VII. Ostatnie przygotowania
— Nie ma sensu iść Szlakiem Wschodnim — rzekł Warnerius, pochylając się nad mapą. — W trójkę nie odparlibyśmy zbójeckich ataków, które nasiliły się ostatnimi czasy, szczególnie na odcinku między Averekel a Khelekel. Już dwa lata temu zrezygnowałem z podróży głównymi traktami i wyszło mi to tylko na dobre. Poza tym, i jest to najważniejszy powód, dla którego nie chcę obrać tej trasy, za Khelekel, jak widzicie i zapewne wiecie, szlak odchodzi ostro na północ i dopiero dalej odbija na południowy wschód. Przyczyną tego są oczywiście góry, które w tym miejscu tworzą barierę nieprzejezdną dla koni z wozami. My zaś, jako że podróżujemy pieszo, możemy przejść skrótem przez najtrudniejszy odcinek gór i stamtąd zejść do doliny Ish, która ciągnie się pomiędzy Czarnym Pasmem a Masywem Pękniętego Topora aż do Wielkiego Jeziora, które jest naszym celem. Zajmie nam to podobny czas jak gdybyśmy jechali konno traktem, a będzie z pewnością rozważniejsze. Ale spójrzcie tutaj. To... Egill, odsuń się, zasłaniasz światło. To jest kanion, w stronę którego udamy się pojutrze. Przez kolejne trzy dni będziemy iść wzdłuż niego, potem odbijemy na wschód. Gdy dotrzemy do Czarnego Pasma, zdecydujemy jaką drogę przez góry najlepiej obrać. Pytania?
— Czy to bezpieczne przechodzić przez Czarne Pasmo o tej porze roku? — zapytał Egill.
— Stukrotnie bezpieczniejsze niż podróżowanie głównym traktem. Pasuje ci to, Ennith?
— Nie mam żadnego pojęcia o tych terenach, więc zdam się na waszą ocenę sytuacji. Poza tym, wiele rzeczy może się jeszcze zmienić po drodze, musimy mieć gotowe parę opcji i dostosować się do sytuacji.
— Owszem. Cola?
— Nie widzę lepszej opcji niż przejście Czarnym Pasmem, przynajmniej na tę chwilę.
— Dobrze. Ojcze?
— Nie mam nic do dodania.
— To wszystko zatem. Opuszczę was teraz, wrócę jutro wieczorem. Pojutrze ruszamy z pierwszym blaskiem świtu. Lepiej dobrze wypocznijcie — rzekł Warnerius na koniec i wyszedł nie czekając na odpowiedź.
Ennith, Serril i młodsi synowie Domagoja poszli wraz z Parmm do pomieszczenia, w którym kobieta suszyła i przechowywała zioła, a także robił balsamy, eliksiry czy oleje. Pokój nie był duży. Z sufity zwieszały się schnące pędy różnych roślin, na stole stały dwa moździerze, półki pełne były słoi i fiolek. Powietrze było tam tłuste i aromatyczne, przesiąknięte zapachami rozmaitych ziół, kwiatów i starego dębowego drewna, z którego wykonane były ściany.
— Warnerius nalegał bym ograniczyła liczbę rzeczy, które wam dam. Naszykowałam więc tylko niezbędne. Wytłumaczę wam wszystko co i jak, z Warneriusem już rozmawiałam.
— Lepiej dobrze zapamiętajcie — zaśmiał się Egill. — Nie chcielibyście być zdani na wiedzę medyczną Warneriusa. On nadal jest zdania, że najlepszym lekarstwem na migrenę jest wsadzanie głowy do przerębli.
— Nawet tego nie skomentuję — prychnął Serril.
— Dobrze, dobrze... — Parmm zdjęła z szafki małą fiolkę z brązowawym płynem. — To jest wyciąg z rudawca górskiego do przemywania ran i zadrapań. Wykorzystujecie go w ten sposób, że zagotowujecie pełen rondelek wody i gdy wrze dodajecie trzy do pięciu kropel tego płynu. Następnie zdejmujecie rondelek z ognia i czekacie aż woda przestygnie. Gdy jest ostudzona dokładnie przemywacie nią ranę. Jeśli rana jest mocno zabrudzona to najpierw opłuczcie ją zwykłą wodą, potem tym. Jeśli jest potrzeba by zszyć ranę, igłę i nić także obmyjcie odkażoną wodą. Następnie... — Zielarka postawiła przed nimi metalowe pudełeczko. — Balsam. Na rany. Gdy odkazicie ranę, smarujecie tym, zarówno jej brzegi jak i bezpośrednio uszkodzony obszar. Będziecie mieli czyste płótno na opatrunki. Przy poparzeniach czy odmrożeniach możecie używać balsamu, ale rany przemywajcie samą wodą. Z opatrunkami wszystko jasne? Zakładam, że macie podstawową wiedzę w udzielaniu pomocy medycznej.
Skinęli głowami. Ennith nie był pewien co Parmm rozumie przez „podstawową wiedzę", ale nie sądził by potrzebował czegoś więcej poza umiejętnością opatrzenia rany czy usztywnienia złamanej kończyny; znał też objawy pospolitych chorób i oznaki zakażenia. Uznał to za stanowczo wystarczające.
— Ostatnia rzecz, którą wam dam to ten eliksir. Zawiera wyciągi między innymi z kroważanki, obrawniczka, przetacznika i sfermentowanej cebuli. Jest to chyba najbardziej uniwersalne lekarstwo, jakie posiadam. Można stosować przy przeziębieniu, wszelkich chorobach płuc i układu pokarmowego, gorączce, bezsenności, a także na wzmocnienie przy odniesionych urazach. Siedem kropel do wrzącej wody. Może działać nieco usypiająco. Stosować maksymalnie trzy razy dziennie i nie dłużej niż przez dwa tygodnie. To wszystko, więcej wam nie daję. Mam nadzieję, że i tego nie będziecie mieli potrzeby używać.
Nazajutrz Gerda i Egill zabrali Ennitha do stajni pod pretekstem pokazania mu nowonarodzonego źrebaka.
Młoda klaczka była gniada z białą skarpetą na prawej tylnej nodze. Obwąchiwała z zainteresowaniem rozrzucone po boksie siano, co chwila trącając łbem bok ospałej matki.
— Piękna jest, prawda? — zaszczebiotała Gerda, gładząc szyję matki źrebięcia.
— Z pewnością wyrośnie na dorodnego wierzchowca — rzekł Ennith.
Egill uśmiechnął się na te słowa.
— Chcieliśmy byś nadał jej imię — rzekł.
— Och... Dziękuję bardzo. — Ennith przeczesał dłonią włosy. Po chwili przyszedł mu do głowy pewien pomysł, jego twarz rozpromieniła się znacząco. — Niech będzie Paprotka — rzekł.
— Paprotka. Dobre imię.
Gerda przytaknęła. Egill wziął do ręki uwiąz i wszedł do boksu.
— Zabierzemy je dzisiaj po raz pierwszy na pastwisko. Chodźcie.
Najmłodszy syn Domagoja szedł przodem, prowadząc konia i z uciechą obserwując wybryki źrebięcia. Był zbyt pochłonięty mówieniem do zwierząt, by zauważyć, że Gerda i Ennith idą za nim w nieco większym odstępie niż wcześniej.
Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ciesząc się wiosennym słońcem. Ennith pragnął zażyć tej chwili błogiego spokoju przed jutrzejszą wyprawą. Poza tym, rozmawianie z Gerdą przychodziło mu dosyć naturalnie i odsuwało na chwilę jego myśli od trudnego położenia, w jakim się znalazł.
Jasna twarz dziewczyny zdawała się być jeszcze bielsza w świeżym, przedpołudniowym słońcu. Kąciki jej ust były wiecznie zmarszczone w lekkim uśmiechu, oczy zaś miały w sobie nieprzebytą głębię. Gdy szła teraz w poprzek porośniętego trawą i kwiatami zbocza, zdawała się być uosobieniem ostoi spokoju, która tak bardzo była mu teraz potrzebna.
— ...przywieźli wtedy do Averekel takie piękne atłasowe wstążki. Byłam nimi zachwycona, ale Warnerius rzekł mi, że mogę równie dobrze pociąć na paseczki lniane prześcieradło i namoczyć je w soku z czerwonej kapusty. Ale nie mogę przecież winić go za tę ignorancję, nie ma on po prostu poczucia estetyki. A swoją drogą, było to tego samego dnia co zabili wójta.
— Zabili?
— Jego konkurent i wspólnicy. Zadźgali go we śnie. Po czym on, Kharas, ten morderca, mianował siebie na wójta i jest nim po dziś dzień. I otwarcie mówi o tym co zrobił z poprzednikiem. Niby powinno się powiadomić księcia Eberharda, ale ludzie kochają tego nowego wójta i zrobił tyle dobrego dla całego Averekel.
Dotarli nad strumień, za którym zieleniło się trawiaste wzgórze. Tam właśnie wypasało się stado Domagoja, pilnowane przez pana Ovoka, którego Egill zwał koniuszym, co nie przestawało śmieszyć wszystkich dookoła. Matka Paprotki zarżała głośno, widząc znajome konie, przyspieszyła kroku, a jej uszy zwróciły się sztywno do przodu.
— Idź, Egill, zaprowadź je do pana Ovoka, ja tu poczekam z Ennithem. Nie chcę moczyć sobie butów — rzekła Gerda.
Egill kiwnął głową i wprowadził konia do wody. Paprotka na zmianę wskakiwała i wyskakiwała ze strumienia, jakby coś ją parzyło. Minęła chwila zanim zechciała wejść do wody. Ennith zerknął niespokojnie na Gerdę. Nie miał wobec niej żadnych złych zamiarów, ale pozostanie z nią sam na sam mogłoby zostać odebrane jako bardzo niestosowne, gdyby tylko dowiedzieli się o tym Domagoj lub jej starsi kuzyni. Nie chciał rujnować sobie reputacji dzień przed wyprawą.
— To tylko paręnaście jardów. Jesteśmy w zasięgu wzroku Egilla i pana Ovoka — rzekła dziewczyna, a Ennith odwrócił wzrok, zażenowany tym jak szybko odgadła jego obawy.
— Wyruszasz jutro z rana — stwierdziła, zbliżając się do niego nieco, ale w granicach przyzwoitości.
— Owszem, Gerdo.
Dziewczyna westchnęła, odgarniając z twarzy jasne kosmyki włosów. W pewnym momencie wyciągnęła z kieszeni jakieś płócienne zawiniątko. Podała je Ennithowi.
— To dla ciebie. Nóż ze stali kwadrogrodzkiej. Mój ojciec zwykł nimi handlować. Dwa mi się ostały. Ten jest dla ciebie.
— Gerdo. Nie spodziewałem się...
— To chyba dobrze, prawda? Ale obejrzyj go chociaż.
Nóż miał drewniany, pokryty jasną skórą trzonek, który wyjątkowo dobrze układał się w dłoni. Samo ostrze było stanowczo przyciągające wzrok. Stal kwadrogrodzka miała ciemny, węglowy odcień z miejscowymi przejaśnieniami, które układały się w półkoliste linie, przypominające sęki w drewnie. Ostrze lśniło lekko, rozszczepiając światło słoneczne na barwne łuny. Nóż był zadbany i perfekcyjnie naostrzony.
Spojrzał na Gerdę.
— Dziękuję ci — powiedział. — Wspaniały jest to podarek, Gerdo. Obawiam się jednak, że nie mam czym ci się odwdzięczyć.
— Nie tego oczekiwałam przecież. Ale chodźmy, Egill wraca. Trzeba nam wrócić do domu na obiad.
Warnerius pojawił się wieczorem, jak zapowiedział. Skąd wrócił, nie było Ennithowi wiadome, wyglądał jednak na mocno zmęczonego.
Wszyscy udali się na spoczynek — Ennith dostał pokój gościnny w domu Domagoja. Pożegnał się jeszcze z Serrilem, który zamierzał powrócić do swojej chatki i najlepiej jak umiał podziękował mu za to co dla niego uczynił.
Nadeszła tymczasem noc, a wiatr ustał, jakby w oczekiwaniu. Gdzieś w kniei zaczaiła się zmiana. Cicha, cichuteńka. Na jej widok zbladły gwiazdy, powietrze zamarło i nie zagrał żaden świerszcz tej nocy, bowiem horyzont niedługo już miał rozpalić się od gorączki. A zmiana weszła do cudzych domów. Cicha, cichuteńka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top