#1

W pewnym nieokreślonym mieście dało się nareszcie we znaki upalne popołudnie pełne unoszących się w powietrzu ptasich treli, jak na późną wiosnę przystało, lecz to kolejny nudny wstęp do historii, który można sobie z całym przekonaniem podarować.

Coś innego okazywało się najciekawsze w tych sielankowych realiach; nie rozbudzona przyroda, nie zapach kwiatów. Tylko...

- Fuj, jak tu śmierdzi! - wyjęczała dziewczyna, obrzucając pospiesznie zafukanym spojrzeniem wszystko wokół i ostatecznie wbijając je ostro w młodego mężczyznę.

- Przesadzasz - odparł ten od niechcenia, wciąż przebierając w stercie łachów, które widocznie przeszły więcej niż niejeden staruszek. - Bywałaś w gorszych miejscach.

- Wcale nie! Tutaj jest najobrzydliwiej! Cuchnie... jak smocze szczyny!

- A skąd ty wiesz, jak cuchną smocze szczyny? Co? - Towarzysz drobnej marudy łypnął za siebie zza ramienia, uśmiechając się serdecznie.

- Ha! - Echo aż zaniosło okrzyk chórkiem w dal. - Teraz już wiem! Właśnie tak! I nie rozumiem, dlaczego to dotykasz, przestań!

- Ktoś musi - westchnął. - Nasze ubrania nie nadają się przecież do niczego, zapocimy się w nich na śmierć, a nie pozwolę ci znowu kraść..

- Nie założyłabym tego - uparła się stanowczo i skrzyżowała ręce. - Prędzej zacznę chodzić nago.

- Karwidia!

Izefil, bo tak miał na imię młodzieniec, obejrzał się gwałtownie, lecz dostrzegł pustkę. Mógł jedynie westchnąć ponownie i poddać się. Strząsnął więc z siebie pokrywę kurzu, by zaraz wybiec z przypominającego śmietnik składzika na świeże powietrze. Szybko, choć nieco koślawo, dogonił naburmuszoną dziewczynę, mrużąc nieustannie oczy i przeklinając pogodę.

Słońce piekło jak gdyby chytrze planowało przez następne miesiące do granic możliwości utrudniać tej dwójce walkę o stabilizację.

- Nie jesteś czasem głodna? - przerwał krótką chwilę ciszy Izefil.

Dziewczyna zwlekała z odpowiedzią. Bez zatrzymywania się rozpoczęła iście zajmującą zabawę guzikami przy dekolcie, wystawiając lekko koniuszek języka. Jej towarzysz zbyt dobrze znał to zachowanie; albo zapomniała mówić, albo zaraz zrobi coś głupiego. Lepiej było nie domniemywać, na co padnie tym razem. Złapał ją gwałtownie za nadgarstek, wywołując wściekły, trudny do sklasyfikowania pisk.

- Tak, jestem - odparła i wyrwała się z uścisku, po czym rozdarła koszulę aż do pępka, odsłaniając teatralnie lewą pierś.

Oboje zmierzyli się hańbiącym wzrokiem.

- Zatem chodźmy coś wyżebrać.

- Nie trzeba - mruknęła butnie, pociagnęła Izefila za torbę i wyjęła z niej dwa zawiniątka. Jedno z nich wylądowało w dłoniach zaskoczonego młodzieńca.

- Co to ma być? - spytał podejrzliwie.

- Jedzenie - dotarło do jego uszu między kolejnymi mlaśnięciami. - Kanapka z serem.

- Nie wierzę. Znowu to zrobiłaś.

- No i? Gdyby nie ja, nie jedlibyśmy nic normalnego. Trzeba sobie jakoś radzić.

- Ale nie w ten sposób! Mówiłaś, że to zakończony rozdział, do którego nie chcesz już wracać!

- Mówiłam.

Wzruszyła ramionami.

Izefil znał Karwidię nie jeden dzień, nie tydzień, a znacznie dłużej, jednak wciąż go zadziwiała. Od początku znajomości zdawała mu się bardzo zagadkowa. Potrafiła być szczera do bólu, lecz niechętnie wspominała swoją przeszłość. Jeśli jakąkolwiek miała, kryła ją nadzwyczaj wzorowo.

Oczywiste dość prędko okazało się, że lubi zdobywać nowe rzeczy. Często wiele wysiłku wkładała dla kolejnej zachcianki, by potem stwierdzić, że przecież wszystko jest wszystkich i rodacy powinni dzielić się swoimi dobrami. Izefil mógłby założyć się o głowę, że gdyby dać jej do wyboru dziesięć tysięcy złotych i dziesięć tysięcy ludzi do obrabowania, wybrałaby drugą opcję. A przynajmniej on tak to widział. Przy analizie zapominał zawsze, że jemu samemu nigdy nic nie zabrała, choć od pierwszego spotkania okazji do tego było mnóstwo.

Ich wspólna przygoda rozpoczęła się, można by rzec, interesująco. Co prawda, nie brały przy tym udziału cudowne zbiegi okoliczności, bo wystarczył do tego jeden przypadek, lecz Izefil nadal wracał uporczywie myślami do tamtego zdarzenia. Właściwie pamiętał niemal każdy szczegół. Mógł doskonale poczuć tłukące w nim serce i nieopisane zmęczenie przy ucieczce w głąb lasu. Potrafił wciąż określić ilość rannych przyjaciół, których zostawił tam, za sobą, wymienić ich imiona, nie wiedząc nadal, czy żyją. Czuł zapach wojny i ognia, wyciskaną łzami ulgę, gdy padł w trawę. Przewijało mu się w uszach jedno zdanie: „Ty sukinsynie".

„Ty sukinsynie".

„ Ty..."

- Ty - usłyszał wtedy i nadeszło zbawienie. Podniósł głowę. Ukazała mu się sylwetka blondwłosej dziewczyny z wiecznie umorusanym czołem pod roztrzepaną grzywką, która później zupełnie zawładnęła jego umysłem.

To ujrzenie Karwidii uznawał religijnie za jedyną korzyść, jaką przyniosło mu zostanie wojownikiem. Oraz za przełomowy moment w życiu.

Nowo poznani stali się niedługo niemal nierozłączni. On nie miał niczego, ona nie miała nikogo; połączyła ich wspólna pustka. Mimo tak różnych charakterów i stoczonych ze sobą licznych codziennych kłótni, zostali przyjaciółmi. Niedługo potem ich relacja przerodziła się nieświadomie w coś poważniejszego. Karwidia nie ukazywała zbyt wiele troski w stosunku do Izefila, nawet wydawać by się mogło, że traktuje go jak wrzoda na tyłku, na którego była skazana po wsze czasy. Niemniej, nie odtrącała go i wszystko tłumaczyła jak małemu chłopcu. A Izefil wymagał wiele uwagi. Dziewczyna nie potrafiła uwierzyć, jak ktokolwiek mógł przyjąć do armii człowieka, który gubi się w lesie, co nierzadko stawało się argumentem numer jeden w bzdurnych sprzeczkach. Lecz druga strona broniła się zacięcie, i przy okazji dość nieudolnie, również wymyślając najróżniejsze teksty. Choć teraz ciężko było stwierdzić, czy robią to z przyzwyczajenia, czy raczej dla zabawy, wyzwiska za każdym razem padały jednak wyłącznie z ust Karwidii.

Tak oto pragnący bliskości Izefil zadurzył się, prawdopodobnie z wzajemnością i zamarzył dożyć z tą dziewczyną starości, pilnując się nawzajem i dając się razem ponosić dziecięcemu pierwiastkowi.

Dokładnie, byłoby cudownie...

Plask!

Coś uderzyło młodzieńca w policzek.

- Widzisz, gdzie się gapisz, bezwstydniku? - zganił Izefila głos Karwidii.

Ten zamrugał kilka razy i zobaczył, co wywołało rosę na jego czole. Bynajmniej nie był to skwar.

- Wybacz. Czemu jej nie zakryłaś? - wydukał cicho.

- Szczerze? - podkusiła, unosząc cienką kreskę ust ku górze.

- Jak najbardziej.

- Musiałam zobaczyć tę reakcję - palnęła, po czym rozrechotała się całkowicie niepowstrzymanym śmiechem.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top