VIII. Kanion Białego Potoku

Wiosna w pełni zawitała do wschodnich borów. Na trawiastych zboczach mnożyły się fioletowe i białe krokusy czy żółciutkie żonkile, między konarami sosen chowały się zielone liście czekających na zakwitnięcie konwalii. W powietrzu rozbrzmiewały głośne okrzyki cietrzewi, które właśnie rozpoczęły toki. 

Okolicę otulała poranna mgła, a wszystko pokryte było grubą warstwą rosy. Zapach młodziutkiej trawy i ogólnego wiosennego przebudzenia, żywotności dryfował sielsko miedzy drzewami. Rzeki i strumienie szumiały, wypełnione po brzegi wodą z topniejących śniegów. Pola pełne były młodego, zieloniutkiego zboża, przypominającego teraz osobliwy gatunek trawy. 

Niebo na wschodzie zbladło, zaróżowiło się nieco, słońce bowiem już niedługo miało wysunąć się zza gór. Powietrze było chłodne, choć wiatr nieobecny. 

Trzej wędrowcy szli już przez las z przewieszonymi przez plecy skromnymi pakunkami. Ubrani byli w szare, wełniane płaszcze, których kapturami zasłonili twarze. 

Na nowo rozbrzmiały okrzyki rywalizujących ze sobą samców cietrzewi, które oczekiwały przylotu samic wraz ze wschodem słońca. Gdy pierwsze promienie rozbłysły nad linią gór, dźwięki wydawane przez koguty owego gatunku stały się jeszcze bardziej oszalałe — walczyły ze sobą zapewne o właśnie przybyłe kury. Ennith mógł tylko wyobrazić sobie jak rozkładają wachlarzowo ogony i stroszą pióra, rywalizując o uwagę chodzących obojętnie wkoło samic. 

Zaledwie parę chwil minęło nim słońce w całej krasie ukazało się nad linią horyzontu. Zieleń choin stała się nagle dużo cieplejsza, przyjaźniejsza, a las bardziej gościnny, zapraszający. Wiosenne słońce niosło ze sobą radość, spokój i nadzieję. Koiło nieco obawy kotłujące się w głowach wędrowców, u każdego inne, ale jednakowo ciążące na duchu. Atmosfera zelżała, zdjęli kaptury z głów, by słońce oświetliło ich twarze i od tamtej pory rozmawiali ze sobą czasem o tym i owym, nie za głośno jednak, by nie zwabić niebezpieczeństwa. 

Zatrzymali się dopiero po południu. Mieli ze sobą świeże jedzenie na pierwszy dzień podróży i zapas suchego prowiantu na jej całość, które zabrali z Ioskel. Zaspokoiwszy głód, pragnienie i zaznawszy krótkiej chwili odpoczynku, ruszyli dalej, bowiem czas ich naglił. Warnerius nalegał, by jak najszybciej oddalić się na południe od osiedli ludzkich, by nie narażać się na spotkanie z krążącymi po okolicy zbójnickimi grupami, które naturalnie trzymały się blisko osad i szlaków handlowych. Żwawo szli więc na południe, coraz bardziej zbliżając się do granicy dwóch księstw — terenów księcia Eberharda, które przemierzali i Księstwa Złotego Księżyca. Gdy dzieliło ich od niej zaledwie pięć dni pieszej wędrówki, odbili na wschód i podróżowali w tym kierunku przez półtora dnia, aż dotarli do Kanionu Białego Potoku. 

— Oto i kanion — rzekł Warnerius. — Pomiędzy jego ścianami płynie Biały Potok, mający swe źródła daleko na południu, na terenach Złotego Księżyca. Musimy przedostać się na jego drugi brzeg. Na tym odcinku kanion jest szeroki, a jego zbocza dość łagodne. Idźmy wzdłuż jego biegu, aż znajdziemy miejsce, w którym możemy go przebyć. 

— Przedostańmy się zatem na drugą stronę i tam rozbijmy obóz — rzekł Ennith. — Słońce chyli się już ku zachodowi, nie pójdziemy dziś dalej. 

Synowie Domagoja przyznali mu rację. 

Trochę jeszcze czasu upłynęło nim znaleźli miejsce, w którym wschodnia ściana nadawała się do wspinaczki, a potok nie był głęboki. W lesie było już dość ciemno i trzeba im było postępować bardzo ostrożnie. Zachodnia ściana kanionu, po której musieli zejść, była dość stroma, a w linii prostej mogła mieć nawet nieco ponad dwanaście jardów wysokości. W dole słychać było szum potoku. 

Pierwszy poszedł Warnerius. Było na tyle ciemno, że gdy ostatecznie stanął na dnie kanionu, ledwie widać było zarys jego sylwetki. Machnął Ennithowi ręką by schodził. 

Na górze zejście było bardzo strome i Ennith musiał po trochu zsuwać worek z przybytkiem kawałek przed sobą, a potem samemu schodzić z pochyłości przodem do skalistej ściany, rękoma wspierając się na jej wystających elementach. Pierwszy raz wtedy odczuł jakąś niewygodę z powodu straty dwóch palców. Jego nogi drżały lekko od zmęczenia całodziennym marszem. W połowie, zbocze stawało się bardziej łagodne i Ennith zarzucił bagaż z powrotem na ramiona, musiał jednak nadal schodzić bardzo powoli, gdyż skały w tym miejscy były gładko oszlifowane przez potok, co groziło poślizgnięciem. Poczuł ulgę, gdy ostatecznie znalazł się obok Warneriusa na dole kanionu. 

Słońce zdążyło schować się już za horyzontem i w cieniu skalnych ścian było niemal zupełnie ciemno. Stali na brzegu strumienia, wypatrując wzrokiem trzeciego towarzysza. Udało im się ujrzeć go dopiero, gdy był już poniżej trudniejszej połowy zejścia, ale w słabym świetle przypominał bardziej przesuwający się cień niż człowieka. Ponieważ poruszał się na wpół po omacku, zejście zajęło mu jeszcze dłużej niż Ennithowi. Ostatecznie i on zsunął się ze skały i westchnąwszy ciężko, spojrzał na towarzyszy, których twarze nikły w cieniu. 

Napełnili skórzane bukłaki wodą ze strumienia. Obmyli też twarze i dłonie, co na pewien czas spędziło senność z ich powiek. 

Przekroczyli potok. W tym miejscu był on szeroki na niemal siedem jardów i głęboki do kolan. Stanęli przed wschodnim zboczem kanionu. 

Ruszyli pod górę w tej samej kolejności jak schodzili. To zbocze również najbardziej strome było u góry, gdzie trzeba było podciągnąć się wzwyż rękoma. Wspinaczka poszła im jednak dużo szybciej niż schodzenie. Gdy wszyscy byli już na górze, przeszli kawałek, oddalając się od kanionu na bezpieczną odległość i z ulgą położyli bagaże na ziemi. 

— Nie rozpalajmy dziś już ognia — rzekł Warnerius. — Nie możemy pozwolić sobie na nieostrożność, więc zrobimy to gdy się przejaśni. Możemy zostać tu nieco dłużej rano, by odpocząć w cieple, trzeba nam też będzie zapolować. Ale śpijcie teraz. Przypada mi pierwsza warta. Obudzę cię, Ennith, za trzy godziny. 

Mimo iż ciepło było rzeczą, której pragnęli teraz najbardziej, Ennith i Cola musieli zgodzić się z Warneriusem. Zdawali sobie sprawę, że nie mogli czuć się bezpiecznie bez uprzedniego rozeznania się w terenie, a po ciemku nie można było zrobić tego odpowiednio. Musieli spędzić noc bez ogniska. Owinęli się więc szczelnie płaszczami i grubymi derkami, które mieli ze sobą i położyli się obok siebie pod drzewem. Warnerius stał w miejscu lub chodził po najbliższej okolicy, by nie zmorzyło go zmęczenie. 

Dłuższą chwilę zajęło Ennithowi zaśnięcie. Przez całodniowy wysiłek fizyczny koszula, którą miał na sobie była dość mokra, nie miał jednak siły i chęci, by zdejmować z siebie wszystkie warstwy ubrań tylko by ją zmienić. Strój miał dosyć ciepły, ale czuł się przemarznięty od środka. Zaradził by temu zapewne kubek gorącej herbaty, jednak na taką dogodność musiał czekać do rana. 

Chociaż czuł wyczerpanie, jego umysł zdawał się bronić przed snem i ciągle mącić jego myśli trudnymi pytaniami i problemami, które mogą potencjalnie stanąć mu na drodze. Ennith stwierdził już, że lepiej będzie gdy wstanie i zmieni Warneriusa na warcie — skoro i tak nie mógł zasnąć, ale nim podniósł się z posłania ostatecznie zmorzyło go zmęczenie. 


Z najgłębszego snu został wyrwany gwałtownym potrząśnięciem ramienia. Po niemal ośmiu dniach wspólnej podróży, zdążył przyzwyczaić się już do sposobu budzenia, który praktykował Warnerius, więc przetarł tylko oczy dłonią i niechętnie podniósł się do pozycji siedzącej, uważając, by nie obudzić Coli. Zwinął swoją derkę i odłożył ją obok worka ze swoim przybytkiem. Do ręki wziął łuk i stanął pod jednym z drzew.

Księżyc był prawie w nowiu, a niebo pokryte chmurami, co sprawiało, że panowała niemal zupełna ciemność. Musiał zdać się zatem przede wszystkim na zmysł słuchu. 

Słyszał szum potoku, pohukiwania sów, drżące okrzyki derkaczy i jęk starych drzew, które kołysały się lekko, pod wpływem ledwie obecnego wiatru.

Druga warta była najgorszą — nie można było zasnąć w pełni, bo zaraz było się budzonym, po czym znów tylko trzy godziny snu, za mało, by wejść w stan porządnego odpoczynku. Ale cóż poradzić? Każdy z nich musiał przecierpieć rozpołowiony sen raz na trzy noce. 

Poczuł jak powieki ciążą mu znowu, a kolana miękną, wziął więc nieco lodowatej wody z bukłaka i przemył nią twarz. Czuł pragnienie, ale na myśl o piciu tak zimnej wody przechodził go dreszcz, zmoczył więc tylko wargi. Okrążył towarzyszy w parujardowym odstępie, pilnując, by nie stracić ich z oczu, gdyż byłoby to dla niego katastrofalne w takiej ciemności. Stanął pod innym drzewem, choć nie bardzo urozmaicało mu to krajobraz. Senność na chwilę ustąpiła. 

Ponownie naszły go posępne myśli. 

Jakaś jego część uparcie wierzyła, że gdy dotrze do Ishyevel, szybko odnajdzie brata i resztę towarzyszy z Cazh, że znajdzie się jakieś banalne wytłumaczenie na to dlaczego go zostawili. Ale było tyle rzeczy, które nie pasowały w tej wersji. Był pewien, że Galvyn nie porzuciłby go tak po prostu, co nasuwało myśl, że musiało się coś stać. Była... istniała opcja, że nie przeżył. Ale co z ciałem? Co z resztą towarzyszy? W przypadku śmierci Galvyna opcje były dwie — albo towarzysze okazali się zdrajcami i porzucili jego zwłoki w śniegu, co było niemożliwe, bo w takim przypadku zostałyby one odnalezione, albo postanowili go pogrzebać. W zmarzniętej, obsypanej śniegiem ziemi nie było mowy o pochówku. Mogli więc wziąć ciało na konia i zabrać gdzieś, gdzie dałoby się zrobić należyty pogrzeb. Ale co z nim? Czy nie szukaliby go także? I jeśli Cola mówił prawdę... Nie, nie mógł o tym myśleć, jeszcze nie teraz. 

Były też inne pytania. Jak bardzo musieli się rozdzielić — on i jego towarzysze — by Domagoj z synami odnaleźli tylko jego, a na tamtych nawet się nie natknęli, nie mówiąc już o koniu jucznym, którego trudno było przeoczyć? Na pewno nie byli wszyscy martwi, bo wtedy nikt nie zabrałby potencjalnych zwłok. Wiedząc zatem, że ktoś z nich żyje, trzeba było pomyśleć jak postąpił, gdzie się udał. Najbardziej logiczną opcją byłoby Ishyevel. Z miejsca gdzie zastała ich zamieć było tam bliżej niż do Cazh, a ponadto, poza dokumentem, który tam wieźli, mieli także wiadomość do przekazania księciu ustnie. Jeśli dokument zaginąłby, warto byłoby dostarczyć chociaż informacje od Hermana. Przynajmniej Ennith by tak zrobił. Wiele mogło zatem wyjaśnić się na dworze księcia Eberharda... 

Ale oto był. Na drodze do Ishyevel, na drodze do prawdy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top