#11
– Czytaj! – wrzasnęła Karwidia na Olgierda, gdy tylko ten ukazał się w jej polu widzenia.
Zmieszany karczmarz zmarszczył bez słowa brwi.
– Masz i czytaj! – kontynuowała dziewczyna, podtykając mu przed sam nos wygniecioną kartkę.
– Co to jest? – Obejrzał świstek i opuścił ręce. – Wiesz, że nie umiem czytać?
– Naprawdę?!
– A widziałaś tu choć jedną dobrą szkołę? Nie każdy to potrafi, dlaczego pomyślałaś inaczej?
– Dla mnie i Iza to normalne, więc... – burknęła i urwała zaraz, podskakując w miejscu. – Zresztą, nieważne, czytaj!
Olgierd z westchnięciem wyciągnął dłoń przed siebie i pozwolił, by niewymowny emocjonujący skrawek papieru chwyciła Karwidia, która nie wahała się przy tym ani chwili, widząc, że właściciel gospody faktycznie nie nauczy się w sekundę trudnej sztuki czytania.
– „Znikam, lecz wrócę niebawem" – zacytowała bez zaglądania w tekst. – To jego słowa.
– Czyje?
– Izefila! – Pokiwała głową z grymasem. – Właśnie tego idioty! A on się gubi przecież w pieprzonym lesie jak jakieś obsmarkane dziecko.
– Zostawił cię... – zamyślił się karczmarz.
– Nie! To znaczy... „Postaram się załatwić swoje sprawy jak najprędzej" – znów zadowoliła się fragmentem listu. – Dupek – prychnęła pod nosem na podsumowanie.
– Aż tak się o niego martwisz? Przyznaj szczerze.
– Oczywiście – odparła od razu, nieco chłonąc. – Jest moim przyjacielem.
– Kim?
– Obsmarkanym dzieciakiem, którym trzeba się ciągle zajmować. – Opadła zrezygnowana na łóżko i zaplątała stopy w leżącą na ziemi koszulę. – Już nic nie rozumiem. Źle mu tu było?
Olgierd odetchnął głęboko i usiadł obok Karwidii. Odchrząknał.
– Skomplikowana ta sytuacja – zaczął zaraz poważnym tonem, nachylony w teatralnym zamyśleniu. – Sypiasz z przyjacielem?
– Olgierd! Ugryź ty się czasem w język! – Zerwała się, z trudem powstrzymując chichot.
W tym momencie coś dało się słyszeć za progiem. Schody zaskrzypiały, żeński cukierkowy głos odezwał się irytująco...
– Wypad! – krzyknęła bez oporu Karwidia na nagłe pojawienie się Rozalii, po czym trzasnęła drzwiami, aż deski podłogowe zatrzęsły się niebezpiecznie. – Wypad, wypad! Wynocha! – powtarzała, podskakując tanecznie, a śmiała się przy tym, jak zwykła, głośno i szczerze. Aktualnie zbyt głośno i zbyt szczerze.
Beżowa koszula została zadeptana, pościel też.
Świadek dziwnego widowiska przyglądał się dziewczynie i jej kształtom z pewnym podziwem, gdy ta oznajmiała butnie, iż wszystko ma w dupie.
Nie wydawała się ona przypadkiem zbyt radosna? Tak łatwo uwierzyła w słowa Izefila? One na kilometr zalatywały kłamstwem...
– Mogę ten list? – spytał Olgierd, zatrzymując Karwidię i wprawiając jej czoło w interesujący ruch.
– Przecież nie umiesz czytać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top