Rozdział 3
Obecnie
Po akcji nieopodal Belzebuba Sabina przez cały tydzień podskakiwała na każdy niespodziewany dźwięk. Dostawała zawału, ilekroć sąsiad z góry nadepnął na skrzypiącą deskę w podłodze albo zawiany żul wpadł na drzwi śmietnika. Gdy wczoraj w środku nocy Agata rozbiła w kuchni szklankę, zerwała się z łóżka tak gwałtownie, że coś jej strzeliło w karku i do tej pory nie przestało boleć. Wieczorami nie mogła zasnąć, leżąc z szeroko otwartymi oczyma i nasłuchując niepokojących dźwięków, tak bardzo zestresowana, że nie pomagał nawet przytulony do jej boku Behemot.
– Myślisz, że to pomoże? – zapytała oparta o framugę Agata, przyglądając się współlokatorce, która właśnie okadzała korytarz.
– Mam nadzieję. – Sabina zamilkła na chwilę, za pomocą koguciego pióra kierując dym na drzwi wejściowe, przed którymi wcześniej usypała niewielki kopczyk soli. – Jałowiec ma odpędzać demony i upiory, a do tego pachnie tak, że już zaczyna mi się kręcić w głowie. Czuję, że dzisiaj zasnę bez problemu.
Kłamała. Agata wyjeżdżała na weekend do mamy i Sabina, przerażona perspektywą spędzenia dwóch nocy w pustym mieszkaniu, była absolutnie pewna, że nie zmruży oka do samego rana.
Zdmuchnęła świecę, wymamrotała kilka słów, które miały trzymać siły nieczyste za progiem, i odwróciła się do przyjaciółki. Wmawiała sobie, że wcale nie zrobiło jej się niedobrze na widok niewielkiej walizki, która stała obok gotowej do wyjścia Agaty.
– Odprawiłam jeszcze kilka rytuałów ochronnych – kontynuowała, siląc się na spokojny ton. – Mam też amulet, który należał podobno do pewnego mnicha z Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, i buteleczkę ze świętą wodą z Lourdes. W kształcie Maryjki. Bardzo gustowny gadżet.
– Rzeczywiście. – Aga parsknęła, spoglądając na fluorescencyjną butelkę ze złoconą koroną, stojącą na szafce w korytarzu, ale gdy przeniosła wzrok z powrotem na przyjaciółkę, w jej oczach nie było wesołości. – Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Może jednak zostanę?
– Daj spokój, przecież nie opuścisz urodzin mamy tylko dlatego, że twoja współlokatorka histeryzuje.
– No dobrze, ale pamiętaj, że jakby co, jestem pod telefonem. Gdybyś potrzebowała pogadać, dzwoń choćby w środku nocy. – Uścisnęła ją mocno, po czym chwyciła za klamkę i popatrzyła niepewnie na biały kopczyk. – Mogę go rozjechać drzwiami, czy mam wyjść przez okno?
– Możesz. – Sabina machnęła ręką. – Usypię nowy, kupiłam pięć kilo soli.
Agata westchnęła, pomachała jej na pożegnanie i wyszła.
Na odgłos zamykanych drzwi coś przewróciło jej się w żołądku. Przełknęła ślinę i przekręciła klucz w zamku.
Z ciężkim sercem wróciła do swojego pokoju. Mieszkała tutaj od początku studiów, czyli już prawie sześć lat, i zdążyła przez ten czas urządzić sobie przestrzeń, w której czuła się zupełnie jak w domu – a właściwie nawet swobodniej niż u rodziców. Tutaj nie miała oporów z zostawianiem na widoku grubych tomiszczy z zaklęciami i magicznymi rytuałami czy podręczników do wróżenia z ręki, fusów i liczb. Nie musiała się martwić, że ktoś będzie krzywo patrzył na półki nad biurkiem, na których trzymała paczki ziół, szklaną kulę, czaszkę kruka (podobno prawdziwą), pęk gęsich piór i kolorowe kryształy. To miejsce było jej ostoją, jedyną, w której zawsze mogła czuć się bezpiecznie.
A przynajmniej do ostatniej soboty.
Teraz każdy dźwięk podnosił jej włoski na karku, każdy cień wyglądał jak rzucany przez nieludzką istotę, w każdym kącie czaiło się coś złowrogiego. Pokój tonął w szarości, przez okno na parterze już od dawna nie dostawało się do środka pomarańczowe światło słońca. Zapadał wieczór, a ta perspektywa przerażała ją na śmierć.
– To tylko dwie noce – powiedziała na głos i klepnęła się mocno w policzki. – Radziłaś sobie, kiedy była tu Aga, więc równie dobrze poradzisz sobie i teraz. Zresztą, co takiego się zmieniło wraz z jej wyjazdem? Przecież nie obroniłaby cię przed żadnym potworem. Gdyby coś postanowiło wedrzeć się do naszego mieszkania, rozszarpałoby nas obie.
Umilkła, patrząc tępym wzrokiem na parapet, po czym westchnęła, chwyciła leżącą na fotelu płócienną torbę i wyszła na korytarz. Nadszedł czas, by pogodzić się z prawdą: nie przetrwa tej nocy bez wina.
Otuliła się płaszczem, zabrała z kuchni worek z pustymi butelkami i wyszła na pogrążone w ciszy podwórze kamienicy. Po jednej stronie stał betonowy śmietnik, a po drugiej rosło stare sękate drzewo, na którego gałęzi ktoś zawiesił prowizoryczną huśtawkę z zamocowanej na łańcuchach opony. Obok znajdowały się smętne pozostałości po nieużywanym od lat placu zabaw: dwa przeżarte rdzą koziołki, zdezelowane resztki karuzeli i kwadratowa piaskownica, która, jak można było sądzić po zapachu, służyła za kuwetę dla całej kociej populacji Jeżyc. Sabina lubiła klimat starych kamienic z ich zaniedbanymi podwórzami i twierdziła, że takie miejsca mają duszę. Teraz jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że owa dusza jest bardzo niezadowolona z obecności intruza i może zmaterializować się za jej plecami w bardzo nieprzyjemnej postaci. Z tą niepokojącą myślą obejrzała się za siebie i omal nie dostała zawału, gdy zobaczyła, że jakaś czarna plama gapi się na nią żółtymi oczami z okna jej pokoju. Po kilku sekundach mózg Sabiny zarejestrował, że to Behemot, zajęty jak zwykle monitorowaniem podwórza, ale kolana i tak zdążyły zmięknąć jej na chwilę.
Przyspieszyła kroku, przeklinając swoją wybujałą wyobraźnię. Podeszła do śmietnika i wyrzuciła puste butelki do kontenera. Skrzywiła się, kiedy po podwórzu poniósł się głośny brzęk szkła. Dopiero gdy przebrzmiał, dotarło do niej, że słyszy przeciągłe, rytmiczne skrzypienie.
Włoski na karku stanęły jej dęba. Zaciskając palce na pasku torby, odwróciła się powoli i zaraz gorzko tego żałowała. Powinna była po prostu wskoczyć do kontenera, zatrzasnąć za sobą pokrywę i zostać tam na zawsze.
Huśtawka sama się kołysała, skrzypiąc przeraźliwie zardzewiałymi łańcuchami, a przed nią stała nieruchomo wysoka jasnowłosa kobieta. Sabina nie słyszała wcześniej odgłosu otwieranych drzwi ani kroków, niczego, zupełnie, jakby nieznajoma po prostu nagle się tutaj pojawiła. Choć wieczór był chłodny, miała na sobie tylko długą białą sukienkę bez rękawów z wielką ciemną plamą na piersi. Sabina nie zorientowałaby się, że to krew, gdyby nie poczuła nagle mdlącego żelazistego zapachu, tak wyraźnego, jakby wpadła twarzą prosto w krwistą kałużę. Poplamiony materiał, znajdujący się dobrych kilka metrów dalej, nie miał prawa tak intensywnie cuchnąć.
Nogi wrosły jej w ziemię. Bladolica panna z podkrążonymi oczami po prostu na nią patrzyła z pozbawioną wyrazu twarzą.
Sabina cofnęła się o krok, a jej plecy zetknęły się z betonową ścianą śmietnika. Kobieta, jakby obudzona jej ruchem, zaczęła powoli przekrzywiać głowę, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu coś chrupnęło odrażająco i znieruchomiała w dziwacznej pozycji, z czołem na piersi i brodą skierowaną niemal ku górze. Sabina czuła, że zaraz zemdleje. Chciała uciekać, ale nogi miała jak z waty. Zjawa wyciągnęła w jej kierunku kościstą rękę i zaskrzeczała przeraźliwie, rozdziawiając usta tak szeroko, że woskowobiała skóra jej twarzy pękła w kącikach ust, odsłaniając ziejący otwór paszczy i pożółkłe kły.
Skoczyła na nią jednym susem. Bez ostrzeżenia znalazła się tuż przed jej twarzą, tak nagle, że nieprzytomna ze strachu dziewczyna nie zdążyła nawet zamknąć oczu ani przygotować się na atak groteskowej paszczy – a potem nagle przeraźliwie zawyła i stanęła w zielonkawych płomieniach, które momentalnie pochłonęły całą jej postać. Biała suknia zamieniła się w czarne strzępy, jasne włosy stopiły się, blade ciało wśród okrutnego smrodu obróciło się w proch. Mój płaszcz, pomyślała Sabina, jakby to było najważniejsze, kiedy żar buchnął jej w twarz. Przypali mi płaszcz.
A potem wszystko zniknęło. Prochy dziwnej istoty rozpłynęły się w nicość, huśtawka przestała się kołysać, skrzypienie łańcuchów ustało, nawet nienaturalne zimno ustąpiło miejsca zwykłemu chłodowi kwietniowego wieczoru. Ktoś włączył muzykę w mieszkaniu na piętrze, ktoś inny wychylił się przez okno, żeby zapalić papierosa, skądś dobiegało ujadanie psa. Zupełnie, jakby zastopowało się nagranie z horroru, a zamiast niego leciał film o zwyczajnym podwórzu zwyczajnej kamienicy.
Sabina z trudem zaczerpnęła powietrza, a potem wypuściła z płuc drżący oddech i osunęła się po betonowej ścianie na ziemię. Nie wiedziała, jak długo siedziała pod śmietnikiem, gapiąc się okrągłymi oczyma na nieruchomą huśtawkę, ale kiedy wreszcie dźwignęła się na drżących nogach, jednego była absolutnie pewna.
Najwyższy czas odnaleźć tego całego czarodzieja i dowiedzieć się, o co tutaj, do jasnej cholery, chodzi.
***
– Był wysoki, o taki – Sabina podniosła rękę jakieś dwadzieścia centymetrów powyżej własnej głowy. – I miał ciemne włosy do ramion. I był, uhm, całkiem przystojny...
Barmanka z dredami zebranymi w wielki węzeł na czubku głowy przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu, wycierając kufel szmatką. Miała taką minę, jakby albo szukała w pamięci opisanej osoby, albo po prostu próbowała nie parsknąć śmiechem.
– To wszystko? – zapytała w końcu. – Przykro mi, ale nie kojarzę. Trudno się komuś przyjrzeć, jak masz tłum ludzi do obsłużenia.
Sabinie wyrwało się westchnienie. Musiała wyglądać na równie zawiedzioną, jak się czuła, bo barmanka popatrzyła na nią ze współczuciem.
– Spróbuj na Spotted – podsunęła. – A na przyszłość bierz namiary od typów, którzy wpadną ci w oko. To nie takie trudne, serio.
Miała ochotę odpowiedzieć, że sprawiało jej to problem nawet wtedy, kiedy nie chodziło o czarodziejów dziurawiących nożami upiorne blondynki, ale zatrzymała tę uwagę dla siebie.
– Mhm, spróbuję – powiedziała zamiast tego, po czym dopiła resztę soku i wstała z barowego stołka. – Dzięki.
To była już ostatnia osoba z obsługi U Belzebuba i Sabina cieszyła się, że przynajmniej ten etap ma za sobą. Nigdy nie lubiła zaczepiać obcych ludzi. Zaczepianie połączone z udawaniem zdesperowanej kretynki szukającej po barach faceta, do którego nie potrafiła zagadać, okazało się jeszcze gorsze.
Podeszła do wieszaka po płaszcz i niby przypadkowo położyła dłoń na oparciu stojącego obok krzesła, tego samego, na którym tydzień temu siedział nieznajomy. Minęło jednak zbyt wiele czasu, a lokal zdążyło odwiedzić zbyt wielu ludzi, by mogła cokolwiek odczytać. Płynące z mebla wspomnienia stawały się w jej umyśle wielkim wirującym korowodem rozmazanych twarzy, które przyprawiały ją o zawroty głowy. Zacisnęła powieki i skoncentrowała się, próbując wyłowić z nich jakikolwiek wyraźny obraz, lecz nie osiągnęła niczego poza pulsowaniem w skroniach. Otworzyła oczy i odetchnęła, a kiedy świat przestał tak bardzo się kołysać, włożyła płaszcz i opuściła knajpę.
Dzień był wyjątkowo ciepły. Przystanęła na moment, oślepiona jasnymi promieniami słońca, a potem wsunęła dłonie do kieszeni i ruszyła przez Starówkę, zatłoczoną i gwarną jak w każde sobotnie popołudnie. W chwilach takich jak ta prawie wcale się nie bała, że coś może wyskoczyć ze studzienki kanalizacyjnej i rzucić się do gardła.
Dzisiejszy dzień – oraz część nocy, gdyż po bliskim spotkaniu z upiorem nawet skręty z melisy nie pomogły jej zasnąć na dłużej – poświęciła na poszukiwania tajemniczego czarodzieja. Przetrzepała połowę Internetu, wypytała wszystkich znajomych, przeprowadziła zwiad U Belzebuba i obejrzała każdą kostkę bruku w sąsiedniej alejce, ale wszystko na nic. Zupełnie jakby czarodziej i mordercza maszkara byli tylko wytworem jej wyobraźni. I być może zaczęłaby w to wierzyć, gdyby wczoraj coś, co powinno leżeć kilka metrów pod ziemią, nie próbowało odgryźć jej głowy.
Zostało już tylko jedno wyjście. Na samą myśl o nim Sabinie cierpła skóra, ale najwyraźniej nie miała wyboru.
Po powrocie do domu wygłaskała spragnionego pieszczot Behemota, wzięła długą kąpiel, ugotowała spaghetti i wcisnęła w siebie mniej niż połowę – nie tylko dlatego, że ręka zadrżała jej podczas sypania chili do sosu, który wypalał teraz dziury w podniebieniu. Kiedy nie mogła już wymyślić sobie kolejnego zajęcia, które odsunęłoby nieuniknione na później, musiała się poddać.
Otworzyła szafę na ubrania, wzięła głęboki oddech i zanurkowała do środka. Pod stertą pościeli, ręczników i nieużywanych swetrów znalazła po chwili to, czego szukała: sfatygowane kartonowe pudełko. Z bijącym głośno sercem zdjęła wieko, czując znajome mrowienie w palcach, a potem wyciągnęła ze środka oprawioną w brązową skórę księgę.
Nie miała tytułu ani autora i być może właśnie dlatego przykuła uwagę Sabiny podczas rozpakowywania kartonów w antykwariacie. Wystarczyło pobieżne przewertowanie pożółkłych stron, by zorientować się, że trzyma w dłoniach prawdziwy skarb. Po powrocie do domu z wypiekami na twarzy studiowała traktaty o naturze magii oraz receptury mikstur, zaczytywała się opisami skomplikowanych rytuałów i próbowała dopatrzeć się jakiegoś wzoru wśród dziwnych znaczków pokrywających ostatnie strony, ale nigdy ich nie rozgryzła. W wolnych chwilach ostrożnie i bez powodzenia testowała niektóre zaklęcia – aż do pamiętnego wieczoru, kiedy postanowiła przekląć Tobiasza Transfoba. Pomimo niewątpliwego sukcesu, następnego dnia zatrzasnęła księgę, wetknęła ją na dno szafy i obiecała sobie, że nie zajrzy do niej już nigdy więcej.
Cóż, najwidoczniej nie była najlepsza w dotrzymywaniu obietnic.
Usiadała z tomiszczem na kanapie i zaczęła przerzucać chropawe kartki. Księga nosiła wyraźne ślady użytkowania: rogi miała powyginane i wystrzępione, krawędzie kartek jednego z rozdziałów nadpalone, a do tego Sabina raz po raz trafiała na podejrzane tłuste plamy, których pochodzenia wolała się nie domyślać. W końcu znalazła zapisany ozdobną czcionką nagłówek, którego szukała: Rytuał poszukiwania osób i rzeczy zagubionych. Wodząc palcem po tekście, sprawdziła, czy ma wszystko, czego trzeba, po czym odłożyła księgę i zabrała się do pracy.
Ten rytuał był prostszy i wydawał się mniej złowieszczy niż rzucanie klątwy, więc Sabina miała cichą nadzieję, że tym razem magia nie wymknie się spod kontroli. Na samo wspomnienie wydarzeń sprzed pięciu lat włoski na karku stawały jej dęba, ale miała do wyboru albo rytuał, albo drżenie ze strachu do końca życia. Czyli, wziąwszy pod uwagę częstotliwość, z jaką wpadała ostatnio na mordercze pomioty szatana – najdalej do przyszłego piątku.
– Znajdę go, kimkolwiek jest – mruknęła, ustawiając na podłodze krąg z pięciu czarnych świec – i zmuszę, żeby zrobił coś z tymi szkaradztwami.
Umieściła w kręgu miskę z zimną wodą. Robiła w niej zazwyczaj ciasto na naleśniki i placki ziemniaczane, ale umyła ją dokładnie i miała nadzieję, że kontakt z glutenem nie zakłóci przepływu magicznej energii. Położyła podpalony węgielek na kadzielniczce, posypała go suszonymi listkami czarciego żebra i odstawiła na drewnianą podstawkę. Zapaliła świece, począwszy od stojącej najbliżej okna, sięgnęła na półkę po srebrny sztylet i klęknęła na podłodze.
– Co ja wyprawiam... – westchnęła, ale zgodnie z instrukcją w księdze zamknęła oczy, usiłując się skoncentrować, żeby nie rozwścieczyć zastępów piekielnych, czy kto tam miał służyć jej pomocą.
Potrzebowała kilku kolejnych chwil, żeby wyrzucić z głowy wizję poirytowanego Lucyfera, który przewraca oczami i poprawia ustawienie świeczek, po czym zastąpić ją wspomnieniem nieznajomego. Pod powiekami kawałek po kawałku rysowała wizerunek, który nawiedzał ją wielokrotnie przez ostatni tydzień. Skrupulatnie wydobywała z odmętów wspomnień każdą cechę, jaką udało jej się zapamiętać: błękitne oczy, sięgające za ramiona ciemne włosy, nieśmiały uśmiech, wydatny nos. A potem jeszcze... b– skądś płynęły do niej obrazy, których na pewno nie zobaczyła tamtego wieczoru. Zachłysnęła się nimi i z wrażenia omal się nie wycofała, ale zdołała utrzymać wizję, choć z wysiłku huczało jej w skroniach. Udało się, pomyślała triumfalnie, podczas gdy kolejne obrazy przepływały przez jej umysł.
Powoli uniosła powieki. Wzięła do ręki sztylet, ukłuła się w serdeczny palec lewej dłoni i wyciągnęła do misy kroplę krwi. Przez moment patrzyła na zwiewne czerwone kształty na powierzchni wody, a potem ciecz się wzburzyła i przybrała kolor ciemnego szkarłatu.
Sabina wytrzeszczyła oczy. O tym księga nie wspominała.
Czekała przez chwilę w napięciu, ale kiedy nic się nie wydarzyło, przystąpiła do kolejnego etapu: wzięła głęboki oddech, uniosła misę do ust i upiła łyk wody.
Była tak lodowata, że aż się wzdrygnęła, ale poza tym smakowała normalnie. Mając w nadzieję, że nie nabawi się paranormalnego zatrucia pokarmowego, Sabina odstawiła misę z powrotem na podłogę, pochyliła się nad nią i czekała.
Wzdrygnęła się, kiedy poczuła nienaturalny powiew powietrza – wszystkie okna w mieszkaniu były pozamykane – po czym jedna ze świec zgasła. Czerwona woda stała się nieco bardziej przejrzysta, a na jej powierzchni pojawił się ciemny cień, wirujący, skotłowany. Sabina skoncentrowała się na wspomnieniu nieznajomego.
– Niech moja krew wzburzy twoją krew – zaczęła inkantację z księgi. – Niech woda mojego ciała obudzi twoją wodę. Niech żar pod moją skórą stanie się twoim żarem.
Jej własny głos brzmiał dziwnie obco, jakby ktoś inny przemawiał jej ustami. Czuła, jak w jej ciele wzbiera gorąca fala energii.
Cień zafalował i zadrżał, ale wciąż pozostawał tylko cieniem.
– Niech moja krew wzburzy twoją krew – powtórzyła, pochylając się nad misą jeszcze niżej. – Niech woda mojego ciała...
Obraz zaczynał się stabilizować, coraz bardziej przypominał ludzką sylwetkę. Jej kończyny poruszały się i dopiero po chwili Sabina zrozumiała, że nie wynika to z falowania wody: postać dokądś biegła. Skupiła się, w kółko mamrocząc formułę, aż wizja nabrała ostrości i pomimo czerwonej mgły dało się rozpoznać twarz nieznajomego. Z radości zakręciło jej się w głowie.
Do wody skapnęła następna kropla krwi, potem jeszcze jedna. Sabina zamrugała i dotknęła nosa. Palce miała czerwone, ale nie przejęła się tym zbytnio, czekając, aż zmącony obraz znowu się ustabilizuje. Musiała znaleźć w wizji coś, co podpowie jej, kim jest ten człowiek, gdzie go szukać...
Powiało znowu i zgasła druga świeca. Sabina oddychała głośno i płytko. Dudnienie w skroniach stawało się nieznośne, spocone dłonie przesuwały się coraz dalej po śliskich panelach. Kolejna kropla krwi z jej nosa wpadła do misy, za nią następna, a zamroczona Sabina dopiero po kilku chwilach zdała sobie sprawę, że w ten sposób obraz nigdy się nie wyklaruje. Odsunęła się z wysiłkiem i ścisnęła nos palcami.
– Niech krew mojego ciała... – wymamrotała. – Nie, to nie tak. Niech żar mojej wody... Cholera, muszę cię znaleźć, więc bądź tak miły i zechciej mi się pokazać!
Okno otworzyło się nagle z łoskotem, wpuszczając do środka gwałtowny podmuch wiatru, który zgasił wszystkie świece. Zapadła ciemność, a Sabina zamarła. Powiew ustał równie nagle, jak się pojawił, i wszystko spowiła nienaturalna cisza, w której nie słyszała nic poza bolesnym dudnieniem własnego serca. Kręciło jej się w głowie, czuła gorąco krwi płynącej po wargach, a każdy płytki oddech przyprawiał ją o bolesne kłucie w piersi. Zachwiała się i upadłaby, gdyby w ostatniej chwili nie zdążyła niezdarnie podeprzeć się dłonią.
Wciąż nic się nie działo.
Coś spieprzyłam, pomyślała, przełykając gorzkie rozczarowanie. Już chciała poddać się zmęczeniu, położyć się na podłodze i po prostu zamknąć oczy, gdy nagle oślepiająco błysnęło i rozległ się potworny huk. Sabina wrzasnęła, kiedy wielki ciemny, skłębiony kształt zmaterializował się znikąd i wylądował na środku jej pokoju z donośnym łupnięciem.
Usłyszała czyjś krzyk, na który nałożył się wysoki nieludzki skrzek. Zakotłowało się. We wpadającym przez okno blasku latarni dostrzegła wierzgające ludzkie nogi, długie, ewidentnie nieludzkie szpony i błysk jasnożółtych oczu. W panice cofnęła się na czworakach pod ścianę, a tam, gdzie jeszcze przed chwilą klęczała, wśród brzęku tłuczonego szkła wylądował strącony błoniastym skrzydłem żyrandol. Monstrum zawyło przeraźliwie, miotając się po niewielkim pomieszczeniu, a potem umięśnionymi nogami kopnęło w pierś mężczyznę, który usiłował je utrzymać, i wyfrunęło przez otwarte okno. Nieznajomy przeleciał przez całe pomieszczenie i rąbnął plecami o drzwi szafy z taką siłą, że po prostu pękły. Osunął się po nich ze zbolałym jękiem, podniósł rękę i złapał się za potylicę.
Sabina dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Spróbowała nabrać powietrza, ale zamiast tego wydała tylko rzężący wizg. Udało jej się dopiero przy czwartej próbie, kiedy świat wokół zaczynał się już rozpływać w ciemności.
Nieznajomy spojrzał w jej stronę, najwyraźniej zaalarmowany dźwiękami, zaklął cicho i dźwignął się na nogi. Wytrzeszczyła oczy, kiedy na jego twarz padł blask latarni. Był to ten sam czarodziej, którego wizję próbowała przywołać rytuałem, tyle że zamiast obrazu, jakimś cudem przywołała jego samego. Najwidoczniej w pakiecie z potworem.
Przeczesał dłonią zmierzwione włosy, a potem wycelował rękę w sufit i pstryknął palcami. Nic się jednak nie wydarzyło. Zerknął na zrzucony żyrandol i rozejrzał się po pokoju. Gdy jego wzrok padł na nocną lampkę, powtórzył czynność, a wtedy zapaliło się światło, które wydobyło z mroku jego ciemne dżinsy, sznurowane trapery i skórzaną kurtkę.
– Och, świetnie. Przywołałam księcia ciemności – jęknęła Sabina.
Nieznajomy zamrugał.
– Przepraszam, kogo?
– Elfiego władcę tajemniczej krainy, który przybył, żeby mnie porwać i pojąć za żonę...
Mężczyzna odwrócił się profilem i ostentacyjnie zagarnął włosy za ucho. Miał w nim kilka kolczyków, ale poza tym zaokrąglona małżowina nie różniła się niczym od ludzkiej. Sabina zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć, co to wszystko znaczy.
– Biedna, uderzyłaś się w głowę? – zapytał współczująco.
Podszedł bliżej i kucnął, żeby spojrzeć jej w twarz. Głośno wciągnął powietrze i skrzywił się tak, jakby właśnie zdjął but i odkrył, że z dużego palca zszedł mu paznokieć.
– To ty – mruknął, odwracając wzrok. Naprawdę wyglądała aż tak źle? – Widziałem cię tydzień temu. U Belzebuba.
– Pamiętam.
Na chwilę zapadła dziwna cisza, zupełnie jak tamtego wieczoru, kiedy się na nią zagapił. W końcu odchrząknął i niepewnie podniósł wzrok, jakby spodziewał się zobaczyć coś przerażającego albo obrzydliwego.
Powoli zaczynało jej to działać na nerwy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top