#17

Cisza.

Coś kazało jeńcom nie odzywać się nawet jękiem, by powód ich porwania przypadkiem nigdy nie stał się znany. Zupełnie jakby jakaś nienamacalna siła wiła się obrzydliwie w powietrzu i trącała ciało, można rzec. Tak kiedyś to ujął Anisel. 

Całkiem zgrabnie ubrana w słowa myśl i jak najbardziej prawdziwa w tym wypadku. Bo czemuż by Izefil miał milczeć, mając do dyspozycji tuż obok swego serdecznego przyjaciela...? Aż przedziwne to widowisko, które, wzorem wszystkiego dobrego, w końcu się skończyło.

Co zaskakujące, sprawcą tego był Anisel.

– Nic nie robisz – zauważył beznamiętnie, gdy jego gardło dostatecznie odpoczęło od wściekłego krzyku.

– Tak – przyznał Izefil schrypniętym głosem. Najwidoczniej on jeszcze nie odpoczął. – A... co mogę zrobić? 

– Czyli masz to w dupie – kontynuował, nie obdarzając współwięźnia choćby spojrzeniem, przyglądając się raczej swoim wymiocinom. 

Izefil nie bez trudu pokręcił głową. Coś innego tam miał, ale Anisel nie powinien tego wiedzieć, dlatego lepsze dla każdego było zatajenie zdarzenia sprzed paru godzin. 

Zamiast klarownego komentarza, postanowił rozpocząć ciut przyjemniejszy temat. Postanowił zadać nurtujące go pytanie:

– Dlaczego mnie nienawidzisz?

Anisel przełknął głośno ślinę. Wydało się?

– Z jakiej racji tak sądzisz? – odpowiedział ostrożnie.

– Powiedziałeś tak. Dwa razy.

– Wiem – warknął krótko. – Słyszałem przecież. To... – zawahał się – skomplikowane.

– Mówiłeś do siebie?

– Nie. 

Do siebie? Anisel nie nienawidził siebie. Istniały znacznie bardziej odpowiednie stworzenia, którym mógł to wyznać. Problem w tym, że Izefil także do nich należał.

– Nie rozumiem – zaprzestał zgadywania, na co rozmówca... zachichotał. A nie był to krótki chichot, lecz ciągnący się, wymagający poświęcenia suchy śmiech, który brzmiał wyjątkowo przeraźliwie w jego wykonaniu.

– I nie zrozumiesz – powiedział po chwili jak oczywisty fakt, pierwszy raz zaglądając w przekrwione oczy towarzysza. – Ani trochę nie zrozumiesz. Czaisz?

– Co?

– Nie zrozumiesz... nigdy. Bo ja też nie rozumiem. Słyszysz? Ale wiem jedno: wiem, że nie było żadnej dziewczyny. To, co widziałeś w tych swoich wyobrażeniach... Tego nie było, pogódź się z tym. 

Spod powiek Izefila znowu wytoczyły się pojedynczo niekontrolowane łzy.

– Ja pierdolę, nie... – westchnął Anisel. – Uświadom sobie coś, zwyczajnie przyjmij to do wiadomości: wydostaniesz się stąd, choćbyś tylko srał pod siebie. Ty tak.

– Ja tak? – Serce podskoczyło mu pod samą szyję. – A ty?

– Boki zrywać – mruknął. – Zdechnę tu jak pies. Nie jestem przecież tobą. – Usta Izefila otworzyły się, na co Anisel pospiesznie dodał: – Wolę nie umierać w męczarniach, więc łaskawie zamknij już ryj.

– Ale... jeszcze jedno... Czyli uwolnimy się?

– Nie wiem, co znaczy „my" – wypluł ostatnie słowo. – Nie wiem, co zostało dla „nas" zaplanowane... Gdyby to było takie proste, ktoś równie dobrze mógłby niespodziewanie tutaj przybiec i ogłosić uroczyście, że Karwidia to twoja siostra.

Karwidia! Na dźwięk tego imienia Izefil zadygotał w obawie.

– Robisz to, te ruchy – upomniał Anisel.

– Nic nie poradzę. Tęsknię.

– Świetnie – pochwalił z przekąsem. – Tak trzymać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top