34. Ulubieńcy bogów


Soheil nigdy wcześniej nie widziała cmentarza z tak bliska – niewyraźne zarysy pomników wyłaniały się powoli zza mgły horyzontu.

Po Rozbłysku zginęło tak wielu ludzi, że ciała palono, a prochy rozwiał wiatr. By uhonorować zmarłych, przestano stosować pochówek. Tradycji stawało się zadość tylko w szczególnych przypadkach; większość cmentarzy zrównano z ziemią, bo każda żyzna połać terenu była na wagę złota. Korhe-nai uchowało się nietknięte przez swoją religijną wartość, ale też to, że górowało nad pustkowiami i nie dało się tam uprawiać zboża. Poza tym podczas kilku pierwszych lat po Rozbłysku nekropolia wciąż znajdowała się pod jurysdykcją harpii. A przynajmniej tak mówił Lae.

Zauważyła, że generał, przeciwnie do swoich wcześniejszych słów, również nie przepadał za ciszą, ale zmuszenie go do mówienia wymagało pociągnięcia za odpowiednie tematy. Soheil zdążyła się już przekonać, że rodzina i dzieciństwo odpadało – za to był istną skarbnicą wiedzy, kiedy przyszło do rozmawiania o historii i polityce. Nawet w Farenhaven nie mówili aż tyle o wojnie z Rohelem, a dodatkowo Lae od ręki wywlekał najróżniejsze brudy na sąsiednich dyplomatów. Od niektórych plotek czerwieniały jej uszy, ale musiała przyznać, że kiedy już coś mówił, przynajmniej opowiadał to w ciekawy sposób. Głos nawykły do wydawania rozkazów potrafił też przybrać łagodne, prawie gawędziarskie tony – przez to momentami zapominała, że słucha opowieści o prawdziwych ludziach, a nie zmyślonych postaciach.

– Farenhaven już dawno przestałoby się tłuc z Rohelem, gdyby ich hetman nie był takim tchórzem – mówił Lae, prychając cicho. Na ustach grał mu złośliwy uśmiech. – Boi się użyć armii magów, która załatwiłaby sprawę jednym machnięciem ręki. Niby w jaki sposób długotrwała wojna miałaby komukolwiek pomóc? Ja na ich miejscu próbowałbym to jak najszybciej skończyć. Tak bardzo boją się przecież słabości.

– W Bałcharnie nikt się tym nie przejmuje – wtrąciła Soheil. Lae wolał prowadzić dialog, nie monolog, o czym zdążyła się już przekonać. – Gazety mówią czasem o zwycięstwach na froncie. I tyle.

Generał nieobecnie głaskał spokojnego konia po grzywie.

– Cóż, może lubią tak podnosić ludziom morale... Cokolwiek im pasuje. – Wzruszył ramionami. – Akurat doskonale wiem, że każdy w farenhaveńskim wojsku ma wybujałe ego, udawanie, że wszystko w porządku, nie jest takie nieprawdopodobne.

Uniosła brew.

– Bo ty nie masz? – rzuciła żartobliwie, na co Lae udał oburzenie. – Czy to ma związek z tą legendarną historią o obcinaniu ucha?

Generał nieznacznie się skrzywił i poprawił na siodle. Przez ostatnie kilka dni pogoda im dopisywała, a śnieg padał rzadko i od razu się roztapiał. Co nie zmieniało faktu, że Soheil powoli zaczynała czuć się już zmęczona, a obolałe ciało nie pomagało. Z jednej strony była niemalże na jakimś urlopie, z drugiej spanie na ziemi jej nie służyło, nawet jeśli zdobyli niewielki namiot, chroniący przynajmniej minimalnie od srogiej pogody. I tak ledwo sama się tam mieściła. Jednej nocy obudziła się z nogą i ręką na zewnątrz, a Lae cały dzień nie omieszkał się z niej podśmiewać. Nic nie mogła poradzić na to, że wierciła się podczas snu.

– Przynajmniej miał tyle zdrowego rozsądku, że mnie potem przeprosił – wymamrotał, ale najwidoczniej tamta sytuacja wciąż była dla niego drażliwa.

Soheil za każdym razem w takiej sytuacji stąpała po wybitnie spróchniałych i cienkich deskach – przeszłość generała obfitowała w stare, jątrzące się rany, których wolała nie rozdrapywać. Chociaż ten nigdy się na nią nie złościł, robił się drażliwy, a nie chciała psuć atmosfery. Z drugiej strony były też takie sytuacje, których Lae się wstydził, co nie oznaczało od razu, że wiązały się z przykrym wydarzeniem. Siyantsev próbowała najpierw wybadać, czy ta konkretna deska była luźna, czy stabilna, a dopiero potem drążyła.

Ale jeśli się dogadali...

– On ciebie? – Przekrzywiła głowę. – Chyba powinno być na odwrót.

Generał posłał jej zirytowane spojrzenie, ale zaraz na twarz wpłynął mu słabo tłumiony uśmieszek.

– Obraził mnie, więc dostał to, o co się prosił. Wina leżała tylko i wyłącznie po jego stronie.

– O, a cóż takiego trzeba powiedzieć wielkiemu generałowi Roternaru, żeby urazić jego dumę?

– Nic takiego, o czym powinnaś wiedzieć.

Soheil już miała mu coś odszczeknąć, ale Lae zatrzymał konia. Niezręcznie pociągnęła za uzdę i jej wierzchowiec prychnął niespokojnie, ale wykonał polecenie. Znaleźli się przed główną bramą cmentarną – metalowa brama obrosła rudą rdzą i opadła z zawiasów. Nad nią znajdował się równie zdezelowany napis, którego nie mogła rozczytać. Lae zeskoczył na żwirową ścieżkę i rozejrzał się dookoła.

Siyantsev z niemym podziwem obserwowała rzędy kamiennych nagrobków. Niektóre popękały, inne obrosły zasuszonymi chwastami. Monolity różnych kształtów wyznaczały sektory i pojedyncze ścieżki, jakich nie dostrzegało się już pod błotem i piachem. Bezgłowe posągi wskazywały drogę do agbaju, gdyby jakiś zmarły zagubił się wśród mrowia innych miejsc spoczynku. Mgła przysłaniała horyzont, ale wiedziała, że powinny się tam znaleźć odległe wierzchołki gór i pagórków, zaś po drugiej stronie miałaby czekać idealnie prosta linia Oceanu Balaja.

– Miałem nadzieję, że... – zaczął Lae i westchnął cierpiętniczo. Pokręcił głową. – Nieważne. Pokręcimy się, a potem...nie wiem. Chcesz poznać moją rodzinę?

Soheil prychnęła i sama zeszła z konia, chociaż przy zeskakiwaniu znowu straciła równowagę. Lae zdążył ją złapać, nim spotkała się twarzą z – zapewne niesmacznymi – kamieniami.

– Mówiłeś, że nie zamierzasz okradać grobów.

Uniósł brwi i pomógł jej stanąć stabilnie, a potem poprawił miecz przy pasie.

– Ja nie zamierzam, to ty myślisz o takich rzeczach – rzucił nonszalancko i wprowadził konia na teren Korhe-nai.

Powietrze było tam jakby inne, a nagie wierzby muskane niespokojnymi powiewami wiatru wyciągały tyczkowate gałęzie w stronę najbliższych posągów. Oplatały im ręce bez palców, szyje bez głów i głowy bez twarzy, tworząc osobliwy labirynt pnączy. Ciszę przerywały jedynie ich kroki i oddechy, ale Soheil czuła i słyszała, że wszystko wokół to tylko zgniła, martwa tkanka. W takim miejscu nawet echa przeszłości przestały wygrywać żałobne serenady i udały się na wieczny spoczynek.

Minęli pozostałości jakiegoś podestu, a ona z lekkim niedowierzaniem popatrzyła na bogato zdobiony nagrobek niedawno zmarłego króla. W kamieniu ktoś pieczołowicie wyrzeźbił twarz monarchy; patrzyła się przed siebie surowo, ale z pewnym pobłażaniem. Szkoda tylko, że wokół nie było poddanych, których mógłby zaszczycić takim władczym spojrzeniem – tylko inne trupy, sępy i chwasty.

Lae milczał i rozglądał się dookoła co jakiś czas, jakby szukając czegoś konkretnego, ale bez skutku. Soheil przez ostatni kwadrans chłonęła otoczenie i cisza zdążyła się już jej znudzić.

– To...– zaczęła nieśmiało, a jej głos poniósł się głucho i odbijał od nagrobków. – Co robimy? Gdzie idziemy?

Lae zagryzł wargę i namyślał się chwilę. Potem wzruszył ramionami.

– Liczyłem, że moja zmyślona bogini się tutaj odezwie – wyjaśnił niepewnie. – Ale wciąż milczy. Mesarin mówił, że mój ojciec mógł wiedzieć coś więcej. Może pochowali go z jakąś ogromną tajemnicą... A jeśli nie, to wrócimy z kwitkiem – dodał gorzko.

Soheil zamrugała.

– Bogowie, czy ty chcesz go... no, wykopywać z ziemi? – jęknęła, myśląc o tym, ilu bogów, skoro faktycznie istnieją, mogli rozgniewać takim zachowaniem. – Miało nie być okradania!

Generał przypatrywał się jej przez moment w milczeniu, by zaraz buchnąć donośnym śmiechem. Kilka drobniejszych wróbelków i sikorek poderwało się z lichych gałązek z trzepotem skrzydeł.

– Jeszcze tego mi brakowało, żebym rozkopywał groby jak jakaś hiena. Aż tak nisko nie upadłem. – Obkręcił sygnet na kciuku. – Moja rodzina ma mauzoleum, zresztą bardzo pompatyczne. Zaraz zobaczysz, musimy przejść do tej starszej części.

Dziewczyna popatrzyła na niego skołowana.

– Mauzoleum?

– Taki budynek, w środku jest wejście do krypty. Ktoś mądry uznał, że należy im się jeszcze ten architektoniczny koszmar. – Westchnął z rezygnacją.

Nie wyjaśnił niczego poza tym, ale Soheil szybko przekonała się, o czym mówił. Im starsze nagrobki mijali, tym bardziej zagłębiali się w teren powyginanych rzeźb, a zwykłe płyty nagrobne zastępowały coraz to osobliwsze budowle. Zaczęło się od zwykłych iglic zdobionych płaskorzeźbami, zakończywszy na niewielkich budynkach. Stanęli pod jednym z nich – miał dobre dwa piętra, a u góry zauważyła kilka kolumn podtrzymujących ośmiokątny dach. Wyglądał jak latarnia, gdyby latarnie bywały kwadratowe i grube. Ściany zdobiły delikatne, ale bardzo dokładne żłobienia. Widziała wszystkich bogów Awo – Mertameję i jej nieodłączne łzy, Arawaja zasiewającego pola, czy Świetkę z żarówką i bronią w dłoni. Gwiedoł pasał kozy, Warszkwa stał z piórem, a Korhe prowadziła akurat jakiegoś nieszczęśnika na śmierć. Nie widziała tylko Haela. Nad spróchniałymi drzwiami ktoś wyrył prosto, bez żadnych ozdobników „Ortamjaare", co boleśnie kontrastowało z przepychem ścian utrzymanych w nienagannym stanie mimo upływających lat.

Wokół stało wiele nieco drobniejszych „architektonicznych koszmarów" poprzetykanych okazjonalnymi rzeźbami bogów. Musiała przyznać jednak Lae rację, mauzoleum jego rodziny nie prezentowało się na ich tle najlepiej. Generał patrzył kwaśno na ciężkie drzwi, ale bez słowa przywiązał konie do najbliższego słupa. Nawet jeśli kogoś tam pochowano, trup zdążył pewnie obrócić się już całkiem w proch.

– Jeśli ludzie przed Rozbłyskiem gustowali w takiej tandecie, to może im się należało – mruknął Lae pod nosem.

Soheil zachichotała, ale wzrok szybko poprowadził ją w stronę dłoni Ortamjaare. Drżały nieznacznie i zdążyła się domyśleć, że nie z zimna. Powstrzymała się od komentarza – czasami naprawdę chciała wiedzieć, co dokładnie chodziło mu po głowie. W takiej sytuacji mogła jedynie odwrócić jego uwagę gadaniem.

– Każda rodzina ma takie cacko? – spytała tylko.

Generał pokręcił wolno głową.

– Nie, tylko te... stare. Podobno stare. – Poprawił luźne smyki opadające na czoło. – Ród Mertemrów nie miał swojego, a rzekomo to oni byli władcami Roternaru, jeszcze zanim wchłonęła go Sołłennaja. Ale to nie oni zapoczątkowali Wielki Rozłam.

Zaczął krążyć w miejscu, podrapał się po bliźnie na twarzy i najwidoczniej nad czymś intensywnie myślał. Soheil o historii właściwie wiedziała tyle, ile mówił jej gdzieś mimochodem, więc nie przeszkadzało jej znowu o tym posłuchać. Szczególnie że Lae najwidoczniej wyjątkowo denerwował się wizytą w rodzinnym grobowcu.

– Kroniki się ze sobą nie zgadzają – kontynuował, bawiąc się raz sygnetem, raz guzikami płaszcza. – Nikt już nie wie, co dokładniej było przed Sołłennają. Byliśmy na pewno my i Farenhaven, a potem staliśmy się wszyscy jednym imperium. Nie wiem, czym do końca zajmowała się moja rodzina, ale mieli posłuch. Najprawdopodobniej siedzieli w wojsku, bo nie da się inaczej. – Niemalże wypluł te słowa z goryczą. – Po Rozbłysku zachęcili armię do zdrady stanu i odzyskali ziemie, posadzili Mertemrów na tronie i sami usunęli się w cień. Do władzy doszła reszta rodzin, która też leży tutaj pochowana. Ale oni nie przetrwali, a Ortamjaarowie wciąż jakoś się trzymają.

Soheil kiwnęła głową i zaczęła rozgarniać żwir czubkiem butów. Stali tak w niezręcznej ciszy, gdy w końcu Lae wyrwał się z letargu i westchnął.

– Wybacz – przeprosił cicho i podszedł do drzwi. – Rodzina to nie jest... dobry temat. W każdym razie nie dla mnie. Zawsze mi się wydawało, że jesteśmy wszyscy przeklęci, a potem harpie dorzuciły swoje trzy grosze i teraz naprawdę nie wiem.

Chwilę bawił się mosiężną kłódką, nim całkiem jej nie wyłamał. Dziewczyna drgnęła i skarciła go z paniką w głosie. Lae tylko roześmiał się bez wyrazu.

– A co trupy mogą mi zrobić? – zapytał lakonicznie i wszedł do środka.

Soheil spodziewała się, że przywitają ją powysychane czaszki, ale wnętrze mauzoleum było zadziwiająco puste. Środek wyglądał na mniej zadbany – w pęknięcia wrastał mech, a między płytkami widziała pozostałości chwastów i wyschniętą ziemię. Rozejrzała się skonfundowana – przez sufit wpadało do środka trochę światła, ale nie w wystarczających ilościach, by rozegnać wilgotny półmrok. Już miała zapytać generała, gdzie te trupy, ale Lae bez słowa schylił się i z chrobotaniem przesunął kamienną płytę, której nie zauważyła wcześniej.

Pstryknął palcami i ciemność częściowo rozwiały łagodne płomyki ognia. W dół prowadziły nieco zniszczone już schodki. Soheil przełknęła ślinę, nagle zaschło jej w gardle. Z krypty buchnęło wilgocią, zastałym powietrzem i specyficznym zapachem starych kamieni. Lae chyba z przyzwyczajenia położył dłoń na rękojeści miecza i zszedł w ciemność. Siyantsev nie miała wyboru, jak podążyć za nim.

Przestała liczyć schodki po pierwszej setce – nigdy nie podejrzewała, że coś mogło leżeć tak głęboko zakopane w ziemi. Spodziewała się czegoś innego. Myślała o smrodzie zgnilizny, trumnach przeżartych zębem czasu i wszystkich tych makabrycznych opowieściach o duchach, którymi raczyła ją matka w dzieciństwie. I czy Lae mógł ją winić? Urodziła się w mieszczańskiej rodzinie, skazanej na spalenie i wsypanie prochów do zbiorowej mogiły. Nawet studia w Farenhaven nie miały takiej wiedzy, by wyjaśnić, co działo się z martwym ciałem dalej niż kilka dni po śmierci. Stare, zapomniane zwyczaje obejmowały tylko bogatych – tych niezdolnych do pogodzenia się z upływem czasu i odejściem.

Wpadła na plecy Lae, gdy w końcu dotarli na sam dół grobowca. Nie widziała nic w ciemnościach i nie wiedziała, czy generał wziął jakiekolwiek źródło światła. Jak na zawołanie, sklecona pobieżnie pochodnia zapłonęła łagodnie i objęła migotliwym płomieniem przygnębiającą komnatę. Soheil odetchnęła, para buchnęła jej z ust.

Ściany wyglądały prosto, stały przy nich kamienne groby z wyrytymi imionami członków rodziny i datami śmierci. Na niektórych rzeźbiarze pokusili się o podobizny, ale świeższe nagrobki nie miały już żadnych ozdobników. Lae podał jej pochodnię i zaczął się przechadzać po komnacie. Im więcej zakamarków obejmowała światłem, tym ogromniejsza stawała się krypta – dalej dostrzegła nawet przejście do kolejnego pomieszczenia.

Generał milczał zatopiony we własnych myślach, ale gdy Soheil po raz kolejny wpadła na niego, wymachując lichym płomieniem, westchnął głośno. Jego oddech brzmiał jak głośny krzyk.

– Nie machaj tym tak, podpalisz mi włosy – powiedział z lekką irytacją i postawił sztywno kołnierz.

Siyantsev wydęła wargi.

– Dobrze, to powiedz mi, co w ogóle chcesz tutaj zrobić. Czy może jednak planujesz tylko snuć się jak zjawa?

– A co, bycie zjawą nie pasuje? – prychnął. – Cóż, niczego tutaj nie ma, więc i tak to ślepy traf.

Soheil popatrzyła po nagrobkach. Elya Ortamjaare, zmarła trzy lata przed Rozbłyskiem; Cathal Ortamjaare, zmarł dziesięć lat po Rozbłysku – czy to on zapoczątkował Wielki Rozłam? Jej spojrzenie wędrowało po wszystkich załomach tkniętych ciepłym światłem aż nie spoczęło na jednym ze świeższych grobów. Yilan Ortamjaare, zmarły dwadzieścia lat temu.

– Miałeś sprawdzić grób ojca.

Generał cały się naprężył i stanął w miejscu. Nie widziała jego twarzy i pewnie zrobił to specjalnie. Soheil spędziła z nim jednak wystarczającą ilość czasu, by stwierdzić, że po prostu się bał.

– Więc nagle okradanie grobów jest w porządku? – spytał wymijająco; głos mu się załamał.

– Sam powiedziałeś, że mogli go pochować z jakąś tajemnicą.

Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu. Drgnął, ale jej nie strącił, to już coś. Wciąż nie zaszczycił jej spojrzeniem, ale przełknął ciężko ślinę i wziął głęboki oddech. Przyświeciła mu dogorywającą pochodnią, gdy drżącymi rękami powiódł po zakurzonej płycie i delikatnie ją przesunął.

A potem z jej gardła wydobył się zduszony okrzyk.

Soheil wiedziała, że ciało nie rozkładało się szybko, ale dwadzieścia lat powinno wystarczyć, by z nieboszczyka zostały zaledwie zmurszałe kości. A jednak Yilan Ortamjaare wyglądał, jakby pochowano go dopiero wczoraj. Skórę miał co prawda bladą, a na szyi widziała lekkie zasinienia – zupełnie, jakby powiesił się kilka godzin temu. Nawet świeże trupy nie wyglądały tak dobrze.

Lae obrócił się plecami do ciała i przejechał wciąż drżącą ręką po włosach. Siyantsev przejęła więc obowiązek przeszukania nieboszczyka i pochyliła się niezręcznie, odsuwając od ciała ogień. Nie wiedziała, jaka siła utrzymywała byłego generała Roternaru w tak dobrym stanie, jednak wolała nie testować niewidzialnych granic. Jedną ręką zaczęła grzebać po kieszonkach munduru. Wyglądał bardzo podobnie do obecnego, ale nieznacznie różnił się krojem.

Twarz Yilana pozostawała niewzruszona. Pokusiła się sprawdzić, ale nie oddychał, a pulsu nie dało się wyczuć. Więc naprawdę nie żył. Soheil zamyśliła się. Wśród wszystkich znanych rodzajów magii nie istniała żadna zdolna w ten sposób zachować ciała. Lijasen zajmowali się żywymi, ałsadzi ziołami, wansewaje kontrolowali żywioły... Ałemuzi mogli robić wiele rzeczy, ale z reguły nie byli potężni, a moihale pojawiali się niezwykle rzadko i potrafili gadać tylko bzdury. Nie, czymkolwiek to było, nie pochodziło od ludzi.

Soheil cieszyła się, że już dawno wyzbyła się niechęci do trupów. Dalej przetrząsała nieszczęśnika, szukając czegokolwiek, co mogło im się przydać. Jednocześnie nie mogła w pełni przestać patrzeć na łagodną twarz dawnego generała. Ojciec wyglądał jak syn – mieli podobne rysy; zbyt delikatne na szorstką karierę w wojsku. Surowości dodawały mu jedynie chorobliwie chude, zapadnięte policzki. Mimo to wyglądał zadziwiająco młodo – jakby tylko uciął sobie drzemkę między wypełnianiem nużących obowiązków.

Jej palce natrafiły na coś, czego kompletnie się nie spodziewała. Pisnęła z ekscytacji, zmuszając Lae do niechętnego obrócenia się w jej stronę.

– Znalazłaś coś...?

Bezceremonialnie wepchnęła mu pochodnię do ręki.

– Wiem, że nie chcesz na to patrzeć, ale musisz, no po prostu musisz mi poświecić! – mówiła rozgorączkowana. – Zobacz, tu rosną kwiaty asuaju! O bogowie, myślałam, że one są tylko w starych encyklopediach!

Pochyliła się nad ciałem i z namaszczeniem sięgnęła do niewielkich roślinek, oplatających zimne dłonie nieboszczyka.

– Nic mi to nie mówi – odezwał się sucho Lae, ale nie protestował i przysunął jej bliżej migotliwy płomyk.

Gdyby nie była aż tak podekscytowana, Soheil pomyślałaby, że zachęca ją do wyjaśnień. I tak zamierzała mu je dać.

– Asuaje rosną w bardzo wymagających warunkach, więc uznano je dawno za wymarłe. Nie rosną w ziemi, karmią się głównie tkankami i mięsem i potrzebują chłodu i wilgoci. Nie wiem do końca, do czego ich kiedyś używali, ale podobno były ważne. To znaczy, mogły być wieloma rzeczami. Podobno pomagały na zakażenia, ale w odpowiednich warunkach mogły służyć za truciznę... – szeptała. – Pomyśl, co mógłby z tym zrobić ałsad? Może uda mi się je posadzić i hodować!

Przyglądała się błękitno-fioletowym główkom, które śpiewały pod jej palcami. Soheil rzadko kiedy uciekała się do swojej magii, gdy pracowała z roślinami – zwykle korzystała z ich naturalnych właściwości, do niczego nie musiała ich zmuszać. Teraz zależało jej na tym, by kwiaty asuaju nie uschły podczas podróży powrotnej. Mogła je utrzymać przez kilka dni przy życiu – wymagało to trochę energii, ale była gotowa na drobne poświęcenie. Skupiła się i zaczęła cicho mamrotać, a brunatne listki odpowiadały wesoło na jej wezwania i łaskotały skórę.

– Myślisz, że w innych grobach jest tak samo? – zapytała, gdy ściągnęła niewielką kiść asuajów z Yilana. – Wiesz, dobrze zachowane ciała i te sprawy...

Lae uporczywie wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie i wzruszył ramionami.

– Boję się sprawdzać – przyznał cicho. – Potrzebujesz więcej tego zielska?

Naburmuszyła się i pogładziła kwiatki wolną ręką.

– Nie mów tak, bo się obrażą – mruknęła, czym udało jej się wymusić łagodny chichot ze strony generała. – A poza tym... kilka więcej by nie zaszkodziło. Pewnie sam jesteś ciekaw.

Lae otworzył usta, by zaprotestować, ale tylko pokręcił głową z rezygnacją. Podeszli do innego nagrobka. Elya Ortamjaare – żyła i zmarła jeszcze przed Rozbłyskiem. Tak odległa historia wydawała się abstrakcyjna do pojęcia, a jeszcze bardziej abstrakcyjne okazało się ciało zachowane równie dobrze i dokładnie. Kobietę pochowano w czarnym mundurze z dziesiątkami złotych odznaczeń. Brązowe włosy okalały jej twarz niczym aureola. Chociaż w tak dalekim przodku próżno było doszukiwać się wyraźnych podobieństw, ona również cechowała się łagodnymi rysami, a pod zamkniętymi oczami nieśmiało wyrastały błękitno-fioletowe kwiatki.

Soheil bez słowa zabrała się do pracy, a Lae cierpliwie czekał. Dziewczyna zastanawiała się, co mógł sobie myśleć, ale jego twarz pozostawała nieporuszoną maską. Cokolwiek się w nim gotowało – a podejrzewała, że wiele rzeczy – upchnął równie głęboko, co krypta rodzinna.

W niemym porozumieniu odsuwali inne płyty – Cathal Ortamjaare, przystojny młodzieniec w czarnym mundurze, Veqes Ortamjaare, starszy mężczyzna oznaczony pstrokatymi orderami, a potem Renna Ortamjaare – drobna i delikatna. Wszyscy wyglądali, jakby spali, niezależnie czy odeszli przed Rozbłyskiem, czy po.

– To niemożliwe – powiedział Lae, gdy wieczorne powietrze na cmentarzu uderzyło ich w rozgorączkowane twarze. – Wcześniej magia nie istniała. W mojej rodzinie nigdy nie było magów! Może nam się przewidziało?

Usiadł ciężko na ziemi, gdy Soheil pieczołowicie ukrywała kwiaty asuaju przed mrozem, składając je w jednym z prawie pustych pudełeczek po jedzeniu. Słońce powoli zachodziło za horyzontem, znajdując prześwity w ciężkich chmurach.

– Nie. Raczej nie. Gdyby byli tylko iluzją, kwiaty by na nich nie wyrosły – wymamrotała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że w niczym mu to nie pomoże.

Lae ukrył twarz w dłoniach i zaśmiał się gorzko.

– I to ma być ta tajemnica? Klucz do pokonania boga? Krypta pełna ciał? – Poderwał się z ziemi i zaczął krążyć w kółko. – Ludzie umierali, żeby moja rodzina mogła sobie spać w spokoju? To żart i to wybitnie okrutny.

Soheil przygryzła wargę. Chciała coś odpowiedzieć, może wtrącić, że jednak nie ma racji? Ale w głębi ducha się z nim zgadzała – jakimkolwiek fenomenem były te idealnie zachowane ciała, nie warunkowały aż takich poświęceń.

– Wiesz, on się w tym powiesił. – Lae wciąż niespokojnie chodził po ścieżce, a jego kroki chrzęściły głośno. Wziął drżący oddech. – W tym samym mundurze, nawet pochowali go w tych samych butach. Pamiętam jak się błyszczały. Wygląda tak samo jak wtedy. Jota w jotę. Tylko oczy ma zamknięte.

Przystanął. Soheil łagodnie ścisnęła go za nadgarstek. Lae uporczywie wodził wzrokiem po ciemniejącym otoczeniu, jakby nie chciał zawiesić go w jednym miejscu. Znów ukrył twarz, chociaż wciąć nie strącił jej ręki. Sygnet na kciuku mienił się nieznacznie w nikłych promieniach. Jego nazwisko jeszcze nigdy nie wydało się dziewczynie równie ciężkie i równie... okrutne. Jak niemożliwe do uciągnięcia brzemię i klątwa o wiele gorsza od przysięgania posłuszeństwa.

– Nie rozumiem – mówił cicho, chociaż w jego głosie nie mogła doszukać się żadnych emocji. – Co jest takiego specjalnego w Ortamjaarach? Dlaczego wszystko wokół musi nas przeklinać?

Soheil chciała już odpowiedzieć, ale ubiegł ją obcy, głęboki głos. Miała wrażenie, że zadudniło jej w czaszce, a wszystkie wnętrzności w ciele zaczęły się gotować.

Klątwa? – zamruczał. – Powiedziałabym, że to błogosławieństwo.

Wciąż ściskała generała, który stężał i rozejrzał się wokoło. Otoczenie wyglądało niepozornie, ale na granicy wzroku Siyantsev coś się poruszyło. Jeden z bezgłowych posągów wyciągnął do nich kamienne ręce, a dziewczyna krzyknęła i objęła Lae mocno w pasie, skrywając się za jego plecami.

Głos zachichotał cicho, ale brzmiał już nieco normalniej.

Cóż, mój kochany, nie myśl sobie, że byłeś taki całkiem przypadkowy. – Rzeźba znów się poruszyła, a Soheil nie wiedziała, czy to, co akurat widziała, nie było tylko wyjątkowo zwodniczą grą świateł. – I tak prędzej czy później miałabym cię na oku.

Lae nieco się rozluźnił, ale wciąż stał sztywno. Położył swoją dłoń na ręce Soheil w uspokajającym geście.

– Korhe – mruknął. – Mogłaś się odezwać wcześniej.

Bogini śmierci zaśmiała się dźwięcznie, aż zatrzęsły się wszystkie posągi.

A po co? – szepnęła rozbawiona. – Byłeś na dobrym tropie.

Generał zakręcił sygnetem.

– Zaoszczędzilibyśmy dużo czasu na te głupie wycieczki.

Tak tak! – Rzeźba zaklaskała dłońmi bez palców. – Możesz udawać przed sobą, ale nie przede mną, Laevalu. Musiałeś to zobaczyć na własne oczy, inaczej byś tego nie zrozumiał. – Zamilkła na moment i dodała cichym, ale niestosownie kokieteryjnym tonem: – Bolało? Patrzenie na tatusia? Patrzenie na to, za co setki... nie, tysiące! Tysiące ludzi oddało swoje życia? Dobrze, miało boleć. Pokonanie Haela to nie spacer, to wojna. Taka, która pozostawia za sobą spaloną ziemię i rany przysypane solą.

Lae zacisnął dłonie w pięści. Soheil mogła się tylko niemo przysłuchiwać całej wymianie.

– Jeśli będziesz się ze mną tak droczyć, to nie zrobię tego, o co prosisz – powiedział po chwili milczenia.

Wręcz przeciwnie. – Korhe znów się zaśmiała. – Ale to w swoim czasie. Masz dużo pytań o klątwy, błogosławieństwa... Więc pytaj. Ale mam mało czasu, ludzie nigdy nie przestają umierać.

Mężczyzna westchnął. Siyantsev żałowała, że nie widziała jego twarzy, chociaż coś jej mówiło, że jak zwykle przybrał maskę pozornego spokoju, nawet jeśli ona, przyciskając twarz do jego pleców, czuła i słyszała niespokojne bicie jego serca.

– W porządku. W takim razie dlaczego Ortamjaarowie?

Rzeźba poruszyła się nieznacznie, jedna z rąk spoczęła na pękniętym biodrze.

Taki mieliśmy kaprys. Nadawaliście się – odparła bogini. – Byliście silni, inteligentni. Zawsze na wysokich pozycjach. Twoi przodkowie zapracowali sobie na taką reputację potem i krwią. Masz rację, przed Rozbłyskiem nie było magii, ale my byliśmy zawsze. I bardzo nam się nudziło.

Lae prychnął i niespokojnie przełożył ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

– Więc nie mieliście niczego do roboty... Zesłanie Rozbłysku to też była wasza forma rozrywki?

Korhe westchnęła rozdzierająco.

Myśl, co chcesz, ale Rozbłysk to nie nasza wina. Ludzie nigdy nie mieli być idealni, ale wy żyliście w bezpiecznym świecie, korzystaliście ze wszystkiego, co dał wam Stwórca i moglibyście się rozwijać w nieskończoność. Zaburzyliście równowagę. Nic we Wszechświecie nie może istnieć wiecznie. Nasze dni zawsze były policzone, a bogowie powstali po to, by wydłużać ten czas do ostateczności. – Zamilkła. – Ten czas się kończy, ale da się z niego wycisnąć jeszcze trochę, jeśli powstrzymamy Pana Chaosu.

– Więc dlaczego ten grobowiec jest taki ważny? – zapytał Lae, w jego głosie pobrzmiewała irytacja.

Bo śpią w nim bogowie – odparła pani śmierci, a Soheil wszystkie włoski zjeżyły się na karku. – Kiedy Rozbłysk spustoszył wasze ziemie, my zostaliśmy całkiem sami w obliczu końca. Hael był gotów zabrać słońce i zakończyć was, nas, ten skrawek Wszechświata. Żeby go powstrzymać, moi bracia i siostry poszli spać i oddali mi swoją potęgę, a ja go uśpiłam. Nie na długo. – Posąg wzruszył ramionami. – Kimkolwiek teraz jest, będzie próbował się tutaj dostać. Twoja rodzina to nie tylko wynik naszego kaprysu. To gwarancja. Koło ratunkowe. To ciała gotowe na to, by ponieść świadomość bogów i utrzymać ich przy życiu. Jeśli zginą, zginą też bogowie. Jeśli się obudzą, rozpęta się rzeź. Obie rzeczy będą dla was zgubne.

Siyantsev zadrżała – chociaż Korhe nie miała oczu, dziewczyna poczuła na sobie świdrujący wzrok. Ukryła twarz w płaszczu generała.

Twój rodzinny grobowiec nie jest kluczem do pokonania Haela, ale jest dla niego przeszkodą w odzyskaniu pełni mocy. Nie pokonasz go, budząc swoich przodków, ale jeśli pozwolisz, by ich zniszczył, skażesz siebie i wszystkich na katastrofę.

Bogini spoważniała, a potem westchnęła. Zapadła już noc, chmury zasnuły niebo i otaczała ich idealna czerń, jednak w tej ciemności posąg lśnił nienaturalnym światłem. Lae stał niewzruszony, a jedyną oznaką, że jeszcze żył, było miarowe i nadto spokojne unoszenie się i opadanie klatki piersiowej.

Ciągle chcesz wiedzieć, dlaczego twój ojciec się zabił – powiedziała Korhe z żalem i pewnym... współczuciem? – To, co powiedziałam, wcale cię nie interesuje, prawda? Wszechświat, Stwórca, bogowie, to nic w porównaniu z tym, o czym ci mówili... A mówili ci o klątwach, zapłatach... Nic z tych rzeczy, mój drogi wybrańcu. Świat nie nadaje kar, nie ma magicznej równowagi, która każe wam, ludziom, płacić za swoje przewinienia. To wy wymierzacie wyroki między sobą i na sobie. Twój ojciec nigdy tego nie żałował, nawet gdy wrzucałam go w najgłębsze czeluści korheonu. Ale umarł właśnie dlatego. Dręczyła go przeszłość, własne ego, błędne decyzje i nienawiść. A ty jesteś taki sam i pozwalasz, by cię to zjadało. Różnica jest taka, że ja nie dam ci umrzeć. Nie, dopóki nie zrobisz tego, do czego zobowiązuje cię krew.

Posąg wyciągnął dłonie w ich stronę, ale stali zbyt daleko, by mógł ich dotknąć.

Zabij Pana Chaosu, a dam ci to, czego pragniesz – szepnęła bogini cicho. – Wzrok bogów to brzemię, które osiadło na tobie i twojej rodzinie. Zaszczyt, czy przekleństwo? Na to sam musisz sobie odpowiedzieć. A ty, dziecko... – Korhe zwróciła się do Soheil. Dziewczyna mogła przysiąc, że w ciemności ujrzała błysk czerwonych włosów, a smukłe dłonie oplotły się wokół szyi generała, jakby chciały go udusić. – Masz przed sobą dobrą przyszłość. Nie zaprzepaść szansy, tułając się z samobójcami po pustkowiach.

_________________________

Początkowo chciałam zamknąć Świt w jednej części, ale im dłużej piszę, tym bardziej niemożliwe się to staje - więc do końca tego tomu zostało nam jeszcze jakieś 7-8 rozdziałów. Trochę rzeczy powolutku się wyjaśnia, ale jeszcze trochę przed nami :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top