Prolog

Ennith zawołał brata. Jego głos był ledwie słyszalny, stłumiony przez świst zamieci i ciasno zawiązany szalik. Mrużył oczy, łzawiące od wpadających weń co chwila płatków śniegu. Wyglądały jak małe piórka wyrzucone w powietrze podczas bitwy na poduszki. Nie dał się jednak zwieść. Cały ten czar, jakkolwiek piękny, właśnie pochłaniał jego towarzyszy. Krzyczał, chodził, szukał ich chaotycznie. Bez skutku. Jego siły słabły albo to wiatr wzmagał się.

Pulsujący ból w najprawdopodobniej zwichniętym nadgarstku docierał do niego jakby z pewnej odległości. W ogóle czuł się otumaniony, nieco jakby w transie. Przedzierał się przez zaspy w tę i we w tę, ledwie świadom ruchu swoich nóg. Ponownie wykrzyknął imiona towarzyszy, jedno po drugim. Nie liczył nawet na to, że go usłyszą — ledwie wyłapywał własny głos z otaczających go dźwięków. Podnoszenie nóg stawało się coraz trudniejsze, tym bardziej, że zapadał się po uda w śniegu. Miał ochotę odchylić się do tyłu, oprzeć o drzewo i odpocząć — tylko chwilkę, może dwie. Nie był jednak na tyle niedoświadczony by nie wiedzieć, czym może się to skończyć. Nie pozwolił sobie na przerwanie przegrzebywania się przez zaspy, choć zwolnił nieco tempo, by zaoszczędzić siły. Liczył, że przypadkiem natknie się na któregoś z towarzyszy albo na Paprotkę, klacz juczną, jedyną przedstawicielkę płci żeńskiej, do której odezwał się przez ostatnie trzy miesiące. Jazda konna nie była oczywiście możliwa w takich warunkach, ale bliskość konia mogła mu zapewnić nieco ciepła. Niczego tak bardzo nie potrzebował, szczególnie gdy uświadomił sobie, że zimno nie doskwiera mu już prawie w ogóle — stanowczo był to zły znak. Bardzo zły znak. 

Jego powieki stawały się coraz cięższe, kolana miękły. Gdyby położył się na chwilę... Nie, nie, nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Otworzył usta by krzyknąć — jeszcze raz, jeszcze ten jeden, ostatni — ale nie dał rady. Jego głowa zapulsowała tępym, głębokim bólem. Po chwili uświadomił sobie, że klęczy na śniegu. Widocznie nie wyłapał momentu, w którym osunął się na kolana. Gdzieś w głębi jego ciała, organy zacisnęły się w ciasny węzeł paniki; wszystko to docierało do niego jednak jak przez mgłę. Stracił kontakt ze swoim ciałem; zdawało należeć się do kogoś innego. 

Strach pozwolił mu jednak ponownie stanąć na nogach. Chwiejąc się lekko — a może bardziej niż lekko — ruszył naprzód. Robiło się ciemniej, wiatr wył mocniej, zamieć gęstniała. Wsłuchiwał się chwilę w miarowe świsty, które doszły jego uszu. Przystanął, nasłuchiwał. I wtedy, w jednej długiej chwili, zrozumiał, że słyszy własny oddech, świst powietrza przedzierającego się przez zdarte, zmarznięte gardło. I poczuł się momentalnie bardzo, bardzo samotny. Tak opuszczony, zapomniany, zdany na samego siebie, jak jeszcze nigdy nie miał okazji się czuć. Światełko rozpalone chęcią przetrwania, rozgrzewające go od środka, dające siłę, zdawało się zgasnąć bezpowrotnie. I nagle było bardzo, bardzo zimno i bardzo, bardzo ciemno, a wiatr wył. Wył nieprzerwanie, jakby chciał pożreć go żywcem. Krążył wokół niego jak głodny sęp, uderzał go raz z jednej, raz z drugiej strony, oblizywał martwe wargi na jego widok, kłapał wilczymi zębami, ciągnął go. Ciągnął go w ciemność.

Ennith chciał tylko paść na ziemię i schować się przed otaczającym go mrokiem. Chciał schować się pod pierzyną śniegu, który zdawał się być bardzo, bardzo ciepły. Jak rozgrzana pościel. I wołał go. Był jasny, jaśniejszy niż wiatr. A wiatr był straszny. Syczał, pluł, zaciskał kościste palce na jego karku, chciał porwać go w wieczny taniec ze śmiercią, skonsumować wszystkie resztki jego życiodajnego ciepła. Ennith czuł się jak małe, malutkie dziecko, porzucone w obcym mieście, wśród obcych ludzi, mówiących obcym językiem. Był sam, tak bardzo. Chciał poddać się rozpaczy, ale nie pozwolił sobie na to. Musiał dalej iść przed siebie. I szedł dalej, szedł, ale bez nadziei, bez płomienia, który zgasł bezpowrotnie, bez chęci, bez czegokolwiek. Wiedział tylko, że musi uciekać. Bo było coraz ciemniej, a zza swoich pleców słyszał już upiorną kołysankę, żałosny śpiew zamieci. Czuł jej lodowaty oddech na karku. 

Nie biegł w stronę światła, bo żadnego dostrzec nie mógł. Uciekał po prostu przed siebie. Chciał paść na ziemię i w końcu odpocząć. Nie było mu zimno już wcale, ani trochę. I nie myślał ani o swoim życiu, ani o ukochanym bracie, ani o reszcie towarzyszy, spoczywających gdzieś pod śnieżną pierzyną, na łożu śmierci. 

I znowu w bardzo, bardzo długim, bardzo, bardzo strasznym momencie uświadomił sobie, że leży na ziemi. Tym razem nie powstał. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top