VI. Wieczerza
Ennith usadzony został między Egillem a Domagojem. Obok męża zasiadała Parmm, po jej prawicy Warnerius, po lewicy Egilla Gerda. Cola nie był jeszcze obecny, dlatego wstrzymali się z jedzeniem kolacji i pili herbatę — lub piwo, w przypadku Warneriusa.
Egill właśnie skończył opisywać wszystkie posiadane przez rodzinę wierzchowce, gdy Parmm wstała od stołu.
— Wszyscy jesteście już pewnie głodni. Może powinniśmy zacząć posiłek? — Zerknęła na męża.
— Cola jeszcze nie wrócił — stwierdził Warnerius. — Poczekajmy na niego trochę.
— „Trochę" czekaliśmy na niego dwie godziny temu — rzekł Domagoj, w jego oczach tlił się niepokój.
— Dobrze, jeszcze trochę poczekamy — westchnęła Parmm i dolała gościom herbaty.
Rozmowa obrała dziwny szlak i zeszła na temat innowacji w pługach rolniczych, co okazało się dominującym zainteresowaniem pana domu. Potem mowa była o grzybach. O tej porze roku trudno było zebrać coś do jedzenia, ale Domagoj pochwalił się, że wraz z najmłodszym synem przynieśli do domu ostatnio parę okazów żagwi i Parmm usmażyła je na maśle. Gerda opowiedziała wraz z ciotką trochę o ostatnich zbiorach zielarskich, mówili też co nieco o pogodzie, o rybach czy o hodowli koni.
W pewnej chwili milczący jak zwykle Warnerius wstał i powiedziawszy coś ukradkiem ojcu, skierował się do wyjścia. W tym momencie jednak rozległ się dźwięk kroków w sieni i w drzwiach stanął Cola. Cały ociekał wodą i jego twarz byłą nieco podrapana z jednej strony, ale w ostatecznym podsumowaniu był cały i zdrów, ku milczącej uldze zebranych. Szybko wymienił się powitaniami z gośćmi i skierował się do innej części domu, by przebrać się w suche ubrania. W progu zatrzymał go jednak Warnerius. Bracia wymienili między sobą parę zdań cichym głosem, młodszy wyglądał na dość przejętego. Ze stołu, przy którym trwałą głośna rozmowa, nie było jednak możliwe usłyszeć o czym mówili. Cola wyszedł, Warnerius powrócił do stołu. Jego mina była równie nieodgadniona jak zawsze. Szybko przyniesiono jedzenie na stół i gdy tylko Cola zjawił się z powrotem w pomieszczeniu, zabrali się za spożywanie posiłku.
Ennith przesunął wzrokiem po poszczególnych członkach rodziny. Trzej bracia byli do siebie dość podobni, choć tylko Warnerius odziedziczył po matce zimne, szare oczy. Egill i Cola mieli ciemne, po ojcu. Włosy każdy z nich miał brunatne i zgodnie ze wschodnią tradycją przycięte dopiero poniżej łopatek. Najstarszy i najmłodszy syn odziedziczyli po ojcu ostre rysy, choć były one widoczne bardziej u Warneriusa, Cola za to miał łagodniejszą twarz i spojrzenie.
Przyniesiono dzban wina i posrebrzane kielichy. Był to zacny trunek sprowadzany z południa, więc wszyscy z chęcią się napili — wszyscy, poza Warneriusem, na którego prośbę Gerda dolała mu piwa i Egilla, któremu matka nie pozwalała napić się alkoholu. Najmłodszy syn Domagoja nie omieszkał okazać niezadowolenia.
— Ależ matulko kochana. Mam prawie trzynaście lat. Chciałbym tylko spróbować nieco. Moim zdaniem, bardziej powinniście martwić się o Warneriusa. Ostatnio bez kufla w ręce widziałem go tydzień temu.
Warnerius roześmiał się tylko, a był to śmiech zaskakująco ciepły.
Żelazne klingi zderzyły się z metalicznym chrzęstem, żadna nie została odrzucona do tyłu, jakby ich siły zrównały się. Miecze napierały na siebie, miejsce ich skrzyżowania przesuwało się lekko do góry.
Postąpił dwa kroki w lewo, kawałek, kawałeczek. Momentalnie zmienił pozycję ostrza, tak by miecz przeciwnika zsunął się po nim w kierunku jego prawego barku. W tym samym momencie uskoczył kawałek w lewo i zablokował kolejny cios.
Cały ociekał potem, ale jego energia nie była jeszcze na wyczerpaniu.
Półobrót w prawo, prawy bark do przodu, zderzenie ostrzy. Nadarzyła się idealna okazja i wykonał szybki manewr, którego nauczył się kiedyś od brata. Miecz przeciwnika odskoczył, Cola był jednak zbyt dobry, by móc zupełnie wytrącić mu broń z ręki takim zagraniem.
— To było niezłe — skomentował syn Domagoja, zerkając z podziwem na Ennitha. — Zastanawia mnie czy to jest twoja pełnia możliwości, czy nadal znajdujesz się w zdrowiejącej formie. — Klingi mieczy ponownie skrzyżowały się. — Jesteśmy teraz na w miarę podobnym poziomie. Co sądzisz?
— Zgadzam się. — Unik, lewa noga w przód, uderzenie od boku. — Co do poprzedniego pytania, sądzę, że niewiele mnie dzieli od standardowej formy.
— Może to niewiele nie pozwala ci wygrać?
— Kto powiedział, że nie wygram?
Cola zaśmiał się.
Cztery dni temu zaproponował Ennithowi nieco szermierskiego treningu i od tamtej pory ćwiczyli wspólnie codziennie. Pozostały dwa dni do zaplanowanego początku wyprawy i trudno było im usiedzieć w miejscu.
— Warnerius chciał dziś popatrzeć na mapy — wysapał Ennith, robiąc kolejny blok.
— Nikt mu nie broni.
— Nie. — Unik, atak, unik, blok. — Chciał żebyśmy przysiedli nad tym po południu... Mamy omówić plan.
— Ach, tak?
— Przecież mówię.
Następny cios prawie wytrącił miecz z ręki Coli. Jego lewa noga poślizgnęła się na błocie, ale ostatecznie udało mu się utrzymać równowagę. Spojrzał na Ennitha.
— Dobra, koniec. — Cola wyglądał na mniej zmęczonego niż przeciwnik, ale i tak potrzebował chwili na unormowanie oddechu. — Możemy uznać, że wygrałeś.
Cola schował miecz do pochwy, Ennith poszedł za jego przykładem.
— Idź się przebrać, jeśli chcesz — rzekł syn Domagoja. — Potem spotkajmy się na północnym brzegu jeziora, obok starej wierzby.
— Co planujesz?
— Pomożesz mi posprawdzać sidła zastawione przez ojca, potem spotkamy się z Warneriusem, by wysłuchać jego gadaniny.
— Sidła? — dopytał Ennith, ignorując drugą część wypowiedzi.
— Tak, sidła. Twój słuch działa poprawnie, jeśli to cię niepokoi. — Cola uśmiechnął się, ale jakiś cień pojawił się w jego oczach.
Szli przez las nie dłużej niż pół godziny.
— Jest jeszcze sprawa — przerwał ciszę Cola nerwowym głosem. Był dużo gorszy w ukrywaniu emocji niż jego starszy brat, ale i tak udało mu się zachować w miarę spokojny wyraz twarzy.
Ennith przyglądał mu się ukradkiem od dłuższego czasu, wyczuwając nagła zmianę w jego zachowaniu, tuż po pojedynku. Nie naciskał jednak na niego i czekał cierpliwie aż sam zechce wyjaśnić swoje zachowanie.
Cola zatrzymał się i wskazał ręką powalony pniak.
— Usiądźmy — rzekł. I tak zrobili.
Wiosenny wiatr przedarł się przez gałęzie świerków, jodeł i modrzewi. Czuby rwących się do góry sosen zakołysały się lekko. Podmuch niósł ze sobą zapach błota, żywicy i świeżej trawy. Słońce przebijało się półcieniami przez gałęzie drzew, tworząc na ziemi świetlistą mozaikę, skrzącą się barwami tęczy o osiadłej na mchu wilgoci.
— Rozmawialiśmy pewien czas temu z moją matką — zaczął Cola. — I mówiłem ci wtedy o... zamieci i o moich przemyśleniach jej dotyczących. Powiedziałem ci już, że nikt jej nie przewidział aż do ostatniej chwili. A przecież co najmniej połowa wioski by się zorientowała, a Gerda już na pewno. Jak mieszka z nami dwa lata, tak nie ma deszczu, śniegu, burzy czy silnego wiatru, którego by nie zapowiedziała. Może wyda ci się, że przesadzam, ale nie. Nie będę jednak mówił dużo na ten temat, bowiem już mówiłem ci o tym wcześniej. Mówiłem też o aspektach wizualnych tej zamieci, o chmurach, o tym, że nie wyglądały normalnie. Ale to pamiętasz, prawda? Jest jeszcze jedna sprawa jednak, o której chciałbym... powinienem ci powiedzieć, a nie mogłem... nie chciałem mówić o tym przy rodzinie. — Przerwał, pocierając palcami brew. — Warnerius i moja matka znają się na ludziach i są w stanie szybko rozpoznać ich intencje. I jeśli brat mój rzekł mi, że mam ci ufać, ja zaufam jego ocenie, bowiem jakkolwiek uważam go za tępego w wielu kwestiach, tak w takich przypadkach nie bywał w błędzie. Poznałem cię i ja i również uważam, że godzien jesteś zaufania. Ostatecznie kwestię tę pieczętuje fakt, iż ojciec mój miał okazję poznać Hermana, kapitana straży miejskiej w Cazh, o którym wspomniałeś w swojej opowieści.
— To nie było mi wiadome.
— Tak, zapewne. Nie mów więc ojcu, że ci powiedziałem, bo nie wiem czy celowo ten fakt pominął. I jak wytłumaczyłem przed chwilą, ufam ci i temu, że nie wpędzisz mnie w problemy po tym co ci powiem. — Zamilknął na chwilę, zbierając myśli. W oddali rozległo się zawodzenie jakiegoś ptaka drapieżnego. — Pamiętaj, że i ja byłem z ojcem i Warneriusem, wtedy cośmy cię znaleźli w zamieci. Wracaliśmy z Lirmkel i słońce dopiero chyliło się ku zachodowi, ale i tak było dość ciemno, przez śnieżycę. — Znowu potarł czoło dłonią, na tyle mocno, by przez parę sekund pozostał tam czerwony ślad. — Warnerius wypatrzył cię w śniegu, ale nie dało się tam przedrzeć z końmi, które prowadziliśmy za uzdy, więc on i ojciec poszli w twoim kierunku, a mnie pozostawili bym strzegł wierzchowców. Opady wzmogły się wtedy i straciłem ich z pola widzenia, ale nadal stałem przy koniach. Rozglądałem się w koło, bo konie były niespokojne i próbowałem zobaczyć coś mimo sypiącego śniegu. I zobaczyłem. Tam ktoś był, Ennith. Widziałem go stojącego w długim płaszczu z kapturem. I widziałem błysk jego oczu.
Ennith siedział na kłodzie w zupełnym bezruchu i wolno mielił w głowie informacje. Oczywiście, że ktoś tam był — jego brat albo któryś z żołnierzy Hermana. Każdy z nich miał płaszcz z kapturem. Ale jeśli rzeczywiście byłby to któryś z nich, raczej nie stałby w bezruchu obserwując Domagoja i jego synów, tylko podszedłby do nich, prosząc o pomoc. Idąc tym tokiem myślenia, doszedł do wniosku, iż zakapturzona postać musiała być kimś obcym o z pewnością podejrzanych intencjach — skoro nie poprosił o pomoc ani jej nie zaoferował — lub Cola miał zwykłe przewidzenie, co nie było dziwne, biorąc pod uwagę zmęczenie podróżą i takie a nie inne warunki pogodowe.
— Ennith, posłuchaj. Nie interesuje mnie czy mi wierzysz — rzekł Cola, jego mina wskazywała jednak na coś zupełnie innego. — Sumienie nakazywało mi powiedzieć ci o tym, choć, uwierz, wcale nie miałem na to ochoty. I nie skończyłem jeszcze. Posłuchaj mnie. Ten człowiek... Jak mówiłem, oczy jego świeciły dziwnym, zimnym blaskiem. Nie widziałem jego twarzy, choć był zaledwie parę jardów ode mnie. Potem odwrócił się po prostu i odszedł, nie mając trudności z przegrzebywaniem się przez śnieg. A jego oczy... Ten blask... Widziałem go potem w snach i była to najbardziej przerażająca rzecz, jaką ujrzałem kiedykolwiek. To tyle. Powiedziałem co miałem. Zrób z tą wiedzą co zechcesz. Proszę cię jednak, nie mów o tym mojej rodzinie, szczególnie Warneriusowi. Nie znam cię tak dobrze i nie powiedziałbym ci tego, gdyby nie nakazywało mi tego moje sumienie, proszę cię, uszanuj to. I cokolwiek byś sobie teraz nie myślał, nie jestem wariatem.
— Nie uważam cię za wariata — powiedział Ennith i zastanowił się. — Mówisz, że jak go widziałeś, trwało to pewien czas, to nie była krótka chwila?
— Tak.
— I widziałeś jak się porusza, jak odchodzi?
— Tak.
— Jesteś pewien zatem, że nie było to przywidzenie?
— Jestem pewien, przysięgam.
Nastała chwila milczenia.
— Co sądzisz o... tym? — zapytał jeszcze Ennith, przerywając ciszę.
— Ja... — Cola wyprostował się nieco, chcąc brzmieć pewniej. — Mówi się ostatnio o... czarownikach z północy i...
— Rozumiem — szybko przerwał mu Ennith. — Wiem o czym mówisz, ale nie rozmawiajmy o tym na razie. Muszę się nad tym jeszcze zastanowić — westchnął. — W każdym razie, dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Zgodnie z twoją prośbą, nie podzielę się tą informacją z innymi. Nie wpływa ona na zmianę moich obecnych planów, bo i tak najlepszym co mogę zrobić jest udanie się do Ishyevel, kto wie jednak, może przyda mi się ona w przyszłości.
Cola kiwnął głową z wyraźną ulgą.
Wstali.
— Chodźmy teraz do domu, mieliśmy spojrzeć na te mapy z Warneriusem — rzekł Cola.
— A sidła?
— Ach tak, sidła! Dobrze, że mówisz. Ojciec by mnie zabił, gdybym zapomniał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top