#13

– Och, to okropne! – zakwiliła Rozalia z dłonią na piersi. – Jak on sobie, biedaczek, poradzi bez nas? Jeśli chcesz, kochana, zawsze możemy o tym porozmawiać, z niejednym chłopcem już miałam do czynienia...

– No zobacz tylko, coś niesamowitego. Iz decyduje się na kolejną głupotę? Niemożliwe! – zmałpowała egzaltowaną gadkę Karwidia, rozkładając ręce. – Zresztą, ciebie i tak całe dnie nie ma, gdzieś się szwędasz! Jak on cię może w ogóle interesować?!

– Nie podnoś na mnie głosu, młoda damo! – Kobieta zaczerwieniła się niemal równie mocno jak piękne róże przed karczmą. – Ja też potrafię krzyczeć i również się niepokoję! Nie wstyd ci pyskować? Tak bardzo się martwię! Och!

Po tej wyczerpującej przemowie Rozalia zawachlowała się przez moment wyciągniętą brudnopomarańczową chustką jakby była o krok od stracenia przytomności, a rzadkie rzęsy zamokły od przypływu emocji. Nikogo jednak nie poruszył widok roztrzęsionej kobiety, która, nie otrzymawszy wystarczająco dużo uwagi, wybiegła na dwór.

– Wychodzę zawsze w ważnych interesach! – zawołała na odchodnym, a Karwidia skrzywiła się jakby z pogardą dla Stwórcy, że pozwolił istnieć komuś takiemu.

Drzwi gruchnęły o framugę, przeciąg strącił stertę papierów z barku. Te pofrunęły aż pod schody.
Udający nieobecnego Olgierd wypuścił z ulgą powietrze. 

– Powiedziałbyś jej coś kiedyś, tak się nie da żyć – burknęła do niego dziewczyna i założyła nogę na nogę, wychylając się za ławę, by dostrzec znikającą za rogiem histeryczkę.

– Bałem się jej reakcji – wyznał. – Szczerze mówiąc, obawiam się wszystkiego, co robi, ale to w końcu moja kuzynka.

– Pantofel – podsumowała Karwidia z uśmieszkiem. 

– Hej! – Mężczyzna przysunął się naprzeciwko i rozsiadł wygodnie. – Rzeczywiście wyjechał. Wczoraj – stwierdził poważniej w zastanowieniu.

– Owszem. – Wygięła usta, jak to miała w zwyczaju przy okazywaniu niesmaku. – Cudowna niedziela, co? Nigdy za nim nie przepadałeś, prawda?

– Racja. Na początku się ucieszyłem. Nagle tu jest cicho i... jesteśmy sami. 

– Sami? – powtórzyła, a wygląd jej wzroku zmienił się intrygująco. – Ani razu nie myślałam o tym w ten sposób.

– Naprawdę? Ja całkiem często. Teraz, póki go nie ma...

– Nie kończ. Może i on jest niekiedy denerwujący, może i ma zbyt wiele z Rozalii, ale to mój przyjaciel. Ważny przyjaciel. 

– Tylko? A co z tym łóżkiem na górze? 

– Nie twoja sprawa, Olgierd – ucięła, odwracając spojrzenie na prawo. – Spróbuj chociaż zrozumieć sytuację. On się gubi w lesie. W LESIE – podkreśliła. – To przerażające.

– Daj spokój, słońce. Na pewno nic mu nie jest.

Olgierd wstał ciężko i zatrzymał się przy dziewczynie, która prześwietliła go zaskoczonym wzrokiem.

– „Słońce"?

– Dokładnie – potwierdził, po czym odgarnął z jej czoła nierówną grzywkę, aby obdarować je krótkim całusem.

Poszedł, jednak Karwidia trwała w niezmienionej pozie jeszcze kilka przeciągłych minut.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top