba jak do niesfornego dziecka, przykładając długi palec do ust. Rozejrzał się. – Warto było?
– Ty szczególnie się nie odzywaj! – zaatakował i wywinął ręką. – Zwyrodniały gnojek.
Czarnowłosy widział zapewne, jak Żmija lub też znieważony Żaba zaczyna ciągnąć go za fraki i huczeć, że wciąż nic nie wie, że jest beznadziejny. Ale on wiedział przecież wiele. Wystarczająco, by nazwać któregokolwiek z nich tak, a nie inaczej. Taka była prawda: gnojki. Gnojki bez szacunku. Anisel, w odróżnieniu od nich, świadomy był swojej wartości i nie pozwoliłby nigdy aż tak sobą pomiatać!
I nie chodziło w tym wszystkim o żadnego wujaszka.
– Tak – odparł zamiast tego spokojnie Żaba, ku zaskoczeniu oburzonego Anisela, i posłał mu szeroki uśmiech o umiarkowanej wesołości. – „Zwyrodniały" to dobre słowo.
– Wychodzę – rzucił zniesmaczony, z trudem powstrzymując potępiające westchnięcie.
Zdawało mu się, że nikt za nim nie podąża, a jednak drugiego zakrętu za karczmą już nie pamiętał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top