Rozdział 2

Pięć lat wcześniej

– Co ty wyprawiasz?

Sabina odgarnęła włosy z twarzy, nie przejmując się, że brudzi je kredą – i tak pewnie wyglądała jak szurnięta staruszka – po czym obejrzała się przez ramię na stojącą w progu pokoju współlokatorkę.

– Szykuję klątwę – odparła.

Agata pokiwała głową, jakby szykowanie klątw było zwykłym zajęciem na sobotnie wieczory i usiadła na kanapie.

– Wygląda... złowieszczo.

– To dobrze. Taka ma być.

Klęczała na podłodze przy wielkim arkuszu czarnego brystolu, na którym widniała wpisana w podwójny okrąg pięcioramienna gwiazda z symbolem nad każdym wierzchołkiem. Według instrukcji pentagram powinien zostać namalowany czerwoną farbą – albo krwią – na drewnianej podłodze, ale księga miała swoje lata i jej autor z pewnością nie przewidział, że zamiast doświadczonego maga z własną pracownią rytuał będzie przeprowadzać studentka anglistyki w wynajętym mieszkaniu. Właścicielka lokum, pani Halinka, była miła i dość wyrozumiała, lecz Sabina podejrzewała, że nawet dla niej pentagram namalowany w salonie mógłby okazać się nie do przyjęcia.

Kiedy skończyła poprawiać krawędzie okręgów, wstała, otrzepała ręce z białego pyłu i podeszła do rozciągniętego na ścianie sznurka, z którego zwisały pęki suszonych ziół. Wyjęła po kilka łodyżek nagietka, pokrzywy i krwawnika, po czym zajrzała do otwartej na biurku księgi. Przesunęła palcem po pożółkłej stronie i wyjęła jeszcze parę makowych główek z szuflady. Rozłożyła to wszystko wokół pentagramu, a potem wyciągnęła z komody pięć nadpalonych czarnych świec i zaczęła je ustawiać w ramionach gwiazdy. Znów zajrzała do księgi i dodała jeszcze jedną świecę, na samym środku. Obok położyła krótki sztylet o rzeźbionej rękojeści z motywem ptasich skrzydeł – zdobycz upolowaną całkiem niedawno na jednym z poznańskich pchlich targów.

– Wiesz, że nie musisz tego robić – odezwała się w końcu Agata. – Przyzwyczaiłam się, naprawdę.

Sabina spojrzała na nią. Różowe włosy przyjaciółka miała zebrane w niedbały kok na czubku głowy, a szałowy kombinezon kupiony w lumpie specjalnie na tę felerną imprezę, zamieniła na wygodny dres. Zdążyła też zmyć makijaż, chociaż niedokładnie – pod oczami wciąż miała ciemne ślady rozmazanego tuszu. Na widok rezygnacji na jej twarzy Sabina poczuła, jak coś ściska ją w środku, a gniew znowu zaczyna buzować tuż pod skórą.

– Nie powinnaś – powiedziała. – Nie powinnaś słuchać obrzydliwych typów, których nikt nie pytał o ich zasraną transfobiczną opinię.

– Ale zawsze miło patrzeć na ich miny, kiedy równasz ich z ziemią.

Sabina przewróciła oczami, choć musiała przyznać, że mina Tobiasza rzeczywiście była warta zapamiętania. Co nie zmieniało faktu, że zamiast oglądać jego obmierzłą gębę na dzisiejszej imprezie integracyjnej dla studentów pierwszego roku biotechnologii, wolałaby ją zobaczyć pod kołami rozpędzonej ciężarówki.

Wieczór zaczął się całkiem miło: siedziały z tanim piwem w przyjemnej knajpce nieopodal Starego Rynku. Agata zapoznawała się ze swoimi nowymi znajomymi, a Sabina, która z lekcji biologii pamiętała tylko cykl rozwojowy mszaków, usiłowała sporadycznie włączać się do rozmowy. Nie narzekała jednak, bo sama tydzień wcześniej zawlekła Agę na spotkanie integracyjne dla studentów anglistyki. Nie było takie straszne, jak się spodziewała, ale i tak miała poczucie, że powinna jakoś zadośćuczynić przyjaciółce za dziwnego gościa, który z paskudnym akcentem cytował Szekspira w oryginale.

I naprawdę wszystko byłoby w porządku, gdyby nagle do ich stolika nie dosiadła się, oczywiście bez pytania, licealna zmora Agaty: Tobiasz Tranow, któremu Sabina pewnego razu przerobiła nazwisko w dzienniku na Transfob. Wielokrotny zdobywca tytułu Najobrzydliwszego Człowieka Wielkopolski, który swoje napady werbalnej sraczki uwielbiał usprawiedliwiać „wolnością słowa" i uważał się za obrońcę Tradycyjnych Wartości™. Gdyby tylko mogła, wepchnęłaby mu łeb do rozpalonego grilla i zatrzasnęła pokrywę, ale Agata z jakiegoś niezrozumiałego powodu twierdziła, że to zbyt drastyczne rozwiązanie. Sabina uważała, że drastyczne to jest pozwalać mu chodzić po szkole z niezaszytą jadaczką, lecz niestety do końca liceum nie udało jej się wynaleźć stosownego zaklęcia.

Wtedy jednak nie miała jeszcze swojej księgi.

– Poza tym wszyscy w pobliżu od razu zareagowali – dodała Agata, krzyżując nogi i chowając pod nie bose stopy. – Wygląda na to, że mam zajebistych ludzi na roku.

Co nie zmieniało faktu, że z pewnością nie chciała zostać wyoutowana przed nimi przez swój największy koszmar ze szkoły średniej.

– Nie wiem, co ten gnojek sobie myślał. Że podbije do grupki obcych ludzi z tym durnym żarcikiem – Sabina palcami zaznaczyła w powietrzu cudzysłów – o helikopterze bojowym, a wszyscy zaczną klaskać? Powinien się cieszyć, że barman go wyprosił, zamiast wywalić prosto do dołu z wapnem.

– Pojęcia nie mam. Chyba naprawdę sądził, że zaora nas tekstem „Tacy jesteście tolerancyjni, a nie potraficie zaakceptować odmiennego zdania". – Agata westchnęła, pocierając zmęczone oczy. – Tyle się tego nasłuchałam w życiu, a jednak to wciąż boli. Nie mogę pojąć, dlaczego sam fakt czyjegoś istnienia uwiera niektórych tak bardzo, że muszą wyzywać ludzi od nienormalnych. – Uśmiechnęła się bezradnie. Wyglądała w tym momencie krucho, jakby zaraz miała rozpaść się na kanapie. Sabinie serce krajało się na ten widok. Nienawidziła ludzi, którzy nie pozwalali być Agacie tym kimś, kim była naprawdę – przebojową, dowcipną osobą, najcieplejszą na świecie.

– Więc jego też powinno teraz zaboleć, nie uważasz? – Przysunęła się na czworakach do kanapy i zacisnęła palce na kolanach przyjaciółki. – Od tylu lat uchodzi mu to na sucho, od tylu lat prawi te swoje „mądrości", nie ponosząc żadnych konsekwencji. Skrzywdził ciebie i pewnie wielu innych ludzi. Nie sądzisz, że pora z tym skończyć?

Agata przez chwilę przyglądała jej się w milczeniu wielkimi szarymi oczami.

– Co właściwie chcesz zrobić? – zapytała w końcu, przenosząc wzrok na pentagram i świece. – Przywołać Szatana i poprosić, żeby zorganizował mu wykład o prawach osób LGBT+?

– Obawiam się, że moje możliwości nie są tak spektakularne, ale jakieś uporczywe swędzenie w kroczu albo rysa na nowym aucie powinny być dla niego dobrą nauczką.

– Tylko co to zmieni?

Sabina zacisnęła usta.

– Znalazłam w księdze rytuał, który powinien dać temu oblechowi nauczkę i sprawić, że nigdy więcej nie będzie ci się naprzykrzał. Nie wiem, czy się uda – przyznała – ale skoro w najgorszym wypadku, zamiast zakazu zbliżania się i rzeżączki dostanie samą rzeżączkę, to chyba warto spróbować, co?

Agata zachichotała.

– W porządku. Rób, co uważasz za słuszne – odparła, wstając, i podeszła do drzwi. Zatrzymała się jednak w progu z dłonią na framudze i uśmiechnęła krzywo. W jej oczach znowu pojawił się błysk. – Wiesz co, nie będę kłamać. Na myśl o małej zemście poczułam się trochę lepiej.

Sabina wyszczerzyła zęby.

– Dzięki za błogosławieństwo. Nie pożałujesz – zapewniła bez grama przekonania, bo zerkając na przygotowany pentagram nie miała pojęcia, czy naprawdę niechcący nie przywoła Lucyfera lub innej równie sympatycznej istoty. – To teraz leć, a ja biorę się do pracy. Aha, i nie wchodź do mnie, dopóki sama nie wyjdę, okej? Nieważne, co usłyszysz.

– Jasne – odparła Agata, po czym zamknęła za sobą drzwi.

Sabina po cichu liczyła na to, że przyjaciółka nigdy się od niej nie wyprowadzi. Nie miała bladego pojęcia, gdzie miałaby szukać drugiej współlokatorki, która nie przejmowałaby się podejrzanymi rytuałami, mrocznymi księgami nieznanego pochodzenia czy dobiegającym zza drzwi zaśpiewem w bliżej nieokreślonym języku. Agata raz tylko zastrzegła, na wszelki wypadek, że nie życzy sobie martwych zwierząt, bo krew trudno zmywa się z paneli. Sabina nie protestowała – i tak nigdy nie udałoby jej się złapać nietoperza, a poza tym podejrzewała, że nie potrafiłaby zdobyć się na zrobienie mu krzywdy. Miała miękkie serce, mimo wszystko.

Dla niewinnych zwierzątek, stworzeń nocy i nawet szatańskich pomiotów, ale nie dla nietolerancyjnych fiutów.

Kiedy drzwi zamknęły się za przyjaciółką, zakasała rękawy i zabrała się do dzieła. Zapaliła świece, przy każdej mamrocząc krótką prośbę o wsparcie sił nadprzyrodzonych, a potem w płomień środkowej włożyła pęczek suchych roślin. Zajęły się z trzaskiem, zapachniało ziołami. Zacisnęła usta, czując na palcach żar zbliżającego się ognia, ale nie puściła łodyżek. Płomień zgasł, nim sięgnął jej skóry.

Zgasło też światło.

Wzdrygnęła się, próbując uspokoić bijące jak szalone serce. Magia i dziwne zjawiska stanowiły nieodłączną część jej życia, lecz przeważnie były to sprawy nieskomplikowane, niewinne i względnie bezpieczne. Ot, czasami udawało jej się przyprawić o grzybicę dłoni namolnego typa, który na szkolnej dyskotece nie potrafił trzymać rąk przy sobie, znajdowała zgubione klucze, dotykając pudełka, w którym powinny leżeć, i wyczuwała, w którą uliczkę lepiej nie skręcać, wracając w środku nocy z imprezy. Drobne praktyczne zaklęcia miała pod kontrolą, były jej posłuszne i przewidywalne – w przeciwieństwie do potężnych czarów i złożonych rytuałów opisywanych w księdze, na którą natknęła się niedawno na zapleczu antykwariatu. Dziadek nie miał pojęcia, skąd wzięła się w kartonie ze starymi książkami, który znalazł u siebie na strychu. Sabina często przerzucała jej strony z wypiekami na twarzy, przekonana, że ma do czynienia z najprawdziwszym grymuarem i aż ją świerzbiło, by wypróbować któreś z opisanych w nim zaklęć. Podskórnie jednak czuła, że nie powinna igrać z niezrozumiałymi siłami, nie bez ważnego powodu.

Czy zemsta na małym wstrętnym sukinsynu stanowiła dostateczny powód? Nie była pewna. Czy mogło to ją powstrzymać? Absolutnie nie.

Rozgniotła spalone zioła, brudną od popiołu dłonią przeciągnęła po twarzy i wzięła głęboki wdech. Zakręciło jej się w głowie od zapachu, ale poczuła, jak bijące szaleńczo serce zwalnia, a ciało zaczyna się rozluźniać.

Zrób to, odezwał się głos w jej myślach. Nie była pewna, czy jej własny.

– Zrobię – mruknęła, sięgając po nóż.

Zastanowiła się przelotnie, jak zareagowałby Tobiasz, gdyby zobaczył ją teraz. Myśl o jego przerażeniu przyniosła jej satysfakcję i dodała odwagi, by rozciąć ostrzem opuszkę palca. Uśmiechnęła się pomimo bólu, patrząc, jak krople krwi kapią na środek pentagramu.

– Bój się – zaczęła recytować formułę, patrząc w rozmigotane płomienie świec. – Bój się mojego gniewu. Bój się, wiedząc, że jest słuszny, a kara zasłużona.

Własny głos zdawał się napływać do niej z oddali. Cienie na podłodze i ścianach ożyły, w ciszy rozbrzmiewały niezrozumiałe szepty, a ciało Sabiny przeszył elektryzujący dreszcz. Czuła, jak wypełnia ją energia, jak buzuje jej w żyłach, szumi w uszach. Z każdą chwilą stawała się coraz potężniejsza, odważniejsza, coraz bardziej niebezpieczna.

Coraz bardziej żądna zemsty.

Zacisnęła powieki, wsłuchując się w dźwięki. Wśród szumów i szeptów zaczynała wyławiać krzyk – ludzki przeszywający wrzask. Słyszała trzask łamanych kości, czuła zapach przerażenia, w jej ustach rozchodził się żelazisty posmak krwi, a po głowie tłukła się rozpaczliwa myśl: Dlaczego to zrobiłem, dlaczego, dlaczego, dlaczego...

Raptownie otworzyła oczy, gdy panika wybudziła ją z transu.

– Nienienie – wyszeptała gorączkowo i utkwiła wzrok w pentagramie. Owszem, chciała ukarać tego dupka, ale chodziło jej o lekcję, z której wyciągnąłby wnioski na przyszłość. Miał zrozumieć swój błąd i nie popełnić go nigdy więcej, a nie umierać w straszliwych męczarniach, rozrywany na kawałki...

Nie?

– Nie! – powtórzyła głośniej i dmuchnęła na środkową świecę. Ten cały rytuał był poronionym pomysłem, przecież wiedziała, że nie powinna próbować, że to nie zabawa...

Świeca nie chciała zgasnąć.

Nie rozumiesz, jaki dar odrzucasz. Nie zdajesz sobie sprawy, co mogłabyś osiągnąć z moją pomocą. Masz w sobie siłę, która odpowiednio ukierunkowana dałaby ci wszystko, czego tylko zapragniesz.

Słodki, hipnotyzujący głos zdawał się rozlegać bezpośrednio w jej głowie, ale Sabina była zbyt przerażona, by pojąć sens wypowiadanych przez niego słów. Czując, jak krew odpływa jej z twarzy, dmuchnęła jeszcze raz, i jeszcze, bez skutku. Starała się zdusić knot w palcach, ale to też nic nie dało. Trzymała go przez chwilę, zaciskając zęby z bólu, aż w końcu puściła z sykiem. Rozszerzonymi oczami spojrzała najpierw na poparzone opuszki, a potem na płonącą świecę. Strach złapał ją za gardło. Chciała wstać, wybiec z pokoju, przynieść wodę, zawołać Agatę, cokolwiek – ale nie mogła się ruszyć.

Odejdź, poprosiła w myślach. To była pomyłka. Tak naprawdę wcale tego nie chcę.

Zastygła w niewygodnej pozie, na kolanach, z wyciągniętą przed siebie ręką. Próbowała krzyknąć, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Oddychała ciężko, coraz ciężej, coraz mniej powietrza dostawało się przez zaciśnięte gardło do płuc. Dudnienie w uszach miało nienaturalny złowieszczy rytm, serce tłukło jej się o żebra z taką siłą, jakby miało się zaraz wyrwać z klatki piersiowej, rozbiegane oczy nie widziały już niczego poza rozmazanymi cieniami i chybotliwymi płomykami świec.

Nie możesz odesłać tego, co żyje w tobie od zawsze. Nadejdzie taki dzień, kiedy znów zwrócisz się o moją pomoc.

Próbowała odpowiedzieć, ale nie mogła zebrać myśli. Ostatnim, co zobaczyła, był błysk żółtych oczu, a potem wszystko pochłonęła ciemność.

***

Odzyskała przytomność równie nagle, jak ją straciła. Raptownie otworzyła oczy i poderwała się do pozycji siedzącej, biorąc łapczywie wdech. Płuca ją paliły i czuła się tak, jakby to był pierwszy łyk powietrza od wielu godzin.

Ale żyła. Chociaż to dość odważne określenie, wziąwszy pod uwagę fakt, że czuła się tak, jakby coś wielkiego i zębatego przeżuło ją, nadtrawiło, wypluło i przeżuło jeszcze raz.

– Kurwa – wychrypiała, podnosząc trzęsącą się rękę i przyciskając palce do skroni. Dudniło jej w głowie jak na najgorszym kacu.

Spojrzała na ślady wczorajszego rytuału: rozmazany pentagram, świece stopione w bezkształtne kupki czarnego wosku, zakrwawiony nóż, czerwone plamy na brystolu i podłodze. Na widok tego ostatniego jęknęła w duchu. Oby dały się zmyć z paneli, inaczej pani Halinka dostanie zawału, a ona z Agatą nakaz eksmisji.

Z westchnieniem podciągnęła nogi i oparła skołowaną głowę na kolanach.

– Nigdy więcej – zapewniła swoje rajstopy. – Żaden złamany kutas nie jest tego wart.

Siedziała tak jeszcze jakiś czas, a kiedy doszła do wniosku, że da radę wstać i nie wyrżnąć się spektakularnie już po pierwszym kroku, ostrożnie się podniosła.

Wyszła na korytarz, rozejrzała się i czmychnęła do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku, zanim Agata zobaczy ją w takim stanie i wezwie karetkę, policję albo egzorcystę. Kiedy włączyła światło i spojrzała w lustro, natychmiast stwierdziła, że była to świetna decyzja – wyglądała jeszcze gorzej, niż się spodziewała, a spodziewała się zobaczyć żywego trupa. Całą twarz i dekolt miała brudne od popiołu, na ustach i brodzie zaschniętą krew, która w pewnym momencie musiała jej polecieć z nosa. Rudobrązowe, zwykle lśniące włosy były teraz potargane i przybielone kredą, zielone oczy przekrwione i matowe, wargi suche i spękane. Wczoraj wieczorem bała się, że nagle z cienia wyłoni się jakiś szpetny potwór, ale teraz doszła do wniosku, że na jej widok każda piekielna poczwara zrobiłaby w tył zwrot i w trybie natychmiastowym udała się z powrotem tam, skąd przybyła.

Kiedy po długiej gorącej kąpieli wyszła wreszcie z łazienki otulona szlafrokiem, czuła się już trochę bardziej jak człowiek, a nie jak rozjechany krowi placek. Z kuchni płynął cudowny zapach kawy, więc instynktownie skierowała się do jego źródła, gdzie zobaczyła zajętą szykowaniem śniadania Agatę.

– No wreszcie. Najpierw myślałam, że leżysz martwa w tym pokoju, a potem, że utopiłaś się w wannie – powiedziała przyjaciółka, odwracając się z nożem w dłoni, i na widok Sabiny wytrzeszczyła oczy. – Chryste, wyglądasz jak gówno.

– Dzięki – mruknęła Sabina, opadając ciężko na krzesło przy drewnianym stole, po czym oparła głowę o ścianę. – Myślałam, że już po mnie nie widać, jak się czuję.

– Niestety. I co, jak tam klątwa?

– Nawet nie pytaj. – Sabina potarła oczy dłońmi. Wciąż miała przed nimi płomienie świec, które nie chciały zgasnąć. – To był idiotyczny pomysł, wszystko poszło nie tak. Gdybym kiedyś próbowała zrobić to znowu, złap mnie za ten głupi łeb i rąbnij nim o ścianę.

Agata milczała przez chwilę, patrząc na nią w zadumie, po czym odwróciła się i ponownie zajęła się krojeniem ogórka.

– Jak uważasz – odezwała się w końcu, udając obojętny ton. – Ale przed chwilą dostałam cynk, że Tobiasza wywalili z roboty. Co trzeba odwalić, żeby wylecieć z firmy, którą prowadzi twój własny ojciec?

Sabina oderwała dłonie od twarzy i przyjrzała się poparzonym opuszkom.

– Nie mam pojęcia – mruknęła, czując, jak kąciki jej ust same unoszą się ku górze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top