Ona i On - prolog

Nastał wieczór. Chłodne, nocne powietrze owiało ich młodzieńcze twarze. Jechali spokojnymi uliczkami zasypiającego miasta. Od czasu do czasu mijali samotnego przechodnia. Ot, zwykła, wiosenna wycieczka rowerowa. Zwykła?

On trzymał się lekko z przodu, jednak co chwila spoglądał za siebie, jakby bał się, że jeśli tylko odwróci wzrok stanie się jej coś złego, jakby utrzymując wzrokowy kontakt mógł ją chronić, tulić, uratować, tak przed światem, jak i nim samym. Właśnie to dostrzegała w jego oczach za każdym razem, gdy się odwracał. Pamiętała jego wiecznie smutne, zmęczone oczy. Jakże inne wydawały się teraz, w bladym świetle miejskich latarni, kiedy rozjaśniał je promienny uśmiech, kiedy zdawał się zapominać o codzienności. Jak bowiem miał o niej pamiętać, patrząc na cały swój świat, wszystko co najdroższe, najcenniejsze?

Nie rozmawiali o niczym konkretnym, ot, codzienność, szkoła, ludzie, obowiązki. Dużo się śmiali. Dokuczał jej, widząc jej nieporadność i nie najlepszą kondycję. W głębi duszy wiedziała, że robił to pół żartem, bardziej z troski niż złośliwości. Przejęła inicjatywę, rozpoczynając udawaną histerię.

— No najlepiej, zostaw mnie jeszcze! W ogóle to gdzie ty mnie prowadzisz? Nie chcę tędy jechać! Jadę prosto! — minęła go i rozpędziła rower, jakby próbując mu uciec.

— Dziecinko, nawet nie próbuj! — zaśmiał się pod nosem i gwałtownie rozpędził swój „pierwszokomunijny wehikuł", jak zwykł nazywać sędziwego już górala. Minął ją w zatrważającym pędzie, lecz w momencie, w którym odległość między nimi raptownie się zwiększyła, natychmiast się zatrzymał, odwrócił, i znów tylko patrzył, uśmiechając się do siebie. Lub do niej, kto wie?

Pojechali dalej śmiejąc się z siebie. Nie obchodziło ich, co pomyślą przechodnie, zbłąkani sąsiedzi. Byli razem. Tak, tylko dla siebie. I cieszyli się. Sobą. Obecnością. Zapachem, głosem, ciszą, nieporadnością, siłą, słabością. Miasto zdawało się coraz bardziej opustoszałe. A może z czasem zupełnie przestali zwracać na to uwagę. Nadeszła noc. Pierwsze gwiazdy wzeszły na nieboskłonie. Nie było ich wiele.

— Chciałabym zobaczyć je kiedyś z bliska. Jaka szkoda, że jest ich dziś tak mało — rzuciła bardziej do siebie. On jednak usłyszał. 

— Wydaje ci się. Przez światło z latarni nie widzimy wszystkich. Pokażę ci.

Skręcił w ciemniejszą uliczkę. Minęli kilka domów, ostatnich, monumentalnych strażników osiedla ludzkości. Ciemność zaległa między nimi. Bardzo skupiła się na jeździe, nie chciała zboczyć z drogi lub stracić go z oczu. Wpatrywała się więc w mknące przed nią plecy. Kiedy znów się odwrócił, by na nią spojrzeć, rzucił ze śmiechem:

 — Niebo! Jesteśmy tu by patrzeć na niebo, a nie moje plecy! 

Zatrzymali się więc i wtedy spojrzała w górę. I aż zaparło jej dech. Cały nieboskłon mienił się miliardami gwiazd, iskrzących się, niczym ogromny, pokrywający cały sufit, diamentowy żyrandol. Nie wiedziała, jak długo wpatrywali się w ten cud natury. To znaczy ona. On ciągle, uparcie wpatrywał się w nią, jej włosy, oczy, zarumienione zmęczeniem i nocnym powietrzem policzki...

— Gwiazdy! Zapomniałeś o gwiazdach! - skarciła go, kątem oka dostrzegając kierunek jego wzroku. 

— Myślisz, że mam ochotę na nie patrzeć, skoro najpiękniejsza z nich stoi tu, koło mnie?

Chciała go pocałować, ale skomplikowany sposób oglądania gwiazd siedząc na ramie oddzielnych rowerów wykluczał ten genialny plan.

On z kolei chciał ją objąć, ale skomplikowany sposób oglądania gwiazd wykluczał ten genialny plan.

Tak on, jak i ona, doskonale wiedzieli o czym nawzajem myślą. Znów więc zaśmiali się w głos. Postali tak jeszcze chwilę, a cudowne niebo odbijało się blaskiem w ich oczach. Ciszę nocy powoli wypełniła muzyka cykad. Narastała stopniowo, jak dobra symfonia, by brzmieć wreszcie triumfalnym forte, za cichym na ogrom ciszy. Oddychali głęboko, pełną piersią, wypełniając płuca lodowatym powietrzem. Wreszcie, chłód nocy przeszył ich dreszczem.

— Wracajmy — rzekł po chwili, zatroskany o zdrowie ukochanej. Ale ona nie chciała wracać. Chciała tu zostać. Z nim. Zatrzymać czas. Zatrzymać chwilę. Stać tak do końca świata i cieszyć się każdą sekundą.

Zdjął swoją bluzę i otulił nią dziewczynę, szepnął jej coś do ucha. Skinęła głową. Jednak wracali.

On pierwszy zakłócił ciszę powrotu, rozwiewając sen na jawie, brutalnie sprowadzając ją do rzeczywistości. A przynajmniej tak na początku myślała.

— Mówiłaś, że chcesz zobaczyć gwiazdy z bliska. Ufasz mi?

— Oczywiście.

Nie zastanawiał się długo, zniknął za pierwszym drzewem, jakby zapadł się pod ziemię. Przestraszona dziewczyna przebiła wzrokiem ciemność. Znajdował się na ścieżce, biegnącej w głąb lasu. Jechali. Dróżka powoli zaczęła się wznosić. Była bardzo wąska, ale i łagodna, nie strzegły jej twarde krzewy, lecz morze puszystej trawy. Dotarli wreszcie na sam szczyt, cudowną skarpę, oddzieloną od świata.

Znajdowali się wysoko nad miastem. Nikt nie mógł ich widzieć. Zawiśli w niebycie między niebem a ziemią. Z jednej strony gwiazdy, z drugiej zaś miejskie latarnie. Najdziwniejszy, najbardziej niesamowity widok na świecie. Dwie, skrzące się kopuły. Ziemia i niebo. Ziemia, mieniąca się bladym odcieniem słonecznej żółci, ciepła, bezpieczeństwa, ostoi, niebo zaś kryształem bieli, lodem, wszechobecnością, czystą potęgą nieznanego ogromu. Dzikością. I Tajemnicą. Widok ten zmącił jej myśli. Do tego On tuż przy niej. "Nieważne kim jest, skoro jest tu ze mną, przy mnie i dla mnie" — przemknęło jej przez głowę.

Zatrzymali się. W połowie drogi. Między niebem a ziemią. Sami. Ukryci. Młodzi. Piękni. Szaleni. W swoim świecie. Z daleka od ziemi. Ale i z daleka od nieba. A może to właśnie było ich niebo? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top