In memoriam

Był cudowny, jesienny wieczór. Siedział na werandzie swojego domu, popijając gorącą herbatę. Chłodne, nocne powietrze owiewało jego szczęśliwą twarz. Dzieci już spały, ona również. Tej nocy czuł się nadzwyczaj rześko. Postanowił się przejść. Pomysł nocnej przechadzki uśpionymi ulicami miasteczka tak bardzo przypadł mu do gustu, że aż- nie dbając wcale o zdrowie,- zbiegł po schodkach bez żadnego płaszcza. Kropił lekki deszczyk. Ulica brzmiała. Gdzieś niedaleko, jakaś rodzina prowadziła radosne pogaduszki na ganku, ktoś wyprowadzał psa, dało się dostrzec biegające postacie, co jakiś czas starą, żwirową uliczką leniwie przetaczał się samotny samochód. Było pięknie. Spokojnie. Idąc, zastanawiał się nad swoim życiem. Cieszył się tym, co ma- wspaniałą, kochającą żoną i dwójką cudownych aniołków. Chłopiec miał na imię John, był tym starszym, pierworodnym. Po dziś dzień Charlie doskonale pamiętał chwilę, w której przyszedł on na świat- jak bardzo się wtedy bał o żonę i dziecko, jak malutki i kruchy był jego synek, jak cudownie się czuł, mogąc wziąć go na ręce. Pamiętał uśmiech swojej ukochanej. Pamiętał noc, której owocem był ten różowy szkrab. Widział jego pierwsze kroki, upadki, dorastanie. To Charlie, zbudzony nocnym krzykiem Johna, przychodził do pokoju syna i odpędzał wszystkie koszmary. Kochał go. Równie mocno kochał córkę. Ich wszystkich...

Pogoda się zmieniła, zawiał chłodniejszy wiatr. Przyniósł on ze sobą jakiś dziwny, ostry zapach. Przeszyty nagłym dreszczem mężczyzna zawrócił w kierunku domu. Zdziwił się, jak daleko odszedł- dawno już stracił z oczu owoc swej pracy — piękny, jednopiętrowy, biały dom, z niewielkim ogrodem. Przyspieszył kroku by się ogrzać.

Nagle dostrzegł dziwną, jasną łunę. Wznosiła się nad miejscem, z którego wyszedł przed chwilą na spacer. Zbliżając się do domu miarowo przyspieszał kroku by wreszcie biec, krzycząc o pomoc. Dom stał w płomieniach. 

Strach. Okrutny strach ścisnął jego trzewia. Powietrze niosło ze sobą zapach dymu i spalenizny. Płomienie wznosiły się ku niebu, przypominając ogromne, groteskowe ognisko. Żywioł kpił sobie z wysiłków ludzi. Wezwana przez sąsiadów Straż była bezsilna. Charlie pamiętał, jak bardzo szczypały go oczy. Próbował wbiec do domu, wyprowadzić rodzinę, lecz jakieś silne ręce go powstrzymały. Szarpał się. Wył. Jak dzikie zwierzę. Jak okrutnie skrzywdzone, nieludzkie stworzenie. Było za późno. Za późno dla nich. Za późno dla niego. Przerażenie. Lęk. Strach, wściekłość, żal i gorycz. Rozpacz. A potem pustka. 

Dom nie spłonął w całości. Ogień nie dotarł do piętra. Gdyby tylko ona spała dzisiaj u siebie! On jednak wiedział, że tego wieczoru utulała dzieci do snu.

Widział zwęglone ciała swoich najbliższych. Tak mało przypominały teraz jego rodzinę. Pierścionek, strzępy pidżamy, blizna po wypadku na sankach. Tylko po tym ich rozpoznał. Czuł, że jego świat, jego ŻYCIE, zostało rozbite na milion drobnych kawałków. Serce owiał chłód. I przerażające, okrutne wyrzuty sumienia. Gdyby tylko tu był...

Nie był to koniec jego tragedii. Przyczyna pożaru — niezgaszony gaźnik, na który ktoś niedbale rzucił ścierkę. Nie ktoś. Charlie. Odpowiedzialność za śmierć najbliższych. Świadomość błędu niosącego śmierć. Krew WŁASNYCH DZIECI na rękach. Płakał. Płakał gorzko przez dwa tygodnie. Jedyne czego chciał, to umrzeć. Dołączyć do nich. Przeprosić...

Już nigdy nie spojrzy im w oczy.... Nigdy nie dotknie pięknych włosów swojej żony, nie utuli dzieci do snu, nie pójdzie z nimi na spacer, nie będzie się z nimi śmiał, nie otrze łez, nie przytuli, nie będzie patrzeć na ich dorastanie, na ich problemy, nie pomoże im z nimi walczyć. Tak bardzo chciałby z nimi porozmawiać, ten ostatni, jedyny raz. Tak bardzo chciałby im powiedzieć, że ich kocha. Dlaczego? Dlaczego spotkało to jego? Okrutny Boże, jak mogłeś na to pozwolić? Dlaczego nie wziąłeś jego? I zmusiłeś go, by żył. By trwał z tą świadomością, z krwią dzieci na rękach przez 50 długich lat. Piekło, gdy o tym myślał, zdawało mu się zaledwie dziecinnym placem zabaw.
Nie chciał stąd odchodzić. Pół życia spędził w tym domu. Tyle cudownych, wspaniałych chwil. Poczucie winy również nie pozwalało mu odejść. Przez dziesięć długich lat remontował zniszczony ogniem parter. Wprowadził się tu potem, by pamiętać. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top