#12 (GŁÓD)

Izefil nie bywał nigdy zbyt wytrzymały, lecz zdecydowanie nie znał innego czasu, w którym przepłakałby bezczynnie tak wiele godzin. Leżąc wciąż wygięty w jednej z najmniej wygodnych pozycji na świecie, rozmyślał nad swoim prawdopodobnie największym błędem życiowym oraz o swojej Karwidii. Łzy wyciskał z żalu, ale też ze wstydu nad sobą. 

(Wtedy jeszcze miał jakiś wstyd.)

Tak minęła cała noc i dopiero rano udało mu się przysnąć, lecz nie zyskał energii na walkę o uwolnienie. Zamiast tego straszliwie rozbolała go głowa, co nie zwiastowało niczego dobrego... Jednak tym razem obyło się bez wizyty zjawy. 

Nikt nie zdążył się nawet nacieszyć tą drobnostką, a już do pustej klitki wpadł poznany poprzedniego felernego wieczoru chłopak z kijkiem, omal nie wyrywając drzwi z zawiasów.

– Pobudeczka! – powitał więźnia z werwą, na co ten spróbował otrzeć nadal mokre policzki. Jak się można domyślić, bezskutecznie. – Nie śpimy? Wspaniale.

Izefil podniósł na niego pokrzywdzone spojrzenie. Nie odpowiedział. Był głodny i spragniony jak wściekły wilk na diecie, choć prędzej utożsamiał się ze zbitym kundlem. Nie odważył się prosić kogokolwiek o cokolwiek.

Rozmowę podjął młodszy.

– Jesteśmy sami – stwierdził, wykonując kilka kroków wte i wewte. – Nie bój się. 

Podejrzanie łagodny głos wcale nie ukoił więźnia. Ze wzrokiem na wysokości ubłoconych butów wciąż dygotał. Nie ufał nikomu stąd, co okazało się na tyle widoczne, że zwróciło uwagę chłopaka. Zatrzymał się w miejscu i kucnął gwałtownie, odrzucając swoją lagę w kąt. Patrzył wprost na Izefila. 

Te niebieskie oczy...

– Nie dostrzegam z twojej strony entuzjazmu – wyznał rozczarowany, gdy ten zacisnął powieki najmocniej jak tylko potrafił. – Mówię coś do ciebie. – Ostrym ruchem przyciągnął do siebie twarz pojmanego za podbródek, a palce miał zimne i szponiaste. 

– Ja nic nie mam! – stęknął Izefil.

Już nie, rzecz jasna. Wszelki bagaż podręczny został mu odebrany.

– Wiem. – Oblizał się, przyglądając nadal młodzieńcowi badawczo jak wybrykowi natury.

– Proszę, przestań – szepnął.

– Mhm – mruknął niewzruszony. – Nazywam się Żaba. Ża-ba – powtórzył, wydając przy tym dźwięk rasowego płaza, po czym opuścił ręce. Widocznie robił to niepierwszy raz. 

No tak...

Uśmiechnął się dziwnie krzepiąco kącikiem ust.

– Izefil.

– To też wiem.

– Nie masz... innego imienia? – Gdzieś zaświtała naiwna szansa przekonania do siebie Żaby. Wolność!

– Nie – odparł krótko i bynajmniej nie wesoło. – Nie mam.

– Tak? Rozumiem...

Żaba zmarszczył czoło, formując je we wzburzone fale i zaraz usiadł na ziemi z dziecięco beztroską miną. Zupełnie jakby narodził się na nowo.

– Skoro już się sobie przedstawiliśmy – zaczął – wypadałoby coś powiedzieć. Po co przyszedłem, nie? Chciałem pogadać. Tak po prostu. Więc gadaj, śmiało.

– Niby co? – Izefil już kompletnie nie wiedział, co ma myśleć o tym człowieku. 

– Nie jesteś czasem wkurzającą paplą? Ojoj, onieśmielił się? – zakpił i z kieszeni spodni wyjął... kawałek chleba!

– Mogę? – wykrztusiło automatycznie gardło wpatrzonego w jedzenie jak zahipnotyzowanego Izefila. – Muszę coś... cokolwiek.

Żaba udał zaskoczenie i podstawił pół kromki przed nos leżącego.

– To? Najpierw nawijaj.

– To bardzo długa historia, ale jedno jest pewne: do wczoraj byłem szczęśliwy.

– Nuda! – Ziewnął teatralnie. – Może ja spróbuję? Imię mam jedno, oczu mam dwoje; czary-mary, hokus-pokus, uwielbiam przemoc i podobasz mi się.

Powiedział to tak niewinnie, a Izefil zamarł. Przesłyszał się? 

– Słucham? – wyjęknął.

– Wiem, nie umiem rymować. Co nie zmienia faktu, że podniecasz mnie.

Momentalnie przyciągnął do siebie porwanego za włosy, wywołując tym serię stęków jako jedyną odpowiedź. Izefil spojrzał na niego z odrazą.

– Tak, ślicznie – wydyszał mu w oczy. – No dalej, pokaż mi, jak bardzo mnie nie cierpisz. Pokaż, jak bardzo chcesz z powrotem do tego swojego głupiego życia.

– Nie! – bronił się, ale jedynie głosem. Skrępowanymi rękami i zcierpniętymi nogami niewiele mógł zdziałać, jednak słowami jeszcze mniej.

Żaba zdawał się nie widzieć paniki Izefila, głaszcząc go po karku niczym swego nowego pieska i dochodząc dłońmi coraz głębiej pod materiał ubrania. Aż lina zaczęła uniemożliwiać dotarcie jeszcze dalej i koszula została rozerwana w dwa strzępy. Wtedy Izefil zamilkł, rozumiejąc, że nie ma wpływu na nic. Absolutnie na nic. Nie wydobył z siebie żadnego jęku, gdy dłonie chłopaka krążyły wciąż po całym jego ciele, nie protestował też, kiedy długie paznokcie wbiły się w jego szyję. Myślał o Karwidii.

– Dobrze ci? Co? Odpowiedz! – nalegał Żaba.

– Zostaw mnie...

– Wybacz, zaraz będzie lepiej. Zobaczysz. Będzie wspaniale – dyszał, ledwo radząc sobie z przełykaniem śliny. – Dostaniesz to, na co zasłużyłeś. Zobaczysz i przepraszam. 

Obaj zastygli na sekundę, gdy palce chłopaka wsunęły się w tylną stronę dolnej części garderoby Izefila. 

– Nigdy nie robiłem tego z facetem – przyznał zawstydzony Żaba.

*

Do pomieszczenia wpadł strumień światła oraz za nim powolnym krokiem starszy mężczyzna.
Znieruchomiał.

Na kamiennej ziemi leżał półnagi więzień z wypiętym zadkiem. Uda lepiły mu się od kresek krwi, podobnie ramiona i policzki. Wyglądał paskudnie, lecz spał. Człowiek, który poprzedniego wieczoru zatrzasnął trzymane teraz przez siebie drzwi, nie zbliżył się ani nie cofnął. Tylko rozejrzał i okazało się to dla niego zgubne. Ścianę po lewej podpierał jeden z młodzików.
Chłopak przyłożył palec wskazujący do ust i bez słowa podał przybyłemu swój kijek. On zachwiał się, opuszczając bukłak z wodą, po czym chwycił narzędzie, by wymierzyć sobie w brzuch.

Upadł. Młody dorosły pomógł mu opuścić miejsce, trącając przy okazji stopą manierkę bliżej zgwałconego.

Nie pozostały czerwone mazy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top