#5

– Szlag! – Izefil poderwał się z łóżka z krótkim wrzaskiem. Bez ostrzeżenia wbił nierozumny wzrok w Karwidię i opadł nagle ogarnięty paskudnym bólem. – Co się stało? – jęknął zaraz, masując skroń nadgarstkiem.

Odpowiedziała mu przeciągnięta samogłoska „e", szepty i po chwili:

– Powiedzmy, że znalazłeś się w złym miejscu w niewłaściwym czasie.

– Rozalia...

– Tak? – Kobieta aż podskoczyła w miejscu.

– Nie ciebie pytałem. Możesz zostawić nas samych?

– Och – zdziwiła się nielekko. – Tak, oczywiście. Już wychodzę. Przyniosę herbatę!

Drzwi pokoju zamknęły się delikatnie.

– I? Co się stało? – powtórzył leżący.

– Nic – mruknęła dziewczyna.

– Doprawdy? A to coś na moim czole to też nic? Samo się zrobiło?

– Przestań! – warknęła.

– Więc mów po ludzku, Kar.

– Iz?

– Słucham.

– Jestem beznadziejna, mam rację? – zaśmiała się nędznie

– Nie, Kar. Pierwszy raz tak zareagowałaś wobec kogoś obcego. Możesz powiedzieć, dlaczego?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Zwykle znoszę wszystkich dziwaków, ale coś takiego było w tym typie, że nie wytrzymałam. Jego twarz wręcz błagała, żeby ją podrapać. Poza tym zniszczył mi sukienkę. – Westchnęła ciężko. – To ta, która ci się wyjątkowo podobała.

– Nieważne. Ciesz się, że nie ty oberwałaś tym talerzem – Izefil wysilił się na drobny żart, by nieco rozweselić Karwidię. Widział, że czuje się winna i chciał jej pokazać, że nie ma do tego najmniejszego powodu. On nie musiał przecież nikogo ratować.

– Jasne, że się cieszę – zapewniła niepewnie.

– Kupiłem coś – ranny szybko zmienił temat, gdy ostry ból powrócił. – Zostało przy... O, tu stoi.

Palec Izefila zatrzymał się w powietrzu na wysokości wiecznie pustej półki, z której wyglądał dumnie drewniany tygrys.

– Kiczowaty, ale ładny – uznała Karwidia.

– Tak myślałem – szepnął, z czego zachichotała postać ciemnowłosej nimfy.

Zbliżyła się niepokojąco i nachyliła, zakrywając go mrokiem długich sznurków włosów. Nie widział już nic, prócz nicości, gdy jej słodki głos pełen drwiny odbijał się w uszach echem.

„Tak myślałeś? "

„Tak myślisz? "

„Myślisz?! "

„Kłamca! "

Strumienie światła przedostawały się między kosmykami, a paznokcie zaczepiły się bezlitośnie na szyi. Izefil czuł, jak obca siła miota jego bezwładną głową. Na lewo, na prawo...

„Czekam!"

„Nie zapominaj o mnie, kochanie!"

Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. 

Dlaczego to się dzieje? Kim lub czym jest to stworzenie? Czego od niego pragnie?

Niech odejdzie... Jest dobrze... Jest tak dobrze...

– Hej, Iz, żyjesz? – Przerażona Karwidia potrząsnęła ramieniem młodzieńca.

– Co... – stęknął głucho nie mniej wystraszony, trąc oczy. – Znowu?

– Jakie „znowu"? Krzyczałeś.

– Ja? – wymamrotał słabo. – To ona, znowu...

– Nic nie rozumiem, Iz. Wiem, to przeze mnie, nie wygłupiaj się. 

– Nie, ona...

– Kto?

Pytanie zawisło w powietrzu. Nikt nie znał odpowiedzi.
Izefil przełknął głośno ślinę.

– Wróciła. Znowu.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top