IV. Syn Domagoja
Warnerius, pierworodny syn Domagoja wszedł do pomieszczenia. Był wysoki i szeroki w ramionach. Proste, brunatne włosy trzymał spływające luźno po plecach. Srogi wygląd nadawały mu ostre, jakby zamaszyście wyrzeźbione rysy i szrama przecinająca twarz od lewej skroni do podbródka. Miał na sobie na wpół rozwiązaną koszulę i kamizelkę obitą futrem.
Ennith wstał niezręcznie z krzesła by go powitać, Warnerius dał mu jednak sygnał ręką, by usiadł. Było w tym dużo swego rodzaju przywódczości, może dumy. Przypominało to sposób, w jaki wielcy królowie pozdrawiają swych poddanych.
— Mości Warneriusie, oto Ennith z Aterenham, syn Eoina — rzekł Serril. — A oto Warnerius, syn Domagoja — po tych słowach opuścił pomieszczenie, zostawiając ich samym sobie.
Syn Domagoja przemierzył pomieszczenie wolnym krokiem i usiadł przy stole, naprzeciw Ennitha.
Ennith poruszył się niespokojnie. Minął niemal tydzień odkąd opowiedział Serrilowi swoją historię. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Chciał ruszyć na miejsce, gdzie stracił swoich towarzyszy z oczu, chciał przeszukać las, przegrzebać błoto, obejrzeć ślady na drzewach , szukać, szukać, szukać. Nie mógł. Jeszcze nie mógł.
Jego stan polepszył się znacznie. Był w stanie przejść parę kroków bez podpierania się i, biorąc pod uwagę jak szybko robił postępy, zakładał, że za jeden może dwa dni będzie mógł przejść się kawałek po okolicy.
Rany poodmrożeniowe także goiły się dość szybko. Na pewno dopomogły mu w tym maści robione przez Serrila i Parmm, wioskową zielarkę.
Gdyby nie Serril, Ennith zapewne poszedłby do lasu już dwa dni temu. Zamierzał to zrobić, choć nie udałoby mu się zapewne opuścić nawet wioski. Starszy mężczyzna powstrzymał go w ostatniej chwili. Zrobił mu wykład o szacunku do ludzi, którzy się nim opiekowali, o szacunku do samego siebie. Powiedział mu także, że zachował się jak głupi dzieciak i że w żaden sposób nie pomoże to jego bratu. Gdy uspokoił się nieco, ponownie zaproponował Ennithowi spotkanie z Warneriusem. Wytłumaczył, że to on był z Domagojem, gdy go znaleźli podczas zamieci i że to on przewodzi patrolowi, który przeszukuje lasy. Jeśli ktoś mógł mieć jakieś informacje lub jakieś pomysły na ich zdobycie, to najprawdopodobniej był to Warnerius.
Mężczyzna ten siedział teraz po drugiej stronie stołu. Odchylony lekko do tyłu, wpatrywał się w Ennitha nieodgadnionym wzrokiem.
— Wróciłem wczoraj z Lirmkel — odezwał się bezbarwnym głosem. — Podpytałem co nieco, czy nie przewinął się tam jakiś obcy nie będący kupcem. Tak jak przypuszczałem odpowiedź zawsze brzmiała „nie".
Ennith skinął głową. Bezpośredniość Warneriusa działała na niego odświeżająco. Był wdzięczny, iż mężczyzna pominął standardowy zestaw pytań pokroju „jak się czujesz?", do którego przywykł, mieszkając z Serrilem. Nie miał oczywiście Serrilowi tego za złe, miło było po prostu na chwilę poczuć, że ktoś traktuje go bez litości i matkowania.
— Słyszałem co nieco od Serrila — Warnerius odezwał się ponownie — ale chciałbym, byś opowiedział mi to wszystko sam. Ze szczegółami.
Ennith skinął głową i opowiedział wszystko sam. Ze szczegółami. Nie rzekł mu jednak, podobnie jak nie powiedział tego Serrilowi, o tym jak cenny był wieziony dokument ani że działali w sekrecie.
Warnerius słuchał w milczeniu ze standardową, wypraną z emocji miną. Przerwał tylko raz — by zapytać o maść klaczy, którą prowadzili ze sobą.
— Tyle pamiętam — zakończył Ennith. — Potem obudziłem się tutaj.
Tym razem to Warnerius skinął głową. Odchylił się do tyłu i skrzyżował ręce na piersi. Ten gest, często kojarzony z postawa defensywną czy okazywaniem niezadowolenia, w jego wykonaniu zdawał się tylko umacniać otaczającą go aurę spokoju, przynależnego ludziom, którzy dobrze wiedzą co robią.
— Serril powiedział mi, że byłeś z ojcem, gdyście mnie znaleźli. — Ennith zaczekał chwilę, by mężczyzna skinął głową. — Jestem wam niezmiernie wdzięczny za ratunek. — Znowu przerwał, nie było w tym jednak ani nuty wahania. — Chciałbym wybrać się na tę polanę, możliwie jak najszybciej. Byłbym wdzięczny gdybyś zechciał mi towarzyszyć.
Warnerius najwyraźniej spodziewał się czego oczekiwał od niego nieznajomy. W jego oczach błysnęło nawet coś na kształt zrozumienia.
— Polana jest w lesie, ale da się dostać tam konno — przemówił. — Pojedziemy jutro — było to coś na kształt pytania, ale intonacja dobitnie sugerowała, jaka odpowiedź powinna zostać wybrana.
Ennith czuł się słaby. Był słaby. Ale musiał, po prostu musiał dać radę. I przez moment poczuł, że da. O bracie — westchnął w duchu — w jaką kabałę żeś mnie wpakował?
Skinął głową, Warnerius tylko na to czekał.
— Godzinę po wschodzie słońca przyjdę tu z gotowymi końmi. Weź swoją broń, resztę ja zorganizuję.
— Dziękuję.
Do pomieszczenia wrócił Serril. Warnerius rzekł mu o jutrzejszej „wycieczce". Starszy mężczyzna trochę pobladł i trochę poczerwieniał.
— Ależ, Warneriusie. On ledwo chodzi.
— Pojedziemy konno.
Serril uniósł ręce ku niebu i mruknął coś pod nosem.
— On musi wyzdrowieć — jęknął.
Ennith czuł się bardzo niezręcznie, słuchając tej konwersacji.
— Pozwoli mu wuj wyzdrowieć to wyzdrowieje. — Warnerius był spokojny, utrzymywał kontakt wzrokowy z rozmówcą.
— To ja jestem uzdrowicielem, mości siostrzeńcu.
— Na szczęście nie potrzebujemy twojej zgody, mości wuju.
Serril poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Nic mi nie będzie — wtrącił Ennith, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
Cisza trwała przez krótką chwilę.
— Dobrze zatem — westchnął Serril.
Ennith rozluźnił się nieco.
— Godzinę po wschodzie — przypomniał Warnerius, chwytając za klamkę. — Bądźcie zdrowi. — Wyszedł.
Do ich uszu doszło trzeszczenie resztek pozimowych lodów pod butami, potem końskie rżenie i dźwięk kopyt uderzających z mlaśnięciem o błoto.
I znowu zrobiło się cicho.
Obecność miecza przy lewym udzie dodała mu sił; w żyły i tętnice zdała się wlać nowa, gorąca energia, pchająca do działania, powodująca silne bicie serca i szum młodości w skroni. Twarde, skórzane wodze ułożyły się w jego palcach jak kot na kolanach właściciela. Świergot ptaków, szum drzew, chłodne, rześkie powietrze uderzyły w niego, ogarnęły go, omamiły. Zakręciło mu się aż w głowie, a było to dobre uczucie. Wziął głęboki, bardzo głęboki wdech, wypełniając każdy zakamarek swoich płuc świeżym, wiosennym powietrzem. I choć nadal był w okropnej sytuacji poczuł się lżej i poczuł się gotowszy.
Warnerius jechał przed nim. Siedział wyprostowany, jego brunatne włosy swobodnie spływały po szarym, wełnianym płaszczu.
W pewnej chwili uniósł do góry prawą dłoń, wierzchem do tyłu. Zatrzymali konie. Warnerius obrócił się w stronę towarzysza.
— Będziemy musieli przeprawić się przez potok — powiedział. — Może być to nieco utrudnione przy topnieniu śniegów. Podjedziemy bliżej, rozeznamy się.
Tak też zrobili.
Poziom wody był dość wysoki, niezaprzeczalnie. Potok pluskał radośnie, gdzieniegdzie skręcał się w wiry, gdzie indziej pienił się przy zderzeniu z powalonymi paniami, tnącymi jego nurt w parujardowych odstępach.
Bułany wałach, którego dosiadał Ennith parsknął cicho, gniotąc mech kopytami.
— Myślę, że da radę przeprawić się konno — stwierdził młodszy z jeźdźców. Warnerius przytaknął.
Wkrótce konie wbiły swe ciała w lodowaty nurt potoku. Woda sięgał jeźdźcom butów.
Przeciwległy brzeg był nieco pochyły. Pierwszy z koni, karosz, wyrzucił na suchą ziemię przednie nogi i gwałtownym szarpnięciem wyciągnął do góry zad. Nie sprawiło mu to dużej trudności; bułanek również wyszedł z wody bez większego problemu. Oba wierzchowce miały okazję radzić sobie już w dużo trudniejszych sytuacjach.
Tymczasem dotarli na polanę.
Słońce świeciło dość mocno, jak na wiosnę. Resztki lodu i śniegu szkliły się, lśniły w jego blasku. Były wilgotne, zmieszane z błotem. Błoto żyło z kolei własnym życiem — pachniało gliną, pachniało żyznością, pachniało wiosną. Owady — głównie małe meszki — kręciły się nad jego powierzchnią, zwabione zawieszoną w nim płodnością, kwitnącą — jeszcze w środku — żywotnością, dzikim gąszczem roślinności w zarodku... a także śmiercią, rozkładem — wypływającymi spod śniegu zwierzęcymi szczątkami, kośćmi.
Ennith czuł występujący na czoło pot. Miał on związek bardziej z wysiłkiem niż z pogodą. Spojrzał na Warneriusa, który sprawnie zeskoczył z konia.
Słońce naprawdę było dość mocne, przyćmiewało wzrok. A może to nie słońce.
Był wyczerpany, ale miał wolę. Wola powiodłaby go na koniec świata.
Zsunął się z siodła i jego buty z soczystym mlaśnięciem zostały zassane przez błoto. Zwolnił uchwyt na łęku, ciężar przeszedł na nogi, biodra trzymały — kolana nie, ugięły się, poleciał w dół.
Upadłby na ziemię, gdyby Warnerius go nie przytrzymał. W milczeniu podciągnął go do pozycji stojącej, nie zluzował jednak uścisku.
Ennith oparł czoło o klapę siodła i oddychał ciężko parę sekund. Zawroty głowy ustały, siła wypełniła go z powrotem. Skinął towarzyszowi głową.
Poszli.
Kruk zatrzepotał czarnymi jak węgiel skrzydłami i poderwał się z gałęzi. Jego pióra błysnęły szlachetnej barwy blaskiem. Wzbił się nad las bez trudu. Nie walczył z wiatrem, wykorzystał jego siłę, poszybował.
Niebo pałało królewską głębią błękitu. Nie było widać żadnej chmury. Powietrze było rześkie i bardzo lekkie, wiatr lawirował między koronami najwyższych drzew, nie schodził jednak na niższe poziomy.
Parmm, wioskowa zielarka wpatrzyła się w bratanicę, nad którą sprawowała opiekę od dwóch lat. Dziewczyna była jeszcze młodziutka, jej twarz wydawała się niemal dziecięca, choć oczy miała jak głębokie studnie. Matowe, jasne kosmyki kończyły się zaraz poniżej ramion — nigdy ich nie ścinała, ale i tak nie chciały urosnąć dłuższe.
Gerda drgnęła lekko pod przenikliwym spojrzeniem ciotki, jej oczy jednak nadal wodziły po bezkresie nieba. Linię jej wzroku przeciął krążący nad lasem kruk.
— Zbiera się na mocny deszcz — stwierdziła spokojnym głosem. W odpowiedzi na jej słowa, wiatr zniżył swój lot i uderzył w nią. Niebo pozostało jednak nieskazitelne.
— Ciekawe czy Warnerius zdąży wrócić nim lunie — Parmm wiedziała dobrze, że oczy Gerdy bezbłędnie czytały niebo i nie myliła się ona prawie nigdy w prognozach pogody.
W odpowiedzi z daleka dobiegł ich rytmiczny dźwięk kopyt końskich, uderzających w galopie o ziemię.
Z domu za ich plecami wyszedł Egill, najmłodszy syn Parmm i Domagoja.
Wkrótce przed dom zajechał Warnerius. Siedział na swym karym rumaku, bułanka trzymał za uzdę.
Egill wziął od niego konie i zaprowadził oba do stajni. Mimo iż miał zaledwie dwanaście lat, konie były wobec niego wyjątkowo posłuszne.
Warnerius zdał matce skąpą relację z wydarzeń tego dnia.
— Jak chłopak? — zapytała Parmm.
— Odwiozłem go do Serrila. Był dość mocno zmęczony, ale nic mu się nie stało. Nie musisz się martwić, matko.
Parmm skinęła głową.
Wkrótce niebo spowiło się ciemnymi, mglistymi chmurami, a grube krople zaczęły uderzać w ziemię. Deszcz gęstniał z każdą chwilą. Leśne dróżki zmieniły się w błotniste strumienie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top