XII. Ryby, ptaki i niedźwiedzie
Srebrzystoszara ryba szarpnęła się jeszcze trzy razy nim ostatecznie uszło z niej życie. Była długa i giętka, z twardą, jakby poszarpaną płetwą grzbietową. Jej puste już oczy były okalone fałdami grudowatej skóry o świeżo różowej barwie. Pysk jej pozostał rozdziawiony, jakby w zaskoczeniu, pomiędzy szczękami lśniły żółtawe zęby, a z otworu gębowego leniwie spływała strużka krwi.
Cola przejął rybę od brata i zajął się jej patroszeniem za pomocą krótkiego noża, Ennith robił to już z poprzednią zdobyczą. Sprawnym ruchem podciął skrzela, następnie naciął niezbyt głęboko rybi brzuch od okolic ogona aż do skrzeli, a potem dłonią wysunął z niej wnętrzności. Bladoróżowe sploty jelit gładko wyślizgnęły się ze środka na skałę. Obie, wypatroszone już ryby podali Warneriusowi, który sprawnie obmył jej w potoku. Pozostało już tylko wycięcie skrzeli i oczu, co zajęło krótką chwilkę. Po tym, Cola i Ennith wzięli ryby i poszli z nimi w kierunku prowizorycznego obozowiska, by natrzeć je świeżymi ziołami i upiec, a Warnerius pozostał przy potoku, by obmyć kamienie, na których zdobycze były oprawiane, gdyż tak pozostawione mogłyby zwabić drapieżniki zapachem krwi.
Na płonącym słabym, acz statecznym płomieniem palenisku Cola ułożył ruszt ze świeżych, wilgotnych gałązek, które poczęły się zaraz lekko dymić. Na ruszcie spoczęły obie ryby. Po kilku minutach, gdy powrócił Warnerius, przekręcili je na drugi bok. Wokół ogniska unosił się przyjemny zapach świeżej ryby i palonych ziół, wzmagając tylko głód, z którym walczyli od wczorajszego śniadania.
Niebo było pochmurne, ale jasne, wiatr momentami uderzał silniej, ale przez większość czasu plątał się tylko między koronami drzew, a nie zdarzało mu się docierać do osłoniętego granitowymi skałami obozowiska. Sosny, świerki, jodły i klony szumiały miarowo za jego poruszeniem, od czasu do czasu zginając swe czuby i chwiejąc się na boki, jakby przechodziły po nich dreszcze. Jezioro zwane Zimnym Kotłem, rozciągające się za skałą osłaniającą obozowisko przed północnym wiatrem, marszczyło swe intensywnie granatowe wody, jakby kapryśnie. Nie było ono wielkie pod względem powierzchni, ale każdy obeznany z tutejszymi górami wiedział, że jego głębokość przekraczała pojęcie większości mieszczan. Niektórzy wierzyli, iż w ogóle nie posiada ono dna. Według ustnej tradycji Starej Ziemi, która była przecież podstawą kulturową zarówno dla kultury, z której pochodził Ennith, jak i tych ukształtowanych na wschód od Wzgórza Hiabadavas, gdy Bóg tworzył świat, początkowo cały ląd znajdował się pod powierzchnią wód, więc cała ziemia była jednym wielkim bezkresem morza. Następnie Bóg wszedł do wody i podwiązał ląd świetlistymi linami, za które wyciągnął ziemię z wody. W miejscach, gdzie liny te były podczepione powstały góry — każda lina odpowiadała jednemu szczytowi bądź wzniesieniu. Niektóre zaś miejsca pozostały głęboko w dole, w miejscu, gdzie znajdował się ląd przed wyciągnięciem. Stamtąd wyłażą na powierzchnię czarownicy i złe duchy. Czasami wchodzą w ryby pod postaciami chorób i małych robaczków. Rybacy i myśliwi dobrze wiedzą, które gatunki są na to bardziej podatne i potrafią rozpoznać oznaki skażenia. Z jezior dotykających Ciemnych Głębin można zatem wyławiać tylko niektóre ryby, a zawsze trzeba je także przemyć w bezpiecznym strumieniu. Gatunki zaś nieczyste, a właściwie — najbardziej podatne na wchłonięcie nieczystości z Ciemnych Głębin, skąd biorą się złe duchy i czarownicy... i pękające radła — jak niektórzy lubią dodawać — szczególnie ci z północnego zachodu, bo to doprawdy niepoważni ludzie — jak lubią dodawać jeszcze inni..., gatunki te należy pozostawić niedźwiedziom, które jako stworzenia bardzo czyste, niwelują nieczystości pochodzące z zanieczyszczonej ryby i takowego niedźwiedzia można spożywać, ale z kolei tylko o pewnych porach roku i dnia, a to już zupełnie inna historia...
Jak podają najznamienitsze podręczniki najznamienitszych uczonych najznamienitszych akademii Starej Ziemi (którym akademiom przysługuje takowe miano po dziś dzień pozostaje kwestią sporną, na tyle sporną, iż niejeden stracił zęby przy próbach jej rozstrzygnięcia), złe duchy wychodzą zatem z Ciemnych Głębin pod różnymi postaciami. Te słabsze muszą wejść w ciało ryby bądź żyjącego w ziemi robaka jako choroba i stamtąd przedostać się na ptaki, a z nich wraz z odchodami na rośliny i inne stworzenia żyjące. Nieco silniejsze złe duchy tworzą sobie własną postać malutkich robaczków, widzialnych bądź niewidzialnych, które wchodzą wewnątrz ludzkiego bądź zwierzęcego ciała. Te widzialne zasiedlają najczęściej jelita i wyniszczają organizm od środka. Zdarza im się urosnąć do pokaźnych rozmiarów i doprowadzić do śmierci nieszczęśnika. Uczeni z Ishyevel i Cazh od lat badają ich właściwości. Stale powtarzają, iż najlepszym środkiem ochrony przed złymi duchami pod tą postacią jest oczyszczanie jadła używając ognia i wody - to znaczy wszystko myć i piec bądź gotować. Smażyć można także, ale to niezdrowo, co nie jest jednak często powtarzane przez uczonych, gdyż spotyka się z ostrym sprzeciwem publiki, a przecież "nauka nauką, ale ludzie za coś płacą" — (fraza niniejsza nie jest zawarta w żadnym ze znamienitych podręczników). Spożywanie surowych owoców i warzyw nie jest zalecane, ale dopuszczane jeśli nie w nadmiernej ilości, jednakże ryb i mięsa surowych jeść absolutnie nie wolno, chyba że odpowiednio wędzone lub suszone — świeże, surowe ryby jedzą tylko dziwacy z dalekiej północy — jak mawiają niektórzy, co akurat znalazło miejsce w niektórych znamienitych podręcznikach.
Drugi rodzaj złych duchów pod postacią małych robaczków to te niewidzialne. One z kolei nie stanowią bezpośredniego zagrożenia dla fizycznej postaci człowieka, a przysysają się do ludzkiego ducha jak pijawki. Mogą wejść jednak tylko w ludzi o słabej woli lub mocno zanieczyszczonym duchu przez pychę, chciwość, nienawiść i inne duchowe brudy. Zajmują się wtedy wysysaniem energii i chęci z człowieka i ostatecznie doprowadzają go do kompletnej rezygnacji z czegokolwiek w życiu. Mogą one wstąpić też w zwierzęta i skłaniać je do nadzwyczajnej agresji bądź zachowań destrukcyjnych wobec samych siebie.
Najsilniejsze złe duchy są najmniej zbadane przez uczonych, co — o dziwo — zostało uczciwie przyznane w większości podręczników. Wiadomo, iż mogą one wyjść z Ciemnych Głębin bez postaci pośredniej i fizycznie niszczyć przyrodę, budynki i rzeczy, atakować ludzi i zwierzęta, zatruwać i psuć pokarm, nakłaniać do plugawych czynów oraz mieszać zmysły i pamięć.
W roku 512 po upadku Adavas, w którym to Ennith przeprawiał się przez góry wraz z towarzyszami, większość wyznań istniejących na terenach między Morzem Białym a Górami Świtu opierała się na odwiecznej walce nieczystości z czystością, z tym że zależnie od religii były one inaczej rozumiane. W kulturze zarakoskiej od zawsze panowała idea, iż nieczystość istnieje tylko jako brak czystości, która z natury jest w ludzkich sercach przy narodzeniu, ale plugawe czyny mogą pomniejszyć jej zasób. W ich jeżyku istniały takie same słowa na światło i czystość oraz na ciemność i nieczystość. Toteż nie uznawali oni istnienia złych duchów.
Iljadończycy z kolei uznawali przeciwieństwo tej ideologii. Twierdzili bowiem, iż czystość jest tylko brakiem nieczystości i przyrównywali to do fizycznego brudu, który może być lub nie być na czymś i zależnie od tego rzecz ta jest czysta bądź nieczysta. Według ich rozumienia, ludzie rodzili się czyści, czyli w pełni niewinni, a bycie dobrym polegało tylko i wyłącznie na nieczynieniu zła. Uznawali złe duchy, a także czarowników, choć tych drugich nie zwykli uznawać za istnienia o złej naturze.
Kultury pochodzące od upadłego już Królestwa Adavas, to znaczy — kultury terenów obydwu cesarskich kolonii, którym cesarz przyzwolił na praktykowanie własnej kultury i wyznań, Rozdroża, terenów wokół Cazh, wielu terenów południowych i ziemi księcia Eberharda, oparte były na wierze w czystość i nieczystość, jako dwie niezależnie istniejące siły, żadna nie będące brakiem drugiej, choć będące swoimi przeciwieństwami. Z tego też powodu uznawali zarówno złe duchy, jak i miejsca wyjątkowo czyste, zwane także miejscami cudownie czystymi i inne związane z tym zjawiska. Wierzyli, iż ludzie rodzą się niewinni, ale nie czyści, jako iż posiadają naturalną swemu gatunkowi skłonność do czynów plugawych.
Przeciwieństwo tej idei narodziło się w Karramasar, gdzie dwa stulecia temu rozpowszechniła się postawa nieuznająca ani czystości ani nieczystości. Ludzie ci twierdzili, że osądzanie czy coś jest czyste czy nieczyste jest bez sensu, gdyż "każdemu co innego śmierdzi, każdemu co innego smakuje", a więc wszystko jest względne. Idea ta rozkwitłą na ziemiach Karrów, lecz nie rozprzestrzeniła się na pobliskie ludy, choć pojawiała się od czasu do czasu u niektórych myślicieli na akademiach. Ale myśliciele to jedyni ludzie, którzy potrafią zmienić diametralnie swój światopogląd trzy razy do roku — stwierdził w duchu Ennith.
Tymczasem zdjęli ryby z ognia, pokroili je i rozdzielili na porcje, a było to koło siódmej. Godzinę później zarzucili bagaże na plecy i ruszyli w dalszą drogę. Tereny przez które podróżowali od tygodnia były wyjątkowo górzyste. Nieraz przy bardziej stromych podejściach musieli wspierać się rękoma, aby nie zsunąć się z zimnych, granitowych skał. Im wyżej się znajdowali tym chłodniejsze były noce, zdarzały się nawet mrozy, i tym silniejszy był wiatr. Trudy całodziennej wspinaczki stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Po intensywnej wędrówce od rana do wieczora momentalnie zasypiali z wyczerpania, a po paru dniach nikt się nie ostał bez dokuczliwego bólu kolan i pleców, a także palenia mięśni i ogólnego wyczerpania fizycznego.
— Znowu idzie chmura — przerwał rozmyślania Ennitha Cola — Nad tamtą granią. Tam już pada.
— Może przejdzie bokiem — westchnął w odpowiedzi Ennith. Przy ostatnim deszczu szli ścieżką, która rzeczywiście stała się błotnista, ale nie niebezpieczna do przejścia. Jednak skały, którymi ich droga prowadziła teraz były wystarczająco niebezpieczne do przejścia, gdy były suche i przy dobrej widoczności. Przejście nimi przy większym deszczu, z dużym prawdopodobieństwem źle by się skończyło.
— W górach nigdy nic nie wiadomo, ale według mnie, idzie prosto na nas. I chyba słyszę jakby grzmiało — wtrącił Warnerius, który przystanął na czele grupy i wpatrzył się wprawnymi oczyma w horyzont.
— Tak, też słyszałem.
— Lepiej byśmy przeszli tędy prędzej. Za jakiś czas dojdziemy do głębokiego żlebu, stamtąd ruszymy ostro w górę, do przełęczy i tam znajdziemy korytarz między skałami, którym dostaniemy się na stok z drugiej strony masywu i tam będzie łagodne zejście.
— I zakładasz, że dostaniemy się tam przed burzą? — zapytał Cola. — Chyba nas nieco przeceniasz. Przy tym wietrze, niedługo rozpęta się to potężny sztorm.
— A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Mamy wracać na zwornik? Patrzyłeś na mapę, wiesz, że nie ma tu innej drogi.
— Na mapie nie ma wiele oznaczonego. Skąd mam wiedzieć, że nie ma zejścia na tym stoku? Ty szedłeś tędy z Umudem to wiesz. Ja chodziłem tylko trasą za tamtą granią. Nie wiem jak wygląda teren tutaj.
— Dobrze, nie gadaj już. — Warnerius machnął ręką niedbale. — To twoje tłumaczenie się jest niezwykle irytujące. I niemęskie.
Ruszyli dalej.
— Uważaj na ten gzyms — Cola odwrócił się do podążającego za nimi w milczeniu Ennitha — Skała się trochę obkrusza w paru miejscach. O, na przykład tutaj. To chyba wapień.
— Ot, uczony się znalazł — prychnął Warnerius. — Szedłbyś może szybciej. Lepiej żeby burza nie złapała nas przy żlebie.
— Idę przecież.
Gdy dotarli do żlebu, wyraźnie słychać już było grzmienie sunącej po skalistych graniach burzy. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, uderzając w wędrowców od frontu, przez co musieli więcej wysiłku wkładać w posuwanie się naprzód. Niebo na horyzoncie pociemniało znacznie, a powietrze zrobiło się znajome ciężkie, jakby przygniecione zmartwieniem.
Przejście przez żleb było wyjątkowo trudne. Granitowy żwir obsuwał się im spod butów, a niewiele miejsc mieli, w których mogli się czegoś podtrzymać. Nieostrożne stąpnięcie mogło spowodować iż odłamki skalne osunęłyby się w dół zbocza, niechybnie zabierając ich za sobą.
Po przedostaniu się na drugą stronę żlebu, wspięli się kawałek w górę po dość stromej skale. Dla Ennitha był to najbardziej uciążliwy odcinek, gdyż nie mógł w pełni wykorzystywać lewej ręki do podciągania się. Gdy wdrapał się na górę, musieli zrobić chwilę przerwy, by mógł wyrównać oddech. Potem poszło jednak bardzo sprawnie. Przeszli przez szczelinę między skałami na przełęczy i przedostali się na stok po drugiej stronie, który jak zapowiedziano był bardzo łagodny, zatem zejście szło im nad wyraz szybko. Wiatr wciąż hulał, a niebo ciemniało, nie spadła jednak ani jedna kropla deszczu. Gdy zeszli do zalesionej kotlinki, gdzie rozbili nowy obóz, zaczęło się rozpogadzać.
— Trzeba było wziąć ze sobą Gerdę — zaśmiał się Cola. — Ona by wiedziała, że burza minie nas bokiem.
— I co by nam to dało? — prychnął Warnerius. — Dzięki temu, że nie wiedzieliśmy przynajmniej poszliśmy szybciej. Inaczej byśmy wlekli się jeszcze godzinę.
— Och, naprawdę. Co jest z tobą źle? Zachowujesz się jak humorzasta dziewucha. — Cola przewrócił oczami, dokładając drewna do ognia.
Ennith oparty plecami o pobliskie drzewo tylko naciągnął ukradkiem kaptur na twarz i udawał, że zapadł w sen, by nie zostać wciągniętym przez któregoś z braci do dyskusji. Kłótnia, którą przewidywał nie nastąpiła jednak, a zamiast niej nastała dłuższa chwila ciszy. Ennith odetchnął z ulgą w głębi ducha. Naprawdę nie mógł już ich znieść momentami. Zaprzyjaźnił się z nimi szczerze i bardzo ich cenił, ale bywali doprawdy nie do wytrzymania. On się tyle nie kłócił z bratem! Choć po krótkiej chwili zastanowienia, musiał przyznać, że stwierdzenie takie byłoby z całą pewnością kłamstwem.
— Mamy coś do jedzenia? — usłyszał głos Coli. Postanowił jednak nadal udawać, że zmorzył go sen.
— Coś mamy — odparł Warnerius. — Sporo sucharów i trochę suszonego mięsa. Ale musimy oszczędzać żywność, gdyż nie zapolujemy, dopóki nie przejdziemy przez Czarne Pasmo. Jutro powinniśmy mieć znów okazję by złapać nieco ryb. Trzeba będzie uwędzić coś by mieć na zapas.
— Jest tutaj w ogóle jakaś zwierzyna? Od tygodnia nie widziałem żadnych śladów ani odchodów.
— Jakaś pewnie jest, ale nie mam pojęcia jak ją znaleźć. Przechodziłem tędy wiele razy, ale nie zdarzyło mi się czegokolwiek wypatrzeć, nie mówiąc już o polowaniu.
— Górale nam pewnie wszystko wybili.
— A widziałeś tu górali jakichś? Albo ślady ich bytu chociażby?
— Siebie też pozjadali. Nie dziwię się, że zdziczeli, jeśli idąc z pastwiska do domu musieli codziennie wspinać się po tych skałach. — Cola przeciągnął się i oparł plecy o pień drzewa. — Rzuć mi suchara chociaż. Jakoś muszę przeżyć.
— Dobrze. Rozdzielimy po sucharze i odrobinie suszonego mięsa. — Warnerius sięgnął do bagaży.
— Słyszałeś Ennith? Chodź tu.
— I po co go budzisz? — mruknął Warnerius.
— On nie śpi, tylko ma nas dosyć — prychnął Cola, ale w jego głosie zadźwięczała żartobliwa nuta.
Ennith westchnął tylko i podsunął się bliżej nich, nawet nie próbując zaprzeczać. Ubogi posiłek spożyli w kompletnym milczeniu. Wiatr uspokoił się jakby, a słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.
— Może zagrajmy w karty, póki jest jeszcze widno? — rzucił Ennith, a jego towarzysze skwapliwie dołączyli do pomysłu.
Karty zostały rozdane, rozgrywka rozpoczęła się. A Ennith nie miał dobrej passy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top